Uuk Quality Books
Old Shatterhand
Karol May
Krajowa Agencja Wydawnicza, Szczecin 1987.
Tekst według edycji Wydawnictwa ”Editor”, Warszawa 1931.
Spis treści:
Sępy Skalne I
Sępy Skalne II
Niedaleko na zachód od miejsca, gdzie stykają się granice trzech północnoamerykańskich stanów: Dakota, Nebraska i Wyoming, jechali któregoś letniego dnia dwaj jeźdźcy o dziwnym wyglądzie.
Obaj mężczyźni bardzo się różnili. Pierwszy z nich był bardzo wysoki, i szczupły, natomiast drugi niski i gruby. Twarze obu jeźdźców znajdowały się na jednym poziomie ponieważ niski siedział na dużym, silnym kłusaku, a wysoki na małym mule.
Ubrani byli oryginalnie. Wysoki miał na sobie wystrzępioną skórzaną koszulę myśliwską i za krótkie, bo sięgające kolan skórzane spodnie. Bose nogi tkwiły w bardzo znoszonych butach, które chyba nigdy nie widziały pasty. Szyję fantazyjnie okręcała bawełniana chusta. Głowę nakrywało coś, co kiedyś było cylindrem. Z ronda został zaledwie skrawek, który służył do zdejmowania kapelusza podczas ukłonu, a po bokach właściciel dokonał licznych cięć wychodząc z założenia, że głowa łowcy prerii wymaga ciągle świeżego powietrza. Zamiast pasa miał gruby sznur, za którym tkwiły dwa rewolwery i nóż. Ponadto wisiała ładownica, tabakiera, róg z prochem i krzesiwo. Na piersiach spoczywała fajka z bzowego drzewa. Z lewego ramienia do prawego biodra zwieszało się lasso. W poprzek nóg leżała strzelba. Całości stroju dopełniał płaszcz gumowy, który tak się skurczył, że jego posiadacz, nie mogąc go na siebie włożyć, zarzucił go sobie malowniczo na ramiona niczym kurtkę huzarską.
Patrząc na twarz tego człowieka trudno było określić jego wiek. Szczupła, osmagana wiatrem i słońcem twarz pokryta była zmarszczkami, ale wielkie niebieskie oczy miały ciepły, młodzieńczy blask.
Niski jeździec miał na sobie wyłysiałe futro, spod którego wyglądała niebieska wełniana bluza i takie same spodnie. Za skórzanym pasem oprócz przedmiotów, które miał jego towarzysz, znajdował się indiański tomahawk. Do siodła przytroczone było lasso i dubeltówka systemu Kentucky. Mężczyzna miał gładko wygoloną twarz i rumiane policzki, które błyszczały jak księżyc w pełni. Spoglądał przed siebie małymi, ciemnymi oczami schowanymi pod krzaczastymi brwiami. Niewielki perkaty nos dopełniał wizerunku.
Patrząc na nich trudno było przypuścić, że są westmanami. Wysoki nazywał się David Kroners, a niski Jakub Pfefferkorn, Kroners byli prawdziwym jankesem[1] i nazywano go Długim Davy. Pfefferkorn pochodził z Niemiec, ale zgodnie ze swoim wyglądem otrzymał przezwisko Gruby Jemmy. Trudno było nie spotkać na Zachodzie człowieka, który nie mógłby opowiedzieć o ich wyczynach i przygodach myśliwskich. Od wielu lat przebywali razem ratując się wzajemnie z niejednej opresji.
Tymczasem słońce sięgnęło zenitu, po czym powoli zaczęło się zniżać. Było wprawdzie bardzo gorąco, ale dął orzeźwiający wietrzyk. Przetykany miriadami[2] kwiatów kobierzec traw nie miał jeszcze brązowego, spalonego odcienia jesieni, cieszył oko świeżą zielonością. Rozsypane po rozległej, dalekiej równinie skaliste góry, kształtu olbrzymich stożków, oświetlone skośnymi promieniami słońca, na zachodnich zboczach błyszczały wspaniałością kolorów, które na wschodzie przechodziły w coraz ciemniejsze i głębsze tony.
— Jak daleko jeszcze pojedziemy dzisiaj? — zapytał Gruby po wielogodzinnym milczeniu.
— Tak daleko jak co dzień — odparł Długi.
— Well! — roześmiał się Mały. — A więc do miejsca obozowiska?
— Yes — odpowiedział Mr Davy.
Znów upłynęła chwila. Jemmy obawiał się otrzymać ponownie taką samą odpowiedź. Zerkał na swego towarzysza swoimi chytrymi oczami i szukał okazji do zemsty. Wreszcie cisza zaczęła ciążyć Długiemu. Wskazał ręką w kierunku jazdy i zapytał:
— Czy znasz te okolice?
— Jeszcze jak!
— No? Co to za region?
— Ameryka.
Długi z niezadowoleniem podciągnął nogę i kopnął wierzchowca. Po czym rzekł:
— Złośliwy drab!
— Kto?
— Ty!
— Ach, ja??! Jak to?
— Mściwy!
— Wcale nie. Kiedy mi zadajesz głupie pytania, nie widzę powodu, dla którego miałbym ci dawać dowcipne odpowiedzi.
— Dowcipne? O, biada! Ty i dowcip! Tyle w tobie mięsa, że nie ma miejsca na dowcip.
— Oho! Czy zapomniałeś, co przeszedłem, tam, na innym lądzie?
— O tak! Jedną klasę gimnazjum? Tak, wiem o tym. Nie mógłbym zapomnieć, gdyż przypominasz mi o tym trzydzieści razy na dzień.
Gruby uderzył się w piersi.
— Bo muszę — rzekł. — A właściwie to powinienem ci powtarzać czterdzieści czy pięćdziesiąt razy dziennie, ponieważ jestem człowiekiem, którego nie potrafisz nawet godnie uszanować. A poza tym przebyłem nie jedną, ale trzy pełne klasy!
— Na resztę nie starczyło ci oleju w głowie...
— Cicho bądź! Nie starczyło pieniędzy, rozumu było aż nadto. Zresztą, wiem o co ci chodzi. Nie zapomnę tak łatwo tej miejscowości. Przecież tam, po tamtej stronie wyżyn, spotkaliśmy się po raz pierwszy.
— No tak! To był paskudny dzień. Wystrzeliłem cały proch, a tymczasem ścigali mnie Siuksowie. Nie mogłem dalej uciekać, powalili mnie. A wieczorem ty przybyłeś z odsieczą.
— Tak, Indianie rozpalili ognisko, które można było zobaczyć aż hen, z Kanady. Nie dziw, że je zobaczyłem i podkradłem się po kryjomu. Ujrzałem pięciu Siuksów nad związanym białym. Dobrze, że i ja nie wystrzeliłem przedtem całego prochu. Dwóch runęło, a trzech drapnęło, nie wiedzieli przecież, że mają jednego, jedynego przeciwnika. Dzięki temu odzyskałeś wolność.
— Odzyskałem wprawdzie wolność, ale byłem zły na ciebie jak sto diabłów!
— Za to, że zraniłem, a nie zakatrupiłem obu Indian. Tak. Ale czerwonoskóry jest także człowiekiem i nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zabijać kogoś, kiedy nie jestem do tego bezwzględnie zmuszony. Jestem Europejczykiem, a nie kanibalem[2]
— A takim to ja niby jestem, co?
— Hm! — mruknął Gruby. — Teraz się zmieniłeś, ale dawniej, jak wielu tobie podobnych, byłeś zdania, że należy jak najszybciej wytępić wszystkich czerwonoskórych. Musiałem cię nawrócić na swoje poglądy.
— Tak, wy, Europejczycy, jesteście osobliwymi ludźmi. Łagodni, dobroduszni jak mało, a jednak w potrzebie nie ustępujący innym dzielnym ludziom. Chcielibyście dotykać wszystkiego przez jedwabne rękawiczki, a mimo to umiecie uderzać kolbą, kiedy się wam wreszcie zdaje, że należy się bronić. Wszyscy jesteście tacy, nie wyłączając ciebie.
— Bardzo się cieszę, że tak jest, a nie inaczej. Ale spójrz tam, zdaje się, że widzę ślady w trawie!
Osadził konia na miejscu i wskazał w kierunku skały, u której stóp biegła po trawie długa, ciemna linia.
Davy także osadził konia, przysłonił oczy ręką i badał wskazane miejsce, a po chwili odezwał się:
— Będziesz mnie mógł zmusić do zjedzenia cetnara[4] mięsa bawolego, jeśli to nie jest ślad.
— Ja też tak sądzę. Czy zbadamy go dokładniej, Davy?
— Oczywiście, musimy to zrobić. Na tej starej prerii nie można lekkomyślnie omijać żadnego śladu. Trzeba zawsze wiedzieć, kogo ma się przed sobą i za sobą, bo łatwo może się zdarzyć, że ktoś, kto położy się spać żywy, rano będzie martwy. A więc naprzód!
Dojechali do skały i zatrzymali się, badając ślad oczami znawców. Jemmy zeskoczył z konia i ukląkł w trawie. Jego stary kłusak, jak gdyby obdarzony ludzkim rozumem, położył pysk na trawie i cicho parsknął. Muł podszedł również, machał ogonem, strzygł uszami i zdawał się badać trop.
— No? — zapytał Davy, któremu czas się dłużył. — Czy to aż tak ważne?
— Tak. Tędy jechał Indianin.
— Tak sądzisz? To byłoby dziwne. Przecież nie jest to teren myśliwski żadnego indiańskiego szczepu. Dlaczego myślisz, że to Indianin?
— Ze śladów kopyt poznaję indiańską tresurę.
— Ale przecież indiańskiego konia mógł dosiadać biały.
— Można i tak przypuszczać, ale... ale...
Potrząsnął głową, szedł przez parę chwil za śladem i zawołał:
— Chodź za mną! Rumak był nie podkuty i bardzo zmęczony, a jednak musiał pędzić galopem. A więc jeździec bardzo się śpieszył.
W tej chwili Davy zsiadł z muła. Rezultat badań kolegi był poważny i skłaniał go do podjęcia badań na własną rękę. Szedł za towarzyszem, a zwierzęta stąpały za nimi, jakby też były ciekawe i chciały badać ślady.
Zrównawszy się z Jemmym, Davy ruszył wzdłuż tropu.
— Masz rację — rzekł po chwili. — Zwierzę istotnie było zmachane, gdyż często się potykało. Nader ważne powody musiały skłaniać jeźdźca do wypędzania tchu z biednego konia. Więc albo uciekał przed pościgiem, albo bardzo się śpieszył do celu.
— To ostatnie jest słuszne.
— Jak to?
— Jak stary jest trop?
— Nie ma jeszcze dwóch godzin.
— Podzielam twoje zdanie. Nie widać śladów prześladowców. Jednak jeżeli ktoś ma przewagę dwóch godzin, czy musi na śmierć zajeżdżać rumaka? Poza tym jest tu tyle rozrzuconych skał, że nietrudno wyprowadzić prześladowców na manowce zakreślając niepostrzeżenie łuk lub jadąc w koło. Czy nie tak?
— Tak. Nam na przykład wystarczą dwie minuty fory, aby odesłać prześladowców do domu z długimi nosami i sztywnymi rękami. Ten jeździec musiał za wszelką cenę dotrzeć szybko do celu. Ale gdzie należy go szukać?
— W każdym razie niedaleko stąd.
Długi ze zdziwieniem spojrzał na Grubego.
— Jesteś dzisiaj naprawdę wszechwiedzący! — rzekł.
— Aby to odgadnąć nie trzeba być wszechwiedzącym. Wystarczy troszkę pomyśleć.
— Tak, ale i ja myślę! Niestety, nadaremnie.
— Nic dziwnego.
— Dlaczego?
— Jesteś za długi. Zanim myśl dojdzie od tropu do głowy, mogą upłynąć lata. Twierdzę, że cel tej jazdy nie jest zbyt odległy, w przeciwnym bowiem razie jeździec oszczędzałby konia.
— Tak? Słyszę uzasadnienie, ale nie mogę go pojąć.
— No, zastanów się, gdyby ten człowiek miał do odbycia jeszcze dzień jazdy, musiałby dać koniowi bezwzględnie kilkugodzinne wytchnienie, a dopiero potem nadrabiałby zwłokę. Natomiast jeżeli cel był bliski, to jeździec mógł ufać, że mimo zmęczenia, koń dobiegnie tam jeszcze dzisiaj.
— Posłuchaj, mój stary Jemmy, to co mówisz, brzmi nawet dość prawdopodobnie. Po raz drugi przyznaję ci słuszność.
— Ta pochwała jest zbyteczna. Kto włóczył się przez trzydzieści lat po sawannach, ten mógł wpaść także choć raz na mądrą myśl. Nasz jeździec jest niewątpliwie gońcem. Czas naglił. Miał bardzo ważną misję. Indianin tutaj, na tym ustroniu, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa gońcem między czerwonoskórymi i dlatego utrzymuję, że w pobliżu są także inni Indianie.
Długi Davy gwizdnął cicho i potoczył wzrokiem dokoła.
— Fatalnie, w najwyższym stopniu fatalnie! — mruknął. — Ten drab przybywa od Indian i mknie do Indian. A więc znaleźliśmy się pomiędzy nimi nie wiedząc, gdzie sterczą. Łatwo możemy natknąć się na jakiś obóz i nasze skalpy będziemy mogli zanieść na jarmark.
— Należy się tego obawiać. Musimy jechać tropem.
— Słusznie. W takim wypadku my wiemy, że oni są przed nami, ale oni nie wiedzą o nas, a zatem mamy nad nimi przewagę. Ale jestem ciekaw, z jakiego szczepu jest ten Indianin?
— Ja także. Nie sposób odgadnąć. Tam na górze, w północnej Montanie mieszkają Czarne Stopy, Piganowie i Indianie Kiowa. Ale oni nie schodzą do nizin. Nad Missouri obozują Riccarees, którzy tak samo nie mają tu nic do szukania. Siuksowie? Hm! Czy słyszałeś, żeby ostatnio wykopali topór wojenny?
— Nie.
— Nie będziemy teraz zachodzić w głowę, ale musimy być ostrożni. Znajdujemy się na terenie, który znamy i jeśli nie popełnimy głupstw, nic złego nie może nam się stać. Chodź!
Dosiedli wierzchowców i pojechali tropem nie spuszczając zeń oka, ale jednocześnie oglądając się na wszystkie strony, aby zawczasu dojrzeć ewentualne niebezpieczeństwo.
Upłynęła może godzina i słońce schyliło się jeszcze niżej. Wiatr wzmagał się, a skwar dnia zmniejszał się coraz bardziej. Niebawem spostrzegli, że Indianin jechał stępa. Na nierównym miejscu jego koń potknął się i runął na kolana. Jemmy zeskoczył na ziemię i zaczął badać miejsce.
— Tak, to Indianin — oznajmił ostatecznie. — Zeskoczył na ziemię. Mokasyny miał ozdobione szczeciną jeża morskiego. A tu leży odłamana igła. A tu... ach, ten drab musiał być jeszcze bardzo młody.
— A to czemu? — zapytał Długi, który został na mule.
— To miejsce jest piaszczyste, wskutek czego stopa zostawiła dokładny odcisk. Jeśli przyjąć, że to nie była squaw[5]...
— Pleciesz bzdury! Kobieta sama nie zapuściłaby się tutaj.
— W takim razie jest to młokos, prawdopodobnie najwyżej osiemnastoletni wyrostek.
— Tak, tak! To brzmi groźnie. U niektórych plemion właśnie tacy młokosi są wywiadowcami. Musimy się mieć na baczności.
Ruszyli dalej. Dotychczas jechali po kwietnej prerii, teraz jednak gdzieniegdzie ukazywały się krzewy, z początku pojedyncze, a potem w grupach. Z dala wznosiły się drzewa.
Przybyli na miejsce, gdzie widać było, że jeździec na krótki czas zeskoczył z konia, aby dać mu odpocząć, następnie pieszo poszedł naprzód, prowadząc zwierzę za uzdę.
Coraz częstsze krzaki nie pozwalały ogarnąć wzrokiem całej okolicy, wobec czego trzeba było podwoić ostrożność. Davy jechał na przedzie, a Jemmy za nim. Naraz Gruby rzekł:
— Wiesz, Długi, to był kary rumak.
— Tak? A skąd wiesz?
— Tu na krzewie wisi włos wyrwany z ogona.
— Ach! A więc wiemy coś jeszcze, jednak nie rozmawiajmy tak głośno! Łatwo możemy się natknąć na ludzi, których zobaczymy nie wcześniej aż umrzemy od ich kul.
— Nie boję się tego. Mogę polegać na moim rumaku. Parsknie, kiedy zwącha wroga. A zatem spokojnie naprzód!
Długi Davy ruszył naprzód, aby się po chwili zatrzymać.
— Do wszystkich diabłów! — krzyknął. — Coś się tutaj zdarzyło!
Grubas rozpędził konia i po kilku krokach znalazł się poza krzakami. Przed nim wznosiła się jedna z wielu stożkowatych skał, których było tu mnóstwo. Ślad zmierzał aż do tej skały i wił się koło niej, po czym naraz odbiegał na prawo pod kątem ostrym. Obaj myśliwi spostrzegli to od razu, ale zobaczyli jeszcze coś: mianowicie z drugiej strony skały wybiegały inne ślady, które następnie zeszły się z tropem Indianina.
— Co o tym myślisz? — zapytał Davy.
— Że za tą skałą obozowali jacyś ludzie, którzy ujrzawszy Indianina, zaczęli go ścigać.
— Słusznie. Być może są już z powrotem.
— Albo może część z tych ludzi została za skałą. Zatrzymaj się w zagajniku! Wsunę nos do tego kąta.
— Nie wsuwaj go przypadkiem do naładowanej flinty, bo może wystrzelić!
— Ani myślę, gdyż twój nochal bardziej by się do tego nadawał. Zeskoczył z konia i oddał Długiemu cugle kłusaka, po czym co sił pomknął ku skale.
— Szczwany lis! — wykrzyknął zadowolony Davy. — Podkradanie się wymagałoby za wiele czasu. Trudno wprost uwierzyć, że ten grubasek potrafi tak biegać!
Przybywszy do skały, westman powoli i ostrożnie posuwał się naprzód i znikł za wysuniętym rogiem. Ale wkrótce znów się ukazał i mrugnął na Długiego, ramieniem opisując łuk w powietrzu. Davy zrozumiał, że nie powinien jechać wprost do skały, podążył więc drogą okrężną przez zagajnik aż natrafił na ślady, które poprowadziły go do Jemmy’ego.
— Co powiesz? — zapytał Mały wskazując przed siebie.
— Niedawno był tu rozbity obóz. Na ziemi leżało jeszcze kilka żelaznych garnków, wiele motyk i łopat, młynek do kawy, moździerz, rozmaite małe i większe paczki — nie widać tu jednak ani śladu ogniska.
— No, nie — odparł zagadnięty potrząsając głową — ci, którzy się tutaj zagospodarowali tak wygodnie, są zapewne bardzo nierozsądnymi ludźmi, albo też nie mają zielonego pojęcia o Dzikim Zachodzie. Widać ślady piętnastu koni, ale żaden z nich nie miał spętanych nóg. Jak się wydaje, niektóre były juczne. Te także pojechały. Ale dokąd? Zupełnie niezdarne gospodarstwo! Należałoby tych gospodarzy porządnie obić.
— Tak, zasłużyli na to. Z takim zasobem doświadczeń puszczać się na Dziki Zachód! Wprawdzie nie każdy mógł być w gimnazjum...
— Jak ty — wtrącił Davy.
— Tak, jak ja. Ale trochę dowcipu i rozumu każdy powinien posiadać. Nic nie podejrzewający Indianin zbliżył się do skały, zobaczył ich i uznał za stosowne wyminąć, ale niestety, cała czereda puściła się za nim w pościg.
— Czy obejdą się z nim wrogo?
— Naturalnie, przecież inaczej nie ścigaliby go wcale. Dla nas może to mieć przykre następstwa. Czerwonoskórzy nie bardzo się martwią czy ich zemsta trafia winnego czy niewinnego.
— Musimy więc co prędzej ich doścignąć i zapobiec nieszczęściu!
— Tak. Niedługo będziemy musieli pędzić, gdyż Indianin nie ujechał daleko na swoim wyczerpanym koniu.
Ponownie dosiedli wierzchowców i galopem pomknęli śladem pomnożonym teraz wieloma odciskami kopyt, wybiegającymi na prawo i lewo, a pochodzącymi od jucznych koni. Po krótkiej chwili Jemmy osadził konia. Usłyszał jakieś głosy i zaszył się w zagajnik. Davy postąpił tak samo. Obaj wytężyli słuch. Słyszeli gwar wielu głosów.
— To oni — oświadczył Mały. — Głosy się nie zbliżają, a więc oddział nie wraca. Czy podkradniemy się, Davy?
— A jakże. Najpierw zwiążmy naszym rumakom przednie nogi tak, żeby mogły robić tylko małe kroczki.
— Nie, to nas może zdradzić. Musimy je tak przywiązać, żeby nie mogły ruszyć się z miejsca.
A więc obaj nierozłączni przyjaciele przywiązali swoje zwierzęta do krzewów i skradali się w kierunku, skąd dobiegały głosy. Niebawem dotarli do rzeczki, a raczej strumyka, teraz bardzo płytkiego, chociaż wysokie brzegi świadczyły o tym, że rozlewał się tutaj ogrom wody. Strumyk zakreślał łuk. Wewnątrz łuku stało i siedziało dziewięciu dziko wyglądających młodych ludzi. Pośrodku leżał młody Indianin o tak związanych kończynach, że nie mógł się poruszyć. Po drugiej stronie strumyka, nad wysokim brzegiem, leżał rumak czerwonoskórego, drżąc i dysząc ciężko. Konie prześladowców stały w pobliżu swoich panów.
Mężczyźni nie sprawiali dobrego wrażenia. Prawdziwy westman z pierwszego rzutu oka mógł się domyślić, że ma przed sobą szajkę z gatunku tych, z którymi na Zachodzie rozprawia się sędzia Lynch[6].
Jemmy i Davy przykucnęli za krzewami i przyglądali się całej scenie. Mężczyźni rozmawiali po cichu. Zapewne naradzali się nad losem jeńca.
— Jak ci się podobają? — zapytał szeptem Gruby.
— Tak samo jak tobie, to znaczy, że wcale.
— Gęby do policzkowania! Żal mi tego biednego czerwonego chłopca. Do jakiego plemienia byś go zaliczył?
— Trudno powiedzieć. Nie jest wymalowany, nie ma też żadnych innych oznak. Jest rzeczą pewną, że nie jechał ścieżką wojenną. Czy weźmiemy go pod opiekę?
— Oczywiście, gdyż nie sądzę, aby dał jakiś powód tym ludziom do wrogich wystąpień. Chodź, zamienimy z nimi kilka słów!
— A jeśli nas nie usłuchają?
— W takim razie mamy do wyboru dwie rzeczy: albo użyć siły, albo chytrością zmusić ich do posłuszeństwa. Nie boję się tych drabów, ale czasem nawet kula tchórzliwego łotra trafia. Nie damy po sobie poznać, że przyjechaliśmy na koniach, poza tym nadejdziemy z przeciwnej strony rzeczki, aby nie wiedzieli, że odwiedziliśmy ich obóz.
* * *
Obaj myśliwi wzięli do rąk strzelby i podkradli się okrężną drogą do strumyka. Weszli do wody, przeszli przez nią i wspięli się na przeciwległy brzeg. Teraz znów zakreślili łuk i dotarli do strumyka w miejscu, gdzie się znajdowali nieznajomi. Ujrzawszy ich zaczęli udawać, że są zdumieni obecnością ludzi.
— Halloo! — zawołał Gruby Jemmy. — Cóż to takiego? Sądziłem, że jesteśmy tu sami na tej błogosławionej ziemi, a oto natrafiamy na cały meeting[7]! Mam nadzieję, że wolno nam będzie wziąć w nim udział.
Ludzie leżący na trawie zerwali się na równe nogi i razem z innymi wbili spojrzenia w obu przybyłych. W pierwszej chwili zdawało się, że nie byli ucieszeni tą niespodziewaną wizytą, ale obejrzawszy postacie i ubiór obu myśliwych, wybuchnęli grzmiącym śmiechem.
— Thunder storm[8]! — odezwał się jeden z nich, który dźwigał na sobie cały magazyn broni. — Cóż to takiego? Czy urządzacie podczas pełnego lata zapusty i maskaradowe zabawy?
— A tak! — potwierdził Długi. — Brakuje nam jeszcze kilku błaznów, dlatego przychodzimy do was.
— W takim razie przyszliście pod zły adres.
— Nie sądzę!
Mówiąc to jednym krokiem swych długich nóg przeprawił się przez wodę, wspiął na brzeg i stanął przed swoim rozmówcą. Grubas w dwóch susach stanął przy nim i rzekł:
— Tak, to my. Good day, gentlemen[9]! Czy nie macie przypadkiem dobrego trunku?
...
mihau86