Kesey Ken - Rodeo.doc

(119519 KB) Pobierz

KEN KESEY

(KEN BABBS)

RODEO

Tytuł oryginału: LAST GO ROUND

Przełożyła Julita Wroniak


Sprostowania i podziękowania

Trzej nieśmiertelni jeźdźcy na horyzoncie Dzikiego Zachodu, bo­haterowie niezliczonych legend, odlegli i niewyraźni, lecz opromie­nieni sławą, rzucają ku naszym czasom cienie tak długie, że zdają się one bardziej realne od samych postaci.

Dzieli nas od nich niemal cały wiek, a w każdym razie ponad osiemdziesiąt dusznych pór letnich i pochmurnych jesieni. Czytając artykuły prasowe przedstawiające tamten weekend (16, 17 i 18 wrze­śnia 1911 roku) odnosi się wrażenie, że pisał je znany bukmacher Jimmy Greek do spółki z równie znanym sprawozdawcą sportowym Howardem Cosellem – autorów bardziej interesował kolor skóry za­wodników niż ich osiągnięcia. Na jednym z nielicznych zdjęć (20 x 25 cm), do którego sławna trójka pozowała razem, twarze zostały podbarwione ręcznie na użytek potomności: oblicze pierwszego za­wodnika ma kolor miedzi, drugiego – różu, trzeciego – melasy.

Po namyśle dochodzimy do wniosku, że chcąc przywołać duchy jeźdźców, nie ma sensu wertować starych gazet w zatęchłych archi­wach; lepiej przyjrzeć się sięgającym współczesności cieniom. Jakich to cudów w siodle musieli ci jeźdźcy dokonać w tamten dawno minio­ny weekend i jaką okryć się chwałą, skoro pamięć o nich przetrwała do dziś! Dlatego zamiast odtwarzać nagą prawdę opierając się na gołych faktach wygrzebanych z zakurzonych bibliotecznych półek, wolimy powołać do życia widma trzech bohaterów na podstawie barwnych gawęd snutych przy buzujących ogniskach przez kowbojów z kubkiem gorącej kawy w ręce.

Po raz pierwszy usłyszałem o trzech jeźdźcach od mojego ojca, kiedy miałem czternaście lat. Tata siedział za kierownicą dużego czer­wonego dodge′a, a ja z młodszym bratem na tylnym siedzeniu. To­warzyszył nam przyjaciel rodziny, stary, głuchawy farmer Riley. Je­chaliśmy polować w górach Ochoco. Wystąpiliśmy o pozwolenie na

2


odstrzał czterech antylop widłorogich i w trakcie specjalnej loterii myśliwskiej wylosowano nasze nazwiska. Nawet nie wiedzieliśmy, ze akurat w tym tygodniu przypada doroczne rodeo, dopóki nagle nie znaleźliśmy się w ogromnym korku – i to na samym środku pust­kowia!

– O cholera! – zawołał tata, spoglądając na falujący w rozgrza­nym powietrzu sznur pojazdów sunących w kierunku miasteczka. – Słynny spęd bydła i rodeo w Pendleton! Riley, poszukaj na mapie objazdu. Bo inaczej ugrzęźniemy na dobre i przyjdzie nam spędzić noc nie pośród widłorogich antylop, a długorogich byków!

– Nie lubię byków – oświadczył farmer.

Słońce straciło blask, Riley humor, a my wciąż tkwiliśmy w korku. W końcu tata dostrzegł odciśnięte w wyschniętej ziemi koleiny i zjechał z szosy. Rozbiliśmy obóz na wzgórzu, z którego rozciągał się widok na miasteczko. Przed wyruszeniem z domu mama zapako­wała nam do przenośnej chłodziarki kurczaka, ale ojciec miał ochotę pobawić się w kucharza. Razem z bratem nazbieraliśmy trochę łodyg bylicy i cedrowych gałęzi, po czym rozpalili ognisko, a tata wrzucił do wielkiego żelaznego garnka puszkę krojonych parówek, puszkę wieprzowiny, puszkę fasoli i puszkę sardynek – takie właśnie były składniki dania, które stanowiło jego biwakową specjalność.

– Zobaczycie, będzie palce lizać – oznajmił. – I przybędzie nam trochę mięsa na żebrach, prawda, Riley?

– A pewnie, lubię żeberka, jak jest na nich trochę mięsa – rzekł farmer, który nie dosłyszał ojca. Stał nad garnkiem wypełnionym mało apetyczną breją i patrzył w stronę migoczących w dole świateł.

Widać było diabelski młyn... ludzi tańczących na ulicach... wiel­kie ruszty z mięsiwem, nad które strzelały płomienie ognia...

– Zjadłoby się żeberka z rusztu, co? – spytał farmer.

Brat i ja skinęliśmy głowami. Chcąc rozproszyć smętny nastrój, jaki zapanował w naszym obozowisku, tata zaczął wspominać po­przednie rodea w Pendleton; obejrzał ich niemało.

– Senna mieścina zamienia się nagle w gwarne, tętniące życiem miasto... Wiecie co? W przyszłym roku wybierzemy się tu z paniami na trzy dni. Obejrzymy całe zawody, poczynając od parady w piątek

3


rano, a kończąc na uroczystym rozdaniu nagród w niedzielę wieczo­rem. Co wy na to?

Wciąż patrzyliśmy tęsknym wzrokiem na wesołe światła migo­czące w dole.

– Hej, Riley! Znasz dzieje pierwszego pendletońskiego rodeo? – zapytał ojciec.

– Jaśne.

– To opowiedz chłopakom.

– Siam opowiedz. Śkolo nie musie obglyziać ziebelek, wyjąłem siobie ziemby.

Więc tata opowiedział; płomienie syczały, gulasz w garnku bul­gotał, a stary Riley co jakiś czas wysuwał bezzębną szczękę i cmo­kaniem potwierdzał słowa ojca. Cóż to była za wspaniała historia! Usłyszałem ją ponownie rok czy dwa lata później, kiedy tata speł­nił w końcu obietnicę i zabrał nas – z paniami włącznie – na rodeo do Pendleton. Opowieść naprawdę była fascynująca. Ale nawet nie przyszło mi do głowy, że jest autentyczna, dopóki sam nie wybrałem się do Pendleton i w tipi pełnym Indian nie usłyszałem jej w niemal identycznej wersji.

Rozpocząłem właśnie przedostatni rok studiów na Uniwersyte­cie Oregońskim, na wydziale radiowo-telewizyjnym. Jako pierwsze zadanie na zajęciach z pisania scenariuszy kazano nam przygotować konspekt filmu dokumentalnego o mieście, które z jakiegoś powodu wydaje nam się wyjątkowe. Zamiast iść w piątek na zajęcia, wsiadłem do nasha, którego siedzenia rozkładały się tworząc namiastkę łóżka, i pojechałem do Pendleton. Paradowałem po miasteczku w czarnym berecie na głowie i z wielkim bukłakiem w ręce, pozując na artystę; nie chciałem, żeby mnie brano za zwykłego turystę. Po sobotnich za­wodach siedziałem przy drewnianym stole w parku, notując swoje spostrzeżenia i popijając kalifornijskie chianti, kiedy nagle zauważy­łem chudego Indianina, który przyglądał mi się z grymasem na twarzy. Ubrany był typowo po kowbojsku: w levisy, koszulę zapinaną na zatrzaski z masy perłowej, wysokie buty i kapelusz z podwiniętym rondem. Gdyby nie różne rękawiczki – na lewej dłoni miał zniszczoną roboczą rękawicę z wołowej skóry, na prawej nowiutką, z czarnej

4


koźlej skórki – wyglądałby dokładnie tak samo jak dziesiątki ujeż-dżaczy. Podsunąłem mu bukłak.

– W środku jest wino – wyjaśniłem. – Napijesz się?

Indianin skinął głową. Podniósł worek lewą ręką – tą w zniszczo­nej rękawicy – wyciągnął zębami zatyczkę, która zwisła na sznurku, i zaczął tryskać winem w stronę ust. Wkrótce przód koszuli miał mo­kry, a w bukłaku nie została kropla trunku.

– Pusty – oznajmił Indianin. Ponownie chwycił zębami zatyczkę i wsunął ją na miejsce. Ręka w nowej czarnej rękawiczce cały czas tkwiła nieruchomo u jego boku.

– To trzeba dolać – powiedziałem.

Ruszył za mną przez park do mojego nasha. Przytrzymując buk­łak, do którego przelewałem wino z pięciolitrowego baniaka, zauwa­żył rozłożone w wozie siedzenia i rzucony na nie śpiwór.

– Weź manele i chodź do naszego namiotu – zaproponował. – Daj, poniosę baniak.. Nazywam się David Sleeping Good. Mów mi Dave.

Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w tipi. Po raz pierwszy w życiu skosztowałem ostrych indiańskich placków z miodem. Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z ironiczno-kostycznym humorem indiańskim. Kiedy mój gospodarz zdjął przesiąkniętą winem koszulę, zobaczyłem, że nie ma prawej ręki. Do ramienia miał przyczepioną gałąź sosnową pokrytą szorstką korą. Kora była usunięta jedynie na dolnym odcinku, tam gdzie wyrzeźbiono nadgarstek i dłoń.

– Zasnąłem pijany na torach kolejowych w Walia Walia – rzekł Dave widząc, że przyglądam się jego prymitywnej protezie. – Kiedy się obudziłem, prawej ręki nie było. Miałem jednak szczęście, bo je­stem mańkutem.

Też mi powód do radości, pomyślałem w duchu, ale nie powie­działem tego na głos. Spytałem jedynie, dlaczego nie ściągnął całej kory. Lewa ręką Dave uniósł drewniane ramię i spojrzał na nie z czu­łością.

– Bo dzięki temu gałąź nie wysycha i nie pęka.

Później, w nocy, kiedy wszyscy w obozie już spali, a wino było

5


odległym wspomnieniem, Dave uraczył mnie opowieścią o owym słynnym, pierwszym rodeo i jego trzech legendarnych finalistach. Wersja Indianina właściwie nie różniła się od wersji, którą znałem od ojca. Lecz historia usłyszana w mrocznym tipi wydała mi się jeszcze wspanialsza. Jeszcze bardziej niesamowita.

Toteż zaczynamy nasze podziękowania i dedykacje od Davida Sleeping Good. Wprowadził mnie w swój zaczarowany świat i podzie­lił się ze mną jego cudami. Ja podzieliłem się z nim jedynie winem.

Następnie chciałbym podziękować rodzinie Hagenów, szczegól­nie zaś Lesowi Hagenowi, niech jego stare kości spoczywają w spo­koju. Udowodnił, że dobry pokerzysta potrafi wygrywać nawet po pijaku. A także rodzinie Royów, która w krainie chwastów pielęgno­wała kwiat kultury. Oraz McCormmachom za ich zdrowy rozsądek („Co, wdepnąłeś w krowie łajno? Wielka mi rzecz! Przecież to zwykła trawa, tyle że przetrawiona”).

Na słowa podzięki zasługują tez Bill Severe, Marty Wood i Ken-dall Early.

A także MiSchelle McMindes, Dave Webb i Doug Minthorn.

Oraz pracownicy Rainbow Bar i Cimmiyotti′s.

Gorące podziękowania należą się Kenowi Babbsowi, mojemu kompanowi w siodle i partnerowi na szlaku.

Jak również mieszkańcom Pendleton. Wybaczcie, jeśli miejscami za bardzo poniosła nas fantazja, lecz mamy jedno na swoje uspra­wiedliwienie: sucha, ascetyczna relacja na pewno nie oddałaby spra­wiedliwości tak niezwykłym wydarzeniom.

Ken Kesey

Poznałem Mike′a Hagena i Kena Keseya w 1958 roku; jednego w Pało Alto, drugiego na Stanfordzie. Obydwaj bez przerwy snuli opowieści i wspaniałym rodeo, odbywającym się corocznie w Pendle-ton. Dopiero w 1972 roku miałem okazje obejrzeć je na własne oczy. Całą paczką wystroiliśmy się w dżinsy, kowbojskie buty, koszule za-

6


pinane na zatrzaski z masy perłowej oraz stetsony i ruszyliśmy w dro­gę; przejechaliśmy przez Columbia Gorge i wkrótce dołączyliśmy do tłumów wypełniających zamknięte dla ruchu ulice Pendleton.

Przedzierając się przez gąszcz ludzi, dotarliśmy na peryferie mia­sta, gdzie mieszkała rodzina Hagenów. W szopie koło domu zosta­wiliśmy plecaki i śpiwory, po czym udaliśmy się do kuchni, w której ojciec Mike′a, Les, urzędował przy stole, gdzie toczyła się gra w po­kera, a matka, Janet, przy olbrzymiej kuchence gazowej wyposażonej w sześć palników i dwa piekarniki.

Les ogrywał nas z pieniędzy, które szły na uzupełnianie zapasów w barku. Janet z kolei od rana karmiła nas kluskami polanymi sosem mięsnym i poiła gorącą kawa, żeby nam starczyło energii do wieczora. A Bóg świadkiem, że jej potrzebowaliśmy. Codziennie w południe chodziliśmy oglądać zawody. Podziwialiśmy dumnych kowbojów i Indian, rozjuszone wołki i dzikie wierzgacze. Któregoś dnia jeden z organizatorów zobaczył nas w przejściu dla zawodników. Spytał, co tu robimy. Odparliśmy, że nic, że tak sobie łazimy.

– To wynocha, bo tylko przeszkadzacie. Jeśli was interesuje ko­loryt lokalny, idźcie do Wiśta Wio.

W mieszczącym się pod trybunami barze panował ścisk; goście stali ramię przy ramieniu, brzuch przy brzuchu. Był to nadmierny koloryt jak na mój gust. Poszedłem do sąsiedniej, mniej zatłoczonej sali i odetchnąwszy z ulgą, zacząłem rozglądać się wokoło. Na ścia­nach wisiały zdjęcia w ramkach, ukazujące dzieje pendletońskiego rodeo, od pierwszego, które odbyło się w 1911 roku, aż po ostatnie. Na twarzach uczestników wyryta była historia; znaczyła je tak, jak kiedyś koleiny po wozach osadników znaczyły prerię.

Inne wspaniałe historyczne zdjęcia trafiły w nasze ręce, kiedy pracowaliśmy nad tą książką. Od Polly Helm, mieszkanki Pendleton, dostaliśmy przesyłkę z pocztówkami przedstawiającymi kobiety, które odegrały tak ważną rolę podczas kilku pierwszych mistrzostw. Polly, która nazwała swoją kolekcję „Moje bohaterki”, wspaniałomyśl­nie pozwoliła nam wykorzystać z jej zbioru, co tylko chcemy. Genie Murphy, odpowiedzialna za dokumentację fotograficzną, odnalazła z Pendleton Wayne′a Lowa i Matta Johnsona, którzy również posia-

7


dali bogatą kolekcję zdjęć z dawnych rodeo. Ostatnią porcję fotografii otrzymaliśmy - znów dzięki staraniom Genie Murphy - z biblioteki Uniwersytetu Oregońskiego.

Z poczuciem głębokiej wdzięczności wobec wszystkich tych osób przystąpiłem do selekcji; fachową radą służył mi czempion, Da-vid Stanford. Spośród setek nadesłanych zdjęć wybrałem te, które prezentujemy. Wielce pomocna okazała się też wydana w 1917 roku książka Charlesa W. Furlonga Let 'Er Buck, z której korzystałem, przy­gotowując podpisy pod zdjęcia.

Ken Babbs

8


1

Furia zaprawiona whisky

Prawdę mówiąc, zaczęło się od tego, że kiedy w zeszłą niedzielę przeglądałem prasę w czytelni w Portland, zobaczyłem twoje zdjęcie na pierwszej stronie dodatku sportowego do „Oregonian”. Wystroili cię tak, żebyś go przypominał, no i dziennikarz co rusz wskazywał na podobieństwa między wami... Właśnie to sprawiło, że zacząłem przywoływać w pamięci obrazy z przeszłości. Okazało się jednak, że wspomnienia, kiedyś tak barwne i żywe, wyblakły wraz z upływem czasu. Więc pomyślałem sobie: trudno, stary, musisz kupić bilet, wsiąść w autobus i przekonać się na własne oczy. Co ci zależy? Minęło ład­nych parę lat, odkąd byłeś na rodeo w Pendleton. No, stary koniu, wiśta wio!

W taki oto sposób znalazłem się nie tylko w Pendleton, ale rów­nież w Wiśta Wio. Nigdy nie przepadałem za tym cholernym barem, nawet w latach, kiedy ujeżdżałem wierzgacze i lubiłem się wyszu-mieć. Nie cierpię tłumu, zwłaszcza hałaśliwego tłumu. Ale Wiśta Wio było jedynym miejscem, gdzie mogłem obejrzeć pewną starą fotogra­fię. Chciałem ją porównać ze zdjęciem z „Oregonian”. Na fotografii z początku wieku widać go bez kapelusza, jak odbiera słynne siodło, które niby to wygrał na Pierwszych Mistrzostwach Świata w Rodeo. Właściciele baru trzymają w gablocie za szybą zarówno dagerotyp, żeby ludzie mogli podziwiać zwycięzcę, jak i konia, którego dosiadał podczas słynnego ostatniego przejazdu. Kiedy zwierzę zdechło, mie­szkańcy miasta kazali je wypchać na pamiątkę.

Tam też, to znaczy w Wiśta Wio, skumałem się z grupą Indian.

Początkowo zamierzałem odłożyć wizytę w Wiśta Wio na póź­niej, a najpierw obejrzeć kilka konkurencji, ale okazało się, że wszys­tkie bilety są wyprzedane.

9


– Nawet szpilki nie dałoby się wetknąć – poinformowała mnie z nie skrywaną dumą kasjerka. – W tym roku telewizja transmituje nas na żywo. W programie „Wide World of Sports” – dodała i zamknęła mi przed nosem okienko.

A stałem w kolejce do kasy przez bite dwie godziny w niemiło­siernym upale, o pustym brzuchu – ostatni posiłek, duszone żeberka z tłuczonymi ziemniakami, jadłem poprzedniego dnia – i wyschnię­tym gardle, na które nic nie pomogły różowe lody na patyku. Wizyta w Wiśta Wio, które mieściło się pod samymi trybunami, wydała mi się zatem logicznym krokiem.

Sala była nabita jak stodoła po sianokosach. Ludzie tłoczyli się ramię przy ramieniu i brzuch przy brzuchu. Wszyscy pili i darli się wniebogłosy. Szklanki z whisky sunęły po kontuarze w stronę wycią­gniętych rąk, w stronę barmana płynęła forsa i opróżnione naczynia. Mimo upału obywano się bez lodu. To, że ta buda nie wybuchła ni­czym przeciążony kocioł na starym parowcu, było zasługą wyłącznie zastępcy szeryfa, który stał na podwyższeniu przy końcu kontuaru. Jego oczy, patrzące zza okularów w metalowych oprawkach, wyglą­dały jak para manometrów. Dzięki swojemu wzrostowi ja też góro­wałem nad masą zbitych ciał. Spoglądając nad falującym morzem kowbojskich kapeluszy, dojrzałem słynne siodło i wypchanego konia. Ruszyłem w ich kierunku.

Morze kapeluszy sięgało od ściany do ściany, jeśli nie liczyć niewielkiej wysepki przy barze. Kiedy przeciskając się przez tłum podszedłem bliżej, zobaczyłem, że tworzy ją mniej więcej sześcio­osobowa grupa Indian z gołymi głowami. Ubrani byli w identyczne czerwone koszulki z napisem PRZETRWAMY wydrukowanym na plecach. Wszyscy mieli naburmuszone miny i puste graby. A więc stąd ten grymas niezadowolenia, pomyślałem w duchu. Znałem to uczucie. Krzyknąłem do smętnej gromadki, że będzie mi miło, jeśli pozwolą staremu wyjadaczowi postawić sobie kolejkę. Spojrzeli na mnie. Gdy zobaczyli, jaki to matuzal przedziera się w ich stronę, przestali się krzywić, a w ich oczach pojawiła się ciekawość. Zanim jednak zdążyli cokolwiek odpowiedzieć, rozległ się dzwon.

10


– A niech to! – zdumiałem się. – Mają tu jeszcze ten wysłużony kawał żelastwa! Niech żyje tradycja.

Dwie ubrane po kowbojsku małolaty wspięły się na kontuar. Wyższa, płowa blondynka, z pijackim uporem pociągała za sznurek. Stała zwrócona do nas plecami, ale po tym, jak majtały się poły jej koszuli, widać było, że już ją rozpięła. Po chwili barmanowi udało się wyrwać dziewczynie sznurek z garści.

– No dobrze, złotko. Wszyscy patrzą, więc bierz się do roboty.

Zgiełk w sali ucichł; goście obrócili głowy i obserwowali, jak dziewczyna ściąga koszulę, a potem sięga do tyłu, rozpina stanik i podaje go barmanowi. Barman zarzucił stanik na linę, obok setek innych.

– Jaki rozmiar? – spytał podchodząc do czterech stert równo zło­żonych koszulek.

Dziewczyna wypięła piersi.

– Największy – odparła z dumą.

– Raczej średni, choć i tego nie jestem pewien – stwierdził bar­man w sposób, moim zdaniem, mało rycerski i wręczył jej nagrodę.

Dziewczyna uniosła koszulkę do góry i wykonała na kontuarze piruet, demonstrując zebranym widniejący na niej napis: OBNAŻY­ŁAM CYCKI W WIŚTA WIO!

Goście otaksowali wzrokiem małolatę i podzielając opinię barma­na, zawołali: „Średni! Średni!” Po chwili wszyscy wrócili do przerwa­nych zajęć, czyli picia i wydzierania się wniebogłosy.

Zastanawiałem się, gdzie się podziała słynna kowbojska rycer­skość, kiedy nagle ktoś trącił mnie w żebra. Był to jeden z Indian; przyniósł mi szklankę whisky z wodą. Jego odziani w czerwone ko­szulki pobratymcy bez kapeluszy też trzymali w rękach szklanki. Niektórzy nawet po dwie, cwaniacy! Uniosłem swoją, dając im znać, że piję ich zdrowie. Czy to nie dziwne, pomyślałem, jak często prze­trwanie i rycerskość idą w parze? Ramię przy ramieniu, brzuch przy brzuchu...

Zostawiłem Indian i znów zacząłem się przeciskać przez tłum w stronę gabloty z siodłem i wypchanym koniem; udało mi się tam

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin