Wharton William - Tam, gdzie spotykają się wszystkie światy.rtf

(528 KB) Pobierz
WILLIAM WHARTON

WILLIAM WHARTON

TAM, GDZIE SPOTYKAJĄ SIĘ WSZYSTKIE ŚWIATY

ROZDZIAŁ I

Był to drugi rok pobytu naszej córki w Hanoi, gdzie uczyła Wietnamczyków w ramach programu UNESCO, i jednocześnie rok, w którym moja żona Emily wybrała się po raz drugi na Daleki Wschód, tym razem z bardziej racjonalnych powodów: żeby odwiedzić córkę i przy okazji pomóc jej w poszukiwaniu dziecka do adopcji.

Emily umówiła się z moją kuzynką Mary Lou, pracownicą linii lotniczych Northwest Airlines, że poleci z nią do Bangkoku jako osoba towarzysząca, a zarazem członkini rodziny. Bilet do Bangkoku miał w tej sytuacji kosztować sto pięćdziesiąt dolarów; dochodził do tego koszt przelotu z Bangkoku do Hanoi, już nieco wyższy, ale i tak pokusa była dla Emily wielka.

Ja sam nie byłem jakoś szczególnie zainteresowany podróżą, choć oczywiście chciałbym się zobaczyć z córką i zięciem. Jednak moja kuzynka mogła zabrać z sobą tylko jedną osobę, a Emily bardzo zależało na odwiedzeniu naszej córki.

Wrzesień 1994 roku spędziliśmy w New Jersey, w letnim nadmorskim domu w Ocean Grove. Pracowałem tam gorączkowo nad ostatnimi stronicami rodzącej się w bólach powieści Dom na Sekwanie.

Ów końcowy etap pisania książki, etap jej szlifowania i prac redakcyjnych jest dla mnie wielką męczarnią. To, że zajmowałem się niemal przez całe życie malarstwem, że byłem, jak mówią Francuzi, artiste - peintre, bardzo mnie zepsuło.

Nastawiony też byłem na wakacje, a nie na podróż do praktycznie zrujnowanego i słynącego z nieznośnych upałów, duchoty i deszczów miasta, nawet jeśli przebywała w nim moja córka. Zadawałem więc sobie pytanie, dokąd jechać i co robić. Moje życie, życie człowieka uprawiającego wprawdzie dorywczo, ale jednak wolny zawód, było w pewnym sensie, zwłaszcza w porównaniu z życiem większości moich znajomych, jednym długim urlopem.

Emily, moja żona, miała jako podróżniczka dwie wielkie pasje: Francję i Orient, wszystkie regiony Azji. Mieliśmy to wielkie szczęście, że ostatnie trzydzieści lat spędziliśmy w Europie, głównie we Francji i przeważnie w Paryżu. Początkowo tłumaczyliśmy ten fakt chęcią odizolowania naszych dzieci od wpływów amerykańskiej telewizji, ale teraz uświadamiamy sobie oboje, że były i głębsze tego przyczyny. Moja żona nigdy jednak nie była w Hanoi; w 1997 roku było tam zresztą niewielu Amerykanów.

Ja osobiście nigdy nie pragnąłem jechać ani do Wietnamu, ani w ogóle na Daleki Wschód. Był to przejaw czegoś w rodzaju „globalnego szowinizmu”. Jestem człowiekiem głęboko zakorzenionym w kulturze Zachodu. Literatura, malarstwo, teatr, balet europejski - jestem tym wszystkim przesiąknięty na wskroś. Być może gdybym mógł usiąść w kawiarnianym ogródku, przyglądać się przechodniom, popijać sake, czy jak się tam nazywa wietnamska wódka, a najprawdopodobniej zieloną herbatę bez cukru (brrr!), czułbym się bardzo dobrze. Nie potrafiłbym jednak popaść w ekstazę tylko dlatego, że jacyś wytresowani przewodnicy ciągają mnie od jednej zaprogramowanej atrakcji do drugiej, że gapię się przez okno autobusu na głodnych, łypiących spode łba ludzi, którzy mają wszelkie powody, żeby mnie, Amerykanina, nienawidzić, albo że przepycham się przez ciżbę ludzików na rowerach bądź w rikszach. Jestem pewien, że to nie dla mnie. Ale Emily była równie pewna, że jej się coś takiego spodoba - i nie pomyliła się. Teraz pije jeszcze więcej herbaty niż przedtem. Wkrótce doprowadzi do absolutnej perfekcji jedzenie ryżu jedną pałeczką.

Jeanne, moja siostra, i ja mieliśmy odziedziczyć dom po rodzicach, ale Jeanne zmarła zaledwie kilka miesięcy po śmierci mamy. Jeszcze jeden tak dla mnie ważny kawał życia zniknął bez śladu. Nawet teraz, po upływie ponad roku, wydaje się to niemożliwe; nie mogę się z tym pogodzić, tak jak nigdy nie potrafiłem się pogodzić z absurdalną śmiercią naszej starszej córki, jej męża i ich dwojga małych dzieci, którzy zginęli tylko z powodu głupiego zwyczaju wypalania traw w stanie Oregon.

Myślę, że ani ja, ani Emily nie będziemy już nigdy tacy sami. Mam też wrażenie, że jestem teraz chorobliwie zafascynowany śmiercią, a może życiem, które mnie zżerają, ale zważywszy, jakie były moje prapoczątki, moje „życie przed życiem”, zanim jeszcze urodziłem się do tego właściwego, jest to całkiem zrozumiałe.

Wyprawa Emily do Hanoi to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy dodatkowe pieniądze dały nam pewną wymierną korzyść. Powieści przyniosły mi ich więcej niż obrazy. Myślę zresztą, że było to tak samo zaskakujące dla mnie, jak dla moich najbliższych i całego otoczenia.

Sam też chciałbym przeżyć coś ekscytującego. Mam fioła na punkcie słońca, więc pomimo tego całego kosmicznego promieniowania, które mnie powoli zabija, rozważam ewentualną wycieczkę na Karaiby. Im więcej jednak o tym myślę, tym bardziej pomysł wydaje mi się dziwaczny i pozbawiony sensu. Już i tak czuję się odcięty od własnego życia, a to pogorszyłoby tylko sprawę.

Jedno wiem o sobie na pewno. Kiedy zmęczony siadam na słońcu albo oddaję się słodkiemu nieróbstwu, moja myśl zaczyna krążyć po tych mrocznych zaułkach świadomości, których staram się unikać, tropić smutki, przed którymi próbuję uciec. Nie mogę tego wyłączyć. Najlepszym wypoczynkiem było dla mnie zawsze próbowanie czegoś nowego, pisanie książki albo malowanie.

Właśnie tak doszło do tego, że zabrałem się do pisania powieści. Kreowana na papierze rzeczywistość była spokojnym, uregulowanym światem, do którego mogłem się wycofać, kiedy za bardzo wciągało mnie malowanie. Wiem, że kiedy zaczynam malować we śnie, jest to zły znak, że oto stoję na krawędzi mojej prywatnej czarnej dziury.

Uświadamiam sobie wreszcie, że tak naprawdę pragnę jeszcze raz namalować swoją rodzinną Filadelfię. Zrobiłem to kilka lat temu. Odkryłem, że jest to dla mnie jedyny sposób, bym mógł wrócić w rodzinne strony. Ostatni raz przydarzyło mi się to, kiedy moja żona wybrała się do Chin. Malowałem wtedy stare ulice w bliskim sąsiedztwie domu, a właściwie trzech połączonych domów mojego dziadka na południowo - wschodnim krańcu Filadelfii. Teraz mieszka tam ciotka Edith. Tym razem chciałbym się ograniczyć jedynie do domu, w którym mieszkałem od piątego do siedemnastego roku życia, czyli do roku 1943, kiedy to zostałem powołany do wojska.

Strawiłem dwadzieścia pięć lat na doskonaleniu i rozwijaniu umiejętności malarskich, pracując jako artysta uliczny w Paryżu. Nauczyłem się malować w gorączkowym pośpiechu, w zapamiętaniu, walcząc z samochodami, turystami, psami, kotami, szczurami i glinami. Opanowałem przy tym sztukę koncentracji, żeby móc przekazać pewne poważne refleksje, malować dobre obrazy, pokazać, jak domy, ulice i wszystko, co stworzył człowiek, odzwierciedla jego myśli, czasy, w których żył, jego dążenia i aspiracje. Zawsze fascynowało mnie to, w jaki sposób upływ czasu, podobnie jak czynniki klimatyczne, przypadkowe uszkodzenia, remonty i renowacje nadają przedmiotom pozór toczącego się życia, choć jak się nad tym dobrze zastanowić, w rzeczywistości nie ma zapewne czegoś takiego jak toczące się życie; jest tylko to, co pomaga stworzyć owo złudzenie. Nauczyłem się także reagować na toczące się wokół mnie życie ulicy, wnikać w prywatne sprawy ludzi, poznawać ich złożone problemy, obserwować podejmowane przez nich wysiłki, by nadać wszystkiemu jakiś sens.

To był zawsze mój sposób życia, nie zarabianie na życie, ale po prostu życie jako takie. Brakuje mi tego. Nie malowałem w zgiełku ulicznym od ponad czterech miesięcy. Moje obrazy przedstawiały dotąd plaże, oceany, niebo - wszystko bardzo ciekawe, ale należące do zjawisk naturalnych. Teraz chcę wykorzystać swoje szczególne umiejętności i koncepcje i zastosować je do własnej przeszłości, do świata mojego dzieciństwa. A było ono tak wyjątkowe i niewiarygodne, że nie jestem pewien, czy mój zamiar się powiedzie. Jednego jestem pewien: że mogę jasno ukazać moje głębokie i pozytywne odczucia związane z tymi miejscami i z tym czasem, takimi, jak je zapamiętałem. I jeśli to będzie możliwe, skleić jakoś, choćby w małej, prywatnej skali, te rozliczne odłamki, na które, jak to czuję, jestem rozbity. Chcę także rozświetlić, dla samego siebie, najmroczniejsze zakamarki własnego umysłu.

Pomagam Emily i naszemu najmłodszemu synowi, Willowi, który był z nami w New Jersey, w załatwieniu przelotów, Will wraca do Francji, na naszą barkę na Sekwanie, Emily leci na Florydę, skąd wyruszy w swoją wielką podróż. Bilety są znacznie tańsze, niż się spodziewaliśmy, być może dlatego, że w wyniku tak zwanej deregulacji wiele linii lotniczych oferuje promocyjne półdarmowe przeloty.

Spakowałem manatki i udałem się na najbliższą stację kolejową w New Jersey. Podobnie jak podczas mojej ostatniej malarskiej wyprawy do Filadelfii, przedstawiam sobą niezły widok, kiedy wyruszam w taką samotną podróż. Na plecach mam usmarowaną farbami i pokiereszowaną francuską kasetę z malarskimi utensyliami, która służy mi jednocześnie jako sztalugi. Zmieniam sztalugi co trzy lata i te, które dźwigam teraz na plecach - pomimo że nie tak dawno odnowiłem je z pomocą wuja Marvina, dziś też nieżyjącego męża ciotki Edith - kończą już swoją kadencję. Brakuje kilku najważniejszych śrub, pewne części się zużyły, a szelka jest prowizoryczna, więc byle jaka. Wuj Marvin zmarł na raka zaledwie pół roku temu, więc ciotka Edith jest sama. Kiedy do niej zatelefonowałem, powiedziała, że byłaby zachwycona, gdybym u niej zamieszkał. Zamierzam więc to zrobić.

Siedziałem u nich przez cały październik, kiedy byłem poprzednio w Filadelfii. Oglądaliśmy razem w telewizji mecze baseballowe. Wiedziałem, że wuj Marvin ma raka, ale ciotka Edith nigdy nie wspomniała o tym słowem. Mam takie wrażenie, jakby cały mój świat, świat, który kocham, odchodził bezpowrotnie. Ciotka Edith staje się ostatnim bastionem mojej przeszłości.

Do kasety przymocowałem zrolowane płótno zakupione w Nowym Jorku. Taki zwój ma zwykle pięć stóp szerokości i dziesięć jardów długości. Przeciąłem go w poprzek na pół, żeby był wygodniejszy w transporcie; starczy mi tego na sześć obrazów. Cała kaseta razem ze wszystkimi akcesoriami, wliczając w to farby, waży prawie tyle co wyładowany plecak żołnierza piechoty w pełnym rynsztunku. Mam też swój notebook Macintosha. Kaseta malarska na prawym ramieniu, notebook na lewym. Noszę go, choć wydaje mi się, że ostateczna redakcja Domu na Sekwanie jest gotowa.

W rzeczywistości nie skończyłem pracy nad tą książką. Wiem, że „odpuszczam” sobie tylko tymczasowo, tak jak to było w wypadku Taty, kiedy malowałem tu ostatni raz.

ROZDZIAŁ II

Kiedy przyjeżdżam, ciotka Edith czeka na mnie na oszklonej werandzie. Po raz ostatni widziałem ją na pogrzebie, na którym niosłem trumnę, ale teraz wydała mi się jeszcze bardziej krucha. Kiedy jednak całujemy się i ściskamy po odjeździe taksówki, ciotka robi to z wielkim entuzjazmem.

- Zamieszkasz na górze, w dawnym pokoju Edgara, tam gdzie mieszkałeś ostatnio. Mój Boże, jak to dobrze znów cię widzieć. Czułam się strasznie osamotniona.

I natychmiast, ten jeden jedyny raz podczas mojego pobytu w jej domu, załamuje się i płacze bezgłośnie, z twarzą wtuloną w moje ramię. Po minucie odpycha mnie lekko, ociera łzy i przeciera okulary małą chusteczką. Podobnie jak Kate, nasza córka, ciotka zawsze trzyma chusteczkę w dłoni zwiniętą w kulkę. W przypadku Kate była to prawa ręka, bo Kate była mańkutem. Zdaje się, że ciotka Edith trzyma chusteczkę w lewej ręce.

Odwraca się i rusza przede mną na górę.

- Uważaj z tymi swoimi malarskimi Marnotami. Nie mam zamiaru zmywać ze wszystkiego farby.

Idę za nią. Ma wciąż nogi młodej dziewczyny, a zbliża się do osiemdziesiątki. Wchodzi na górę dość wolno, ale nie aż tak bardzo.

- Widzisz, wszystko jest po staremu, tyle że wisi tu ten obraz z elektrownią, który malowałeś ostatnio. Był jeszcze mokry, więc nie mogłeś go zabrać, pamiętasz?

Wchodząc na górę, uświadamiam sobie, pomimo ciężaru, jaki dźwigam, że przy moim apetycie na malowanie będę wkrótce potrzebował więcej płótna i blejtramów. Tego płótna, które mam, wystarczy najwyżej na sześć obrazów, ablejtramów na trzy. Mam nadzieję, że jest tu w pobliżu jakiś sklep, w którym można kupić profesjonalne materiały malarskie.

Nazajutrz, kiedy jadę na rowerze w swoich malarskich ciuchach, wielkie płótno wydyma się za mną jak żagiel. Pożyczyłem ten rower od kuzyna, kiedy byłem tu ostatnio. Ciotka Edith stoi z założonymi rękami na stopniach werandy.

- ”Wsadzą cię do aresztu, jak cię zobaczą z całym tym majdanem na rowerze. Zresztą dobrze by było, żeby cię zamknęli, zanim cię ktoś przejedzie. Wyglądasz jak jakiś stary szmaciarz.

Prawdopodobnie rzeczywiście wyglądam jak szmaciarz, a może raczej jak jeden z tych szklarzy, którzy przemierzają ulice Paryża z taflami szkła przytroczonymi do pleców albo do rowerów.

Naciskam mocniej na pedały i podskakując na wybojach, jadę Robinson Street w stronę Elmwood. Ryzykuję i skręcam w Elmwood, przecinając tory kolejowe; przejeżdżam przez nie bez problemu. Kiedy tak pedałuję, uświadamiam sobie, że ciotka Edith ma zapewne, jak zwykle zresztą, rację: to będzie cud, jeśli mnie nie przejadą. Przez to płótno na plecach nie widzę praktycznie nic z tyłu, a jadąc wolno na rowerze wśród samochodów, dobrze jest móc oglądać się za siebie.

Trzymam się prawej strony drogi i próbuję sobie przypomnieć, jak to było, kiedy jako chłopiec jeździłem na rowerze odwiedzić dziadków, ciotki, wujów i kuzynów. Trasę miałem, że tak pawiem, obcykaną, toteż rzadko musiałem się przebijać przez korki.

Na niektórych ulicach jest jeszcze bruk i trudno na nich manewrować rowerem. Przeciąłem Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę, potem pojechałem na ukos obok starego cmentarza i na skrót za elektrownią. Są tu tory tramwajowe i ulica jest na prawie całej długości brukowana, zwłaszcza wzdłuż torów. Szyny tramwajowe błyszczą, a zatem tramwaje muszą tu jeszcze rzeczywiście jeździć. Trzymam się wyasfaltowanej strony. Na szczęście mam nożny hamulec. Przy takiej masie nigdy bym nie zahamował ręcznym.

Oglądam się za siebie; chociaż płótno łopocze na wietrze, trzyma się solidnie. To właśnie w takich momentach człowiek uświadamia sobie, że ma sześćdziesiąt dziewięć lat, waży sto siedemdziesiąt pięć funtów, i to po całym lecie pływania, biegania, tenisa i gimnastyki. Nie jestem już z pewnością piętnastolatkiem i nie ważę stu czterdziestu funtów.

Nie chcę zbyt często hamować, więc pilnie obserwuję światła. Żeby wspiąć się na kolejne wzgórze, muszę się trochę rozpędzić, jadąc po stoku w dół; reguluję tempo tak, żeby światła zdążyły zmienić się na zielone, potem zwalniam hamulce. Nabieram szybkości. Atakuję zbocze z szybkością trzydziestu mil na godzinę, więc nie daję się nawet samochodom. Ale tempo szybko spada. W połowie stoku staję na pedałach, pracując nogami z całych sił. Nienawidzę zsiadania i prowadzenia roweru pod górę. Byłoby to zresztą piekielnie trudne z kasetą i płótnem na plecach. Przed laty pokonywałem to zbocze bez trudu.

Dojeżdżam do miejsca, w którym muszę skręcić; nie jest tu już tak stromo. Kieruję się w stronę Yeadon High School. Jest to dzielnica mieszkaniowa dla średnio zamożnych. Opadam z powrotem na siodełko, ale wciąż muszę ostro pedałować. Już brakuje mi tchu. Objeżdżam wysepkę, mijam Yeadon High School. Myślę o dziewczynie, z którą umawiałem się na randki: mieszkała o dwie przecznice stąd. Nazywała się Kathy O'Donnell. Mieszkała w domu - bliźniaku. Pod względem pozycji społecznej sytuowała się dużo wyżej od mieszkańca szeregowych domków przy Stonehurst Hills, gdzie mieszkałem. Poznałem ją na organizowanych przez kościół potańcówkach. Była pulchnawa, ale świetnie tańczyła; należała do tych dziewcząt, które zdają się unosić nad parkietem; nie było dla niej w tańcu rzeczy niemożliwych.

Wjeżdżam w Church Lane, gdzie ruch jest większy. Kiedy samochody stają na czerwonym świetle, mnie udaje się jeszcze przemknąć, więc walę prosto przed siebie. Niedaleko jest remiza, w której pracował ojciec, kiedy miał zaledwie piętnaście czy szesnaście lat. Czas jest czymś bardzo tajemniczym.

Przede mną pojawia się most Yeadon. Stwierdzam, że w ogóle się nie zmienił. Jest tak wąski, że mieści się na nim tylko jeden samochód. To zdumiewające, że go nie przebudowali, nie poszerzyli. Zawsze kiedy ruch się wzmaga, robią się tu korki. Na szczęście znacznie wyprzedziłem samochody, które zatrzymały się na czerwonym świetle.

Staję znów na pedałach i rozpędzam się. Rower jedzie zygzakiem, torba z terpentyną i werniksem majta się za moimi plecami. Oglądam się, ale wszystko trzyma się dobrze. Usiłuję sprawdzić, jak daleko za mną są samochody, ale niewiele mogę dostrzec. Most jest wygięty łukowato w górę, zupełnie jak niektóre mosty w Wenecji. W chwili, kiedy jestem w najwyższym punkcie, zaczynają mnie wyprzedzać samochody. Staram się jechać prosto. Rzucam okiem w lewo. Przebiega tam linia wysokiego napięcia. Kiedy miałem dwanaście lat, pewien chłopiec chciał, idąc w nasze ślady, przejść po betonowej barierze mostu. Stracił równowagę i się zabił.

Zjeżdżam z mostu i mknę gładko w stronę przystanku przy Baltimore Pikę.

Światła się zmieniają, przejeżdżam. Pedałując, mijam skrzyżowanie. Dalej jadę wzdłuż Church Lane. Po mojej prawej ręce jest cmentarz, który wygląda tak samo jak w czasach, kiedy tu mieszkałem. Myślę, że cmentarze to jeszcze jeden stały element w naszym otoczeniu.

Ale Church Lane bardzo się zmieniła. Była wąska, wyłożona betonowymi płytami, więc jadąc na rowerze, podskakiwało się na każdym wypełnionym asfaltem spojeniu. Teraz jest cała wyasfaltowana i ma czarną, gładką powierzchnię. Jest też szersza; pewnie uszczknięto kawałek cmentarza. Panuje tu też większy ruch niż za dawnych czasów. Nieco dalej, za Heather Lane, ulicą, przy której mieszkałem i w której stronę teraz zmierzam, był wyśmienity pagórek do saneczkowania. Był do tego idealny, bo zjazd kończył się hałdą i nie było tam w ogóle ruchu. Hałdy już dawno nie ma, teraz stoją w tym miejscu domy.

Ze szczytu pagórka wąska polna dróżka wiodła do osiedla, które nazywano Berlin Estates. Był tam na samym krańcu dom opisany przeze mnie w Ptaśku. Wszystkie domy wyburzono i zbudowano szeregowe domki - bliźniaki. Zniknęły też boiska. Ale myślę, że trudno się spodziewać, żeby boiska były tak niezniszczalne jak cmentarze.

Skręcam w Heather Lane. Ulica jest wąska jak kiedyś, ale teraz jest też jednokierunkowa. Co pięćdziesiąt jardów wymalowano żółtą farbą znaki wytyczające drogi ewakuacyjne na wypadek pożaru. Samochody mogą parkować tylko po jednej stronie ulicy. Większości mieszkańców Stonehurst nie stać na małe sportowe samochody z importu, więc mają stare, wielkie, amerykańskie landary, które zawalają pół ulicy.

Choć urodziłem się przy Dewey, a potem mieszkałem przy Little Theodore Street, niewiele mam wspomnień z tego okresu, to znaczy z pięciu pierwszych lat mojego życia. Kiedy skończyłem pięć lat, przeprowadziliśmy się na Heather Lane. Pamiętam jednak pewne drobiazgi, na przykład to, jak siedziałem przy oknie wychodzącym na ogród, patrzę na grządkę obsianą prawoślazem i czekam na zapalacza lamp. Pamiętam też, jak leżałem na podłodze, obserwując taniec kurzu w smudze słonecznego światła. To są jedyne prawdziwe wspomnienia, jakie mogę przywołać. Myślę, że moja matka wycierała wtedy kurze i odkurzała dom elektroluksem, ale to tylko domysły, bo byłem za mały, aby pojąć w pełni logikę tych porządkowych akcji.

Moje wczesne wspomnienia są przeważnie mgliste, ale jednocześnie bardzo sugestywne, tak jak to jest czasem z zapachami, które bywają bardziej konkretne niż jakieś ważne wydarzenia. Nie byłem jeszcze wystarczająco bystry, żeby umieć postrzegać cokolwiek w jakimś sensownym kontekście. Wydaje mi się, że dość późno osiągnąłem zdolność takiego myślenia. Byłem raczej bezrefleksyjnym odbiorcą, biernym obserwatorem i nie doszukiwałem się w tym, co widziałem, żadnego związku przyczynowo - skutkowego. Nadal nie mam analitycznych skłonności. Łatwo się gubię. Ogólnie biorąc, nie jestem tak przenikliwy, tak świadom tego, co się wokół mnie dzieje, jak większość ludzi. Jedną z zasadniczych kwestii wiążących się z malarstwem i, jak sądzę, z pisarstwem, jest to, że człowiek musi postrzegać rzeczy takimi, jakie naprawdę są, a nie zastanawiać się, co znaczą albo jak oddziałują. Malarz musi widzieć formę, kolor, fakturę, pozwolić, by mu się narzuciły, a nie doszukiwać się w nich na siłę znaczeń czy za wszelką cenę starać się je zrozumieć. W końcu jeśli chce się namalować albo napisać coś, co inny człowiek będzie mógł pojąć, w co będzie mógł wejść, trzeba nadać temu taką postać, jaka to umożliwia, stworzyć swoistą replikę fizycznej, obiektywnej rzeczywistości, którą możemy wspólnie przeżywać. Ale najpierw musi być akt jej biernego wchłaniania. Kiedy go nie ma, malarstwo ogranicza się do ilustracji, a pisarstwo do zwykłej roboty dziennikarskiej.

Jadę wzdłuż Heather Lane, zaskoczony tym, jak bardzo wygląd ulicy odpowiada temu, co przechowałem w pamięci. Jedyne, co uległo zmianie, to rozmiary drzew i trawników przed domami. Ja zapamiętałem nasz trawnik jako niezwykle przestronny. Teraz widzę - a tego przecież zmienić nie mogli - że trawniki mają najwyżej po dwadzieścia stóp kwadratowych.

Podjeżdżam bliżej, klucząc między samochodami. Wszyscy mężczyźni są w pracy, dzieciaki w szkole. Wyobrażam sobie, że kobiety albo muszą też być w pracy, albo siedzą w domach i sprzątają, ścielą łóżka, gotują, jednym słowem robią wszystko, co trzeba, żeby dom funkcjonował.

Kiedy tu mieszkałem jako dziecko, żadna kobieta nie pracowała. Szczerze mówiąc, podczas Wielkiego Kryzysu praktycznie nikt nie pracował - nawet mężczyźni. Ale trwało to tylko jakieś pięć lat, a ja mieszkałem tutaj dwanaście. Nie przypominam sobie ani jednej rodziny, w której pracowałaby kobieta. W tamtych czasach płacili człowiekowi dosyć, żeby mógł utrzymać rodzinę. Oczywiście, jeżeli w ogóle płacili.

Teraz płacą pracownikowi - niezależnie od tego, czy to mężczyzna czy kobieta - tylko połowę tego, co potrzebne do utrzymania rodziny. Może to zresztą wpływ telewizji, która rozbudza takie apetyty, że również kobiety uznały za konieczne iść do pracy, żeby móc kupować tę masę zbędnych towarów? A może kobiety po prostu nie chcą tkwić w domu przy garach i wolą pracować jako sprzedawczynie w wielkich marketach albo jako kontrolerki, maszynistki, lekarki, prawniczki, ktokolwiek - byleby nie siedzieć w chałupie.

Naprawdę nie wiem, co się dzieje. Kiedy człowiek się starzeje, jest mu coraz trudniej zrozumieć najprostsze życiowe sprawy. Ale teraz, kiedy zdejmując kasetę z roweru, rozglądam się dokoła, uderza mnie nagle myśl, że najprawdopodobniej domy, które mnie otaczają, są puste, że są w nich tylko starsi ludzie, emeryci lub kobiety z małymi dziećmi. Zastanawiam się, czy wiedząc, że w sąsiedztwie nie ma młodych, silnych ludzi, którzy mogliby ich w razie czego obronić, nie czują się wystraszeni, zagrożeni, zwłaszcza w tych czasach rozpasanej przemocy. W końcu dochodzę do wniosku, że jeśli w którymś z tych domów są jacyś ludzie, to prawdopodobnie wyglądają zza firanek nieco spłoszeni moim pojawieniem się w tej okolicy, zachodzą w głowę, co ja tu robię. No, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Ustawiam moją kasetę, rozstawiam chwiejne nóżki statywu na chodniku naprzeciw mojego byłego domu, ale trochę dalej od miejsca, do którego dojechałem, a bliżej Church Lane, niemal przy samym rogu. Mój dom był piątym budynkiem od skrzyżowania ulic Heather i Crosley. Zamierzam namalować ten obraz, tak jak namalowałem wcześniej inny - z perspektywy Dewey Street: swój dom umieszczę po prawej stronie płótna, a cały rząd „bliźniaków” w środku obrazu. Z domów po drugiej stronie ulicy pokażę tylko część.

Dzięki trawnikom przed domami ulica jest szersza, stojące naprzeciwko siebie domy nie są tak blisko jak tam, gdzie mieszka ciotka Edith, dlatego trudno mi wszystko ogarnąć. Może powinienem był wziąć szersze płótno. Te domy zbudowano, zanim jeszcze nastąpił Wielki Kryzys. Na ich tyłach są wąskie uliczki; stoją przy nich ciasne garaże, z których każdy może pomieścić najwyżej jedno auto. Ale samochody są teraz o wiele większe, więc i tak nie mieszczą się w małych garażach i stoją zaparkowane na ulicy. Mężczyźni i kobiety powracający z pracy muszą tu mieć spore trudności z parkowaniem. Nawet o tej porze połowa miejsc nadających się do tego celu jest zajęta. Może zresztą część z tych ludzi dojeżdża do pracy autobusami i tramwajami i zostawia samochody żonom i mężom, żeby jeździli nimi po zakupy? Albo po prostu oszczędzają paliwo? Uświadamiam sobie, że naprawdę nie mam pojęcia, jak wygląda tu dziś życie ludzi.

Stonehurst zbudowano na stoku wzgórza, więc jedna strona ulicy znajduje się nieco wyżej. Z mojego punktu widzenia jest to strona lewa. Dom, w którym mieszkałem, jest po tej niższej stronie. Po obu zielenią się trawniki, po lewej są to trudne do koszenia wzgórki, po prawej małe płaskie spłachetki ziemi.

Inną wielką zmianą w stosunku do tego, co pamiętam z dzieciństwa, jest to, że wszystkie te małe trawniki po obu stronach ulicy są ogrodzone, przeważnie wysokimi na cztery stopy słupkami, połączonymi łańcuchami. Dzięki temu wszystko wygląda bardzo schludnie. Kiedy byłem dzieckiem, jako jedyni mieliśmy płotek z pomalowanych na biało sztachet, ale miał on tylko jedną stopę wysokości i spełniał głównie funkcje dekoracyjne. Dzisiejsze trawniki są nie tyle trawnikami, ile kojcami dla dzieci bądź psów - a najczęściej dla jednych i drugich.

Także werandy, które kiedyś były drewniane i miały pięknie rzeźbione barierki i drewniane schodki, są teraz betonowe, z metalowymi barierkami. Wszystko jest twardsze i dziwnie potęguje wrażenie panującej tu biedy. Nigdy nie myślałem o swoich sąsiadach jako o biedakach, ale teraz, kiedy wróciłem tu po tylu latach, uderza mnie ich ubóstwo.

Na wielu trawnikach wyrosły jednak drzewa, jest zatem więcej zieleni i domy nie wyglądają tak goło jak w czasach mojego dzieciństwa. Wtedy należeliśmy do nielicznych, którzy mieli przed domem drzewo, topolę: stała w miejscu, gdzie nasz trawnik graniczył z trawnikiem sąsiadki, Jean Robin.

Domy, choć ustawione w szereg bez żadnej przerwy, zostały zbudowane parami: dwa ze spadzistym dachem, dwa z płaskim i tak na przemian, aż do końca.

Każdy bliźniak miał od frontu wspólną werandę z oddzielnymi schodkami. Wspólny trawnik po jednej stronie, wspólna weranda po drugiej, tak że cały ciąg domów jest połączony naprzemiennym systemem trawnik - weranda i tworzy w ten sposób jednolitą całość.

W tle mojego obrazu, przy końcu Heather Lane, zamierzam pokazać Church Lane i zasugerować delikatnie, że jest tam boisko baseballowe. I tym razem obraz będzie częściowo malowany z natury, częściowo z wyobraźni i z pamięci. W pewnym sensie wszystkie moje obrazy są małymi światami, które tworzę dla siebie. Myślę, że dotyczy to także mojej prozy.

Umieszczam płótno na sztalugach, wyciągam szufladkę, kładę na niej paletę, wyjmuję węgiel i ołówek i zaczynam rysować. Centralnym punktem kompozycji jest słup, który stoi przed domem Pennimore'ów. Nazywaliśmy go „telesłupem” i wymawialiśmy niedbale: „telsup”. Zawsze wisiał na nim kosz po owocach, który służył nam do gry w koszykówkę. Pamiętam, że kiedy jako dwunastolatek zobaczyłem po raz pierwszy prawdziwą salę gimnastyczną z prawdziwym koszem, byłem bardzo rozczarowany tym, że nie jest normalny, wiklinowy i że z tyłu ma tablicę, dzięki której gra staje się dziecinnie łatwa.

Wysoko nad naszym koszem świeciła latarnia, więc mogliśmy grać długo po zapadnięciu zmroku. Ruch uliczny nie był jeszcze wtedy wielki. Wszystkie kosze musiały być czyste, nie liczyły się odbite, żadnych sztuczek, ciułania punktów z rzutów karnych, żadnego wkładania piłki. Ważne były tylko rzuty łukiem, prosto do przekrzywionego kosza. Nie można było wtedy zdobyć zbyt wielu punktów.

Chciałbym, żeby współczesna koszykówka miała coś z tamtej. Można by przecież bez problemu wyeliminować tablicę i podnieść kosz tak, żeby nikt nie mógł go dosięgnąć. Nie byłaby to wtedy gra wyłącznie dla drągali, którzy są wybrykami natury. Liczyłyby się bardziej umiejętności, precyzja rzutu. Ale szansa na to jest tak .samo znikoma jak na to, żeby baseballiści zdjęli z siebie te wszystkie śmieszne poduszki i ochraniacze i grali tak jak rugbiści. Może byłoby więcej skaleczeń i otarć, ale za to mniej poważnych kontuzji. Jestem przekonany, że gra byłaby wtedy ciekawsza dla samych zawodników i bardziej widowiskowa. My, Amerykanie, łatwo dajemy się uwodzić różnym pierdółkom. Byłoby fantastyczne, gdyby wynik meczu koszykówki zamykał się w dwudziestu punktach, na przykład 20:17.

Latarnia jest ta sama, co mnie zaskakuje. Jest to staroświecka, elektryczna lampa z blaszanym kloszem od góry i gołą żarówką pod spodem.

Zaczynam od słupa, ustalając proporcje, oceniając odległości i korygując kompozycję tak, żeby zmieściło się wszystko, co chciałbym pokazać na obrazie. Stopniowo wciąga mnie atmosfera tej ulicy. Zaczynam wspominać pewne wydarzenia, które, jak wiem, nigdy nie miały miejsca.

Po lewej stronie domalowuję przy jednym z domów na stoku betonowe stopnie. To właśnie na tych schodach graliśmy piłkami tenisowymi w wymyśloną przez nas grę. Piłka odbita od stopnia wracała jako „dolna” albo „górna”, w zależności od tego, gdzie się odbiła. Jeśli się nią odpowiednio rzuciło, szybowała w powietrzu i lądowała na chodniku albo na trawniku po drugiej stronie ulicy. Można w to było grać samemu, ale zazwyczaj grało się we dwójkę. Wszystko określały bardzo skomplikowane, ale uzgodnione zasady. Byłoby trudno grać w to dziś, kiedy po obu stronach ścieżek prowadzących do schodów są wysokie ogrodzenia.

Przeprowadziliśmy się tu w 1930 roku, tuż przed tym, jak elektrownia zwolniła wszystkich pracowników. W ciągu trzech lat, od 1931 do 1934 roku, mój ojciec nie miał w ogóle stałej pracy. Pracował w WPA, instytucji opracowującej programy doraźnego zatrudniania bezrobotnych, i byliśmy zmuszeni zamieszkać na prawie trzy lata w wynajętym domu. Ponieważ nikogo innego nie było stać na jego wynajęcie, pozwolili nam w nim zostać i w ten sposób zaciągnęliśmy olbrzymi dług. Płaciło się dwadzieścia osiem dolarów miesięcznie. Dziś wydaje się to kwotą niewielką, ale kiedy się nic praktycznie nie zarabia, jest to i tak za dużo. To właśnie wtedy ojciec zaczął budować werandy, żeby spłacić dług. W jakiś sposób udało mu się spłacić ten tysiąc dolarów. Było to więcej, niż moi rodzice kiedykolwiek mieli lub spodziewali się mieć. Wspominam pomoc przy budowaniu tych werand jako jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu.

Stwierdzam, że zrobiłem ulicę szerszą, niż jest w rzeczywistości, więc mogę pokazać całą perspektywę Church Lane z boiskiem na końcu. Żeby to jakoś zrównoważyć, przesuwam domy stojące po lewej stronie nieco bliżej i powiększam niektóre drzewa z gałęziami zwisającymi nad ulicą. To tylko mała deformacja, żaden gwałt na rzeczywistości, którą mam przed sobą. Po prostu tak chcę to wszystko zapamiętać. Podjąłem już większość istotnych decyzji, ustaliłem relacje pierwszego planu, ulicy, do drugiego, do pobliskich domów, zwłaszcza mojego, i do tła, którym, nie licząc boiska i kilku małych drzew, jest niebo.

Teraz przystępuję do pracy nad pewnymi szczegółami. To zdumiewające, jak malując lub rysując, człowiek zaczyna naprawdę widzieć. Dostrzega się wzajemne relacje faktur cegły, gipsu i drewna. Wszystko to najwyraźniej zostało starannie obmyślone przez jakiegoś dawno zmarłego architekta i wcześniej zignorowane przeze mnie. A także - jestem tego pewien - przez większość ludzi, którzy tutaj mieszkali lub mieszkają dziś. Jest to główny powód, dla którego maluję: chcę zagęścić, wyeksponować i tak opracować rzeczy zwykłe, trywialne, żeby pomóc ludziom dostrzec i docenić, jak wiele piękna kryje się w codzienności.

Rysuję, pochłonięty bez reszty tymi obserwacjami, kiedy drzwi domu, w którym mieszkałem, otwierają się raptownie. W progu staje młoda kobieta w niebieskim frotowym szlafroku. Schodzi po stopniach, a przy jej nodze idzie pies, którego prowadzi na ogrodzony trawnik. Trawa jest mizerna, więc domyślam się, że pies spędza tam większość czasu. Dziwne, że na noc wpuszczają go do domu. Wygląda na skrzyżowanie szpica z owczarkiem niemieckim, tyle że jest mały i prawdziwie kundlowaty.

To zdumiewające, może zresztą tylko ze względu na okoliczności, ale przypomina mi psa z sąsiedztwa, z czasów, kiedy tu mieszkaliśmy. Jego właścicielem był chłopiec nazwiskiem Bobby Hollis, jeszcze jeden znajomy z przeszłości, który już nie żyje. Pies wabił się Rex i miał na boku, a właściwie na brzuchu, długą bliznę po oparzeniu. Wyobrażaliśmy sobie różne rzeczy na temat tego Reksa i jego blizny. Podejrzewaliśmy, że może wydostał się z płonącego lasu albo że złapali go Indianie i torturowali, przypiekając bok. Był to jeden z pierwszych i nielicznych psów, z którymi zawarłem bliższą znajomość. Rex przyjaźnił się z masą dzieciaków. Często czytaliśmy książki, opierając na nim głowę. Rozciągał się po prostu na ziemi, jak gdyby funkcja żywej poduszki była dla psa najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Jedyny problem polegał na tym, że bez przerwy puszczał bąki.

Kobieta stawia przy furtce miskę z, jak się domyślam, resztkami ze śniadania, zamyka furtkę i pies zaczyna jeść, mlaskając głośno. Nieznajoma wchodzi na stopnie, potem przystaje i przygląda mi się. Zbiera szlafrok pod szyją i stojąc na szczycie schodów, jeszcze raz ogląda się na mnie. Stoi tak dłuższ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin