Wharton William - Al.rtf

(901 KB) Pobierz
AL

William Wharton

 

 

 

AL

 

Tytuł oryginału Worth Trying

Przełożył Krzysztof Fordoński


Życzę szczęścia wszystkim czytelnikom tej książki. Nigdy się nie poddawajcie. Życie pełne jest cudownych niespodzianek.

William Wharton

 

 

Ale próbować warto.

Ostatnie słowa powieści Ptasiek,

wypowiedziane przez Ptaśka do Ala.


Rozdział I

 

Nie sądziłem, że tak długo potrwa, zanim się stąd wydostane Staram się, by doktor Weiss zrozumiał, co naprawdę się wydarzyło, co nadal się ze mną dzieje, ale on nie potrafi tego pojąć, nie chce nawet słuchać, co do niego mówię. Upiera się, że wszystko to jedynie ukryta kontynuacja fantazji, w której przeżyłem znaczną część swojego życia. Nigdy nie zrozumiał ulotnego charakteru Ptaśka — cudownego wytworu mojej wyobraźni, niezbędnego dla mojej osobistej reinkarnacji — który potrafił sprawić, że moje życie na powrót nabiera sensu, a ja odzyskuję wiarę w ludzi.

W końcu rezygnuję z dalszych prób. Weiss przekonuje władze wojskowe, że nigdy nie będę w stanie pozbyć się tego alter ego, które przejęło nade mną kontrolę. Nigdy nie uda mu się zrozumieć tego, co się we mnie dokonało. Powoli dociera jednak do mnie, że to zupełnie niepotrzebne. Przynajmniej próbując wyjaśnić mu, co się stało, pojąłem wiele ze swojego życia wewnętrznego, tego, co — miejmy nadzieję — stanie się moim nowym życiem.

Ostatecznie uzyskuję siedemdziesiąt procent inwalidztwa, pod warunkiem że co dwa lata będę zgłaszał się do szpitala wojskowego na badania kontrolne. Stwierdzono zatem oficjalnie, że nie stanowię dla nikogo zagrożenia, a moje tak zwane szaleństwo jest łagodne, choć nieuleczalne. Po przejściu do cywila otrzymam zaległy żołd za cały okres spędzony w szpitalu, a na dokładkę trzysta dolarów rozłąkowego. Ze szpitala wychodzę więc bez żółtych papierów, za to z ponad dwoma tysiącami zielonych w kieszeni. Dopóki będę inwalidą, będę dostawał co miesiąc dwieście dolców. Powinienem za to podziękować doktorowi Weissowi. Zdołałem go przekonać, że jestem szczęśliwym człowiekiem, a to, co nazywa moimi fantazjami, nie ma na mnie żadnego negatywnego wpływu. W końcu chyba zostaliśmy przyjaciółmi, dowodem na to były warunki, na jakich mogłem przejść do cywila.

Jak to ujął Weiss, ogólnie rzecz biorąc, nie jestem wcale inwalidą. Prawdopodobnie, gdyby wojna trwała nadal, można by mnie wysłać z powrotem na front. Moje inwalidztwo ma charakter osobisty. Po tym jak zwykle następuje długa pogadanka o tym, że szaleństwo może być rozumiane dwojako: w pierwszym przypadku człowiek staje się zagrożeniem dla społeczeństwa, w drugim zaś choroba powoduje jedynie dyskomfort psychiczny chorego i alienuje go ze społeczeństwa. Mnie można zaliczyć do drugiej grupy, ale wygląda na to, że sam nawet nie zdaję sobie sprawy ze swojego stanu. Chyba tylko w wojsku można wygadywać podobne bzdury.

Nie chcę jeszcze wracać do domu. Podczas wojny moi rodzice przeprowadzili się do Kalifornii. Wiem, że mnie porzucili, przekonani, że resztę życia spędzę w jakimś wariatkowie. Należy mi się bilet do miejsca, w którym zostałem powołany, lub tam, dokąd przeniosła się moja rodzina. Wybieram tę pierwszą możliwość. Wiem dobrze, co chcę teraz zrobić. Wojsko opłaca mi przejazd do Filadelfii, gdzie mieszkałem przez całe dzieciństwo, ale z pociągu jadącego ze szpitala w Kentucky wysiadam po drodze w Fort Dix w stanie New Jersey.

Dowiedziałem się, że armia prowadzi aukcje, podczas których wyprzedawane są zapasy z demobilu, a wśród nich jeepy, które nigdy nie wyjechały na drogi, niektóre jeszcze zabezpieczone towotem. Inwalidzi wojenni, którym przyznano powyżej pięćdziesięciu procent inwalidztwa, mają na takich aukcjach prawo pierwokupu.

Docieram na miejsce dzień przed aukcją, akurat w chwili, kiedy tony wojskowego sprzętu wyładowywane są ze statku. Cały dzień spędzam na poszukiwaniu potrzebnych mi rzeczy. Przede wszystkim chcę kupić jeepa, zaopatrzonego w dodatkowe kanistry na wodę i łańcuchy na koła, a do tego dwa koce i wodoodporny śpiwór oficerski. Kręcę się po okolicy, zagaduję chłopaków z kolumny transportu i zaznajamiam się z sytuacją. W końcu udaje mi się znaleźć prawie wszystko, czego mi potrzeba.

Aukcję ma prowadzić niejaki sierżant Walters, postarałem się więc poznać go osobiście. Wypijamy po kilka piw w kantynie, a później Walters znajduje dla mnie wolną pryczę w koszarach. Prawdę powiedziawszy, i tak większość prycz stoi pusta.

Umawiamy się, że Walters napisze w papierach, że sprzedał na aukcji upatrzonego przeze mnie jeepa, który przyszedł w ostatnim transporcie. Czterysta dolarów zaniosę oficerowi płatnikowi. Walters dorzuca mi jeszcze kanistry na wodę, śpiwór i koce. Dokładam za to pięćdziesiąt dolarów, z czego dwadzieścia idzie dla płatnika, i w ten sposób dobijamy targu. Jeep nigdy nie trafia pod młotek.

Doprowadzenie wozu do stanu używalności zajmuje mi kilka tygodni pracy w warsztacie. Większość części, które mogłyby zardzewieć od morskiej wody w czasie postoju w porcie czy podróży przez ocean, pokryto smarem i towotem, usunięcie tej warstwy to iście piekielna robota. Chłopaki z kolumny transportowej pożyczają mi wszystkie niezbędne narzędzia, w tym palnik acetylenowy. Pokazują, jak mam się nimi posługiwać, i wypytują, co planuję.

— Przejadę tym cudeńkiem przez całe Stany, żeby się dowiedzieć, za co tak naprawdę omal nie zginąłem.

Wybuchają śmiechem, ale czuję, że są po mojej stronie. Mogę liczyć na ich pomoc we wszystkich poczynaniach przeciwko wojsku. Większość czeka już jedynie na powrót do cywila, muszą jeszcze tylko zebrać odpowiednią liczbę punktów. „Służba krajowa” daje zaledwie jeden punkt za miesiąc, więc wszyscy nienawidzą wojska z całego serca. Rozumiem ich.

Prawie za każdym razem, kiedy proszę o jakieś potrzebne mi narzędzie, słyszę, że mogę je sobie zatrzymać, na pewno mi się przyda w czasie tak długiej podróży. Narzędzia podwędzone w ten sposób armii wypełniają w końcu całą skrzynkę po amunicji.

Przerabiam jeepa tak, by stracił nieco ze swego militarnego charakteru. Ćwiczę jazdę na placu manewrowym. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z samochodem z napędem na cztery koła. Chłopaki dochodzą do wniosku, że muszę mieć nierówno pod sufitem, skoro wybieram się w tak daleką podroż, a nie potrafię prowadzić własnego wozu. Teraz już wszyscy uważają mnie za niegroźnego świra.

Okazuje się jednak, że wystarczy niewiele czasu, bym się wszystkiego nauczył. Ćwiczę parkowanie i inne manewry, które zdaniem chłopaków muszę umieć, by zdać na prawo jazdy. Nie pamiętałem już, że prowadzenie może sprawiać taką przyjemność. Chłopaki wyjaśniają mi, że muszę zarejestrować wóz, załatwić tablice rejestracyjne i zrobić prawo jazdy. Jestem już właściwie gotów, żeby zająć się tym wszystkim. Najpierw jednak chcę zbudować składany dach i znaleźć hamak odpowiednich rozmiarów. Zamierzam przecież zamieszkać w tym jeepie.

Potrzebny materiał udaje mi się znaleźć w Trenton, w sklepie ze sprzętem żeglarskim. Płótno jest mocne i wodoodporne, zwykle szyje się z niego osłony dla łodzi. Materiał jest bardzo ciężki, postanawiam więc zaryzykować i jadę po niego do sklepu jeepem. Przy okazji rejestruję wóz, wykupuję tymczasowe tablice rejestracyjne i przykręcam je zdobycznym śrubokrętem.

Skoro już trafiłem do wydziału komunikacji, pytam, czy będę mógł przystąpić do egzaminu na prawo jazdy stanu New Jersey. Proszą o poprzednie prawo jazdy, odpowiadam, że ostatnie cztery lata spędziłem w wojsku i skradziono mi je razem ze wszystkimi rzeczami. Pokazuję papiery przeniesienia do cywila.

Muszę jeszcze trochę pozmyślać, ale w końcu dostaję egzemplarz kodeksu drogowego stanu New Jersey. Dowiaduję się, że kiedy się wszystkiego nauczę, mogę przystąpić do testu. Wychodzę z budynku i siadam w jeepie z broszurką w ręku. Większość zasad kodeksu opiera się na zdrowym rozsądku, więc po półgodzinie uznaję, że jestem gotów. Za biurkiem siedzi już inna urzędniczka, która daje mi formularz, test wielokrotnego wyboru. Wypełniam go szybko, mylę się jedynie przy trzech pytaniach, każde z nich dotyczy lokalnego przepisu stanu New Jersey, który nie jest tak do końca logiczny.

Nie miałem starego prawa jazdy, nie mogłem więc go złożyć i urzędnicy upierają się, że muszę zdać egzamin praktyczny z egzaminatorem z wydziału komunikacji. Biuro jest zamknięte do drugiej, idę więc kupić sobie coś do jedzenia i siadam w jeepie, sprawdzam przy okazji światła przeciwmgielne i postojowe, i hamulec ręczny. Ćwiczę włączanie napędu na cztery koła. W jeepach jest to dość szczególna umiejętność.

Po pewnym czasie podchodzi do mnie mężczyzna w średnim wieku, który ma mnie przeegzaminować. Wsiadamy do wozu, on wyraźnie zaskoczony, że to jeep. Rzuca okiem na rejestrację. Sprawdza przebieg — na liczniku nie ma jeszcze stu mil.

— Kupiłeś go na aukcji w Dix?

— Zgadza się.

— Ile dostałeś inwalidztwa?

— Siedemdziesiąt procent.

Zaczynam się zastanawiać, co to wszystko ma wspólnego z uzyskaniem prawa jazdy.

— W jakiej jednostce?

Mówię, a on spogląda na mnie uważnie. Mam nadzieję, że to mu wystarczy. Jeśli nie, będę kłamał.

— Ja też, w korpusie sygnałowym. Dobra, zobaczymy, czy potrafisz radzić sobie z tym potworem. Nie siedziałem w takim od dwóch lat.

Przekręcam kluczyk w stacyjce, wrzucam pierwszy bieg i czekam na polecenia. Najpierw przejeżdżam na plac manewrowy za budynkiem, później wyjeżdżamy na ulicę. Muszę pokonać kilka zakrętów, żadnego parkowania tyłem, żadnych sztuczek. Egzaminator podpisuje kartkę przypiętą do podkładki.

— Wszystko na piątkę. Ale prowadź ostrożnie, pamiętaj, że wojna już się skończyła.

Pamiętam. Podaje mi kartkę i wyskakuje z wozu. Już po sposobie, w jaki wysiada, mogę się przekonać, że nie pierwszy raz siedział w jeepie.

— Ustaw się w kolejce do okienka G, niech sprawdzą ci wzrok i to już powinno być wszystko. Ten grat ciągnie benzynę, jak gdyby była za darmo, ale mimo wszystko to lepszy wóz niż większość tych, które można spotkać na naszych drogach. Większość jeepów wyprodukowanych po czterdziestym piątym to szmelc, a i reszta nadaje się tylko do szybkiego złomowania.

— Dzięki.

Zatrzymuję wóz na parkingu i wracam do budynku. Staję w kolejce jako trzeci, mam doskonały wzrok, dwadzieścia punktów na dwadzieścia możliwych. Zostawiam jeszcze swoje zdjęcie. Pytają tylko, pod jakim adresem mają wysłać prawo jazdy. Podaję adres sierżanta Waltersa w Dix. Fort Dix to dla mnie w tej chwili jedyny dom. Prawo jazdy powinno dotrzeć w ciągu trzech, czterech dni. Pewnie tyle czasu jeszcze potrzebuję, żeby dokończyć moją pracę. Dostaję tymczasowe prawo jazdy ważne przez trzydzieści dni.

Jadę do śródmieścia Trenton. Świetnie się czuję. Kierowca jeepa ma w czasie jazdy uczucie, jak gdyby był częścią wozu, niczego takiego nie odczuwa się za kierownicą innych samochodów. Kiedy byłem w wojsku, jeździłem wyłącznie po bezdrożach albo w konwoju, na ogół z prędkością pięciu mil na godzinę, po ciemku i bez świateł, nie spuszczając wzroku z czerwonego światełka na zderzaku jadącego przede mną wozu. Taki widok może wręcz zahipnotyzować.

Pytam o drogę do sklepu z farbami. Trafiam do wielkiego magazynu, gdzie kupuję w sumie pięć galonów lakieru do metalu, jeden kanarkowożółtego, jeden białego i trzy cytrynowożółtego. Kupuję też pędzle i rozpuszczalnik. Chcę sam mieszać farby, aby uzyskać pożądany kolor. Dokupuję jeszcze galon farby podkładowej i antykorozyjnej. Mógłbym użyć pistoletu z warsztatu, ale wolę malować pędzlem, poza tym nie mam ochoty na osłanianie szyb, opon i reszty.

Ustawiam wóz w kącie dziedzińca i rozpuszczalnikiem usuwam tłusty brud z nadwozia. Przygotowuję podkład i po ponownym oczyszczeniu nadwozia zabieram się do zamalowywania oliwkowego lakieru, jakiego używa się do większości wojskowego sprzętu i pojazdów. Farba antykorozyjna ma barwę rdzawej czerwieni, już w miarę jak ją nakładam, jeep traci nieco swój wojskowy wygląd. Jestem przekonany, że oliwkowa farba sama w sobie jest antykorozyjna, ale zamierzam dać swojemu jeepowi nieźle w kość, a nadmiar ostrożności na pewno nie zaszkodzi. Nałożenie pierwszej warstwy zajmuje mi cały dzień. Podwozie nie ma ochrony antykorozyjnej, więc na nim skupiam się szczególnie i kładę podwójną warstwę. Farba schnie w dwie godziny, więc jeden dzień wystarcza na dwukrotne malowanie. Kiedy kończę, jeep wciąż wygląda na pojazd wojskowy, niekoniecznie jednak należący do armii Stanów Zjednoczonych.

Następnego ranka zabieram się do mieszania farby. Łączę niewielkie porcje z każdego koloru i wypróbowuję je na nadwoziu, żeby przekonać się, jak będą wyglądać po wyschnięciu.

Pod wieczór jeep wygląda jak wielobarwna pikowana kołdra. Przy każdej mieszaninie dokładnie notuję zastosowane proporcje. Do wieczora farba wysycha dostatecznie, bym mógł podjąć decyzję. Mieszam dwie części kanarkowej żółci i po jednej bieli i cytrynowej żółci. Farba była droga, ale zamierzam żyć z tym cudeńkiem nieco dłużej i chcę pomalować je, jak należy.

Kiedy rozprowadzam pędzlem przygotowaną mieszankę, dochodzę do wniosku, że podjąłem właściwą decyzję — jeep zaczyna emanować własnym światłem. Maluję starannie, upewniając się, że docieram do każdego zakamarka. Na tym etapie postanawiam, że deskę rozdzielczą, pałąki foteli i zderzaki pomaluję białą farbą zmieszaną z cytrynowożółtą, tym razem jednak z przewagą bieli. Uzyskuję w ten sposób dostateczny kontrast. Podwozie zostawiam na koniec, tam zużyję resztki. I tak przecież nie będzie tego widać.

Chłopaki z warsztatu witają mój pojazd z aplauzem.

— Twój wóz wygląda teraz jak wielkanocny kurczak! — krzyczy jeden. — Musisz go jakoś nazwać. Jak chcesz, dam ci trochę czarnej farby, będziesz mógł domalować nazwę.

Nic podobnego nie przyszło mi do głowy, ale dobrze wiem, jak chcę nazwać swojego jeepa — MOTYL. Tak właśnie się teraz czuję, to próbowałem wyjaśniać Weissowi. Do tej pory czułem się tak, jak gdybym żył w kokonie, który sam wokół siebie oplotłem.

— Dzięki, Mikę. Jak tylko wyschnie, wymaluję na burcie nazwę. Czarny napis będzie świetnie wyglądał na żółtym tle.

— A jak go nazwiesz?

Mówię im, jaki mam zamiar, wszyscy milkną.

— Czuję się teraz jak motyl, Mikę. Będę sobie latał z kwiatka na kwiatek, niewiele myśląc i nie planując, dokąd mam dotrzeć. Przez ostatnie cztery lata wszystko ustalała za mnie armia, teraz jestem gotów, by wyruszyć w drogę sam, bez żadnego celu.

W odpowiedzi słyszę śmiech, ale faceci już zbierają się do kantyny, gdzie zakończą dzień przy cienkim wojskowym piwku. Zostaję sam na dziedzińcu i z podziwem obchodzę swoje cudo. Jutro, jak wyschnie farba, zajmę się dachem. Białe płótno będzie świetnie pasować do żółtego lakieru.

Następnego dnia przycinani płótno i przy pomocy Luke’a, chłopaka z kolumny transportowej, mocuję je na dachu. Zawieszam też kupiony w Trenton hamak. Owijam się ciasno kocem i wypróbowuję go. Powinno mi być tutaj wygodnie.

Zbijam skrzynkę, którą wcisnę z tyłu, pod złożony dach, zamierzam w niej chować ubrania i zapasową parę butów. Chciałbym mieć jeszcze lodówkę, ale zajmowałaby zbyt wiele miejsca. Będę więc codziennie kupował jedzenie i woził ze sobą jedynie ubrania i narzędzia.

Wymontowuję tylne siedzenia i palnikiem acetylenowym odcinam podstawę karabinu maszynowego. Nie chcę, by w samochodzie zostało cokolwiek, co przypominałoby mi o strzelaniu. W to miejsce montuję kwadrat grubej blachy o rozmiarach sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów, który znalazłem za szopą z narzędziami. Zagaduję sierżanta z kolumny, czy mogę to kupić, ale on patrzy tylko na mnie i na mojego Motylka i potrząsa głową przecząco.

— Od roku już się zastanawiałem, co mam zrobić z tym fantem, weź go sobie. Widzę, że wybudowałeś sobie niezły dom na kółkach. Zabierzesz kogoś ze sobą?

— Nie, to zadanie dla jednego.

 

* * *

 

Nadchodzi poniedziałek, a ja jestem gotów, by wyruszyć na próbną wycieczkę do Filadelfii. Chcę odwiedzić znajome miejsca i szeregowe domki, gdzie kiedyś mieszkałem. Nigdy przedtem nie przyszło mi to do głowy, dochodzę jednak do wniosku, że odległość jest akurat odpowiednia na taką próbną wyprawę. Dzięki chłopakom z kolumny mam pełen bak benzyny i zapas oleju. Próbuję im zapłacić, ale nie chcą ode mnie żadnych pieniędzy. Dzięki takim chwilom udaje mi się zapomnieć, jakie paskudne bywa czasem życie. W końcu postanawiam, że przywiozę dla wszystkich smakowite hoagies ze wszystkimi dodatkami.

Dobrze jest znaleźć się wreszcie na drodze. Najpierw przez dwa lata byłem pod stałą kontrolą, przez następne dwa pod obserwacją. Jadę sześćdziesiątką, postanawiam, że właśnie z taką prędkością przejadę przez cały kraj. Nie muszę zmieniać biegów i widzę wszystko, co mijam po drodze. Mamy właśnie początek czerwca, drzewa są już zielone. Złożyłem dach i czuję się, jakbym jechał prawdziwym kabrioletem. Właściwie przecież tak jest.

Kiedy przejeżdżam przez małe miasteczka w stanie New Jersey, przechodnie posyłają mi niekiedy dziwne spojrzenia. Kieruję się na Benjamin Franklin Memoriał Bridge. Teraz dopiero dociera do mnie, że przez całe życie nigdy nie byłem wolny. Opiekowali się mną rodzice albo wojsko, raz wprawdzie byłem na przepustce, ale to też trudno nazwać wolnością. Tak samo było w szpitalu. Nie mogłem nigdzie się ruszyć, bo nie miałem pieniędzy.

Rodzice potrzebowali pieniędzy na przeprowadzkę do Kalifornii. I tak nigdy o nic ich nie prosiłem. Właściwie nawet lepiej, że nie wiedzą, co się teraz ze mną dzieje, w końcu dla nich już nie żyję, jeśli nie gorzej. Większość ludzi nie potrafi pogodzić się z myślą, że ktoś, kogo kochali, jest świrem. Nie mogę ich za to winić.

Właściwie nigdy nie miałem pieniędzy. Wcale ich nie potrzebowałem, nie brałem nawet zaliczek na poczet żołdu. Chciałem żyć z dala od wszystkiego, co mnie otacza, aż do chwili, kiedy wreszcie się wykluję.

Przejazd przez most przypomina lot. To cud, że nie zderzam się z nikim ani nie wpadam na barierki mostu. Chociaż niewiele czasu spędzałem w centrum Filadelfii, czuję, że wracam do domu. Tu spotykam więcej ludzi, którzy aż się zatrzymują, żeby gapić się na mojego Motyla. Może to dlatego, że wielkie firmy samochodowe wypuszczają właśnie nowe modele, myślą, że to jeden z nich?

Skręcam w prawo, w Walnut, mijam szkołę Philadelphia West Catholic, do której chodziłem przez rok, zanim przeniosłem się do liceum Upper Merion. Przejeżdżam Cobb’s Creek Park i wreszcie docieram na Marshall Road.

Jadę Marshall Road pod górę, aż w końcu skręcam w Church Lane i dojeżdżam do Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Dawne wysypisko po lewej stronie przecina teraz droga. Skręcam w nią i znajduję się w miejscu, gdzie jako dzieciak rozbijałem się na rowerze. Clover Lane, moja dawna ulica, prawie wcale się nie zmieniła, tylko na dawnym boisku baseballowym wznoszą nowe budynki. Zwalniam, kiedy dojeżdżam do swojego dawnego domu. Wydaje się teraz taki mały. Wygląda na to, że ktoś w nim mieszka. Przychodzi mi do głowy, że mógłbym odwiedzić ciotki i wujków mieszkających w południowo–zachodniej części miasta, ale nie jestem jeszcze na to gotów. Nie chcę też wracać do Dix po zmroku. Nie chcę spotykać się z nikim, kto wie, że przez ostatnie dwa lata byłem, przynajmniej oficjalnie, świrem. Zbyt wiele czasu zajęło mi dotarcie do punktu, w którym się teraz znajduję.

Ruszam Garrett Road, mijam stary zbiornik na gaz, a potem wzdłuż torów jadę do Lansdowne Avenue. Wjeżdżam na podjazd prowadzący do mojej dawnej szkoły, liceum Upper Merion. Niewiele się tu zmieniło. Wokół pusto, nic dziwnego, mamy właśnie wakacje. Na boisku za szkołą bawi się kilku chłopaków. Zadziwiające, że zaledwie pięć lat temu to miejsce było dla mnie tak bardzo ważne. Zbyt wiele o nim myślałem, ale teraz również z nim mogę się pożegnać. Umysł to takie dziwne urządzenie, czuję się tak, jakby mój mózg podzielony był na niezależne przedziały. Dopóki nie otworzę drzwi, które do nich prowadzą, nie pamiętam niczego, ale starczy je uchylić, a wszystko wraca w jednej chwili. Jednak teraz i tego nie chcę, nie jestem jeszcze gotów.

Dojeżdżam do State Road, gdzie mieści się stacja benzynowa. W pobliżu znajduje się sklepik z hoagies, kupuję więc całą dziesiątkę dla chłopaków z kolumny. Kelnerka, która je dla mnie przygotowuje, przez cały czas gapi się przez okno na mojego jeepa. Może nie powinienem był go przemalowywać, ale tak bardzo chciałem wyzwolić się od wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z wojskiem i wojną. W tej chwili mój jeep jest najmniej militarnym sprzętem wojskowym w okolicy.

Kupuję benzynę i biorę ze stojaka darmową mapę hrabstwa Delaware. W drodze powrotnej do Dix chcę wybierać jak najbardziej boczne drogi. Zaczynam się zastanawiać, czy nie zatrzymają mnie przy bramie. Walters załatwił mi wprawdzie przepustkę, ale mimo wszystko, kiedy przyjadę żółtym jeepem, wartownicy pewnie się trochę zdziwią. Nie mam na sobie munduru, jestem więc dla nich tylko cywilem, który kupił na aukcji dziwacznego jeepa. Zakładam więc na wszelki wypadek odznakę, którą dostałem, kiedy zwolniono mnie do cywila.

Nie mam jednak żadnych kłopotów. Wojna się skończyła i wygląda na to, że ludzie zaczynają już o niej powoli zapominać. Wartownik przygląda się mojemu Motylkowi, ale nie zatrzymuje mnie, odznaki chyba nawet nie zauważył. Może pomyślał, że odpicowałem jeepa na przyszłoroczną Paradę Przebierańców. Ciekawe, czy wciąż się odbywają, pewnie urządzano je przez całą wojnę. Dociera do mnie, że ze wszystkich ludzi, których znam, tylko ja jeden traktowałem wojnę serio. Parkuję jeepa na dziedzińcu i wracam na swoją pryczę w koszarach. Jestem już prawie gotów do odlotu.

 

* * *

 

Przygotowuję się właśnie do wyjścia, kiedy do sali wchodzi Walters z płóciennym workiem pełnym ciuchów. Opiekuje się mną jak ojciec. Wiele czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni ktoś zatroszczył się o mnie z dobrego serca, a nie z obowiązku.

— Słuchaj, AL. Przyda ci się pewnie trochę ubrań na drogę. Zapakowałem wszystko, czego możesz potrzebować, od butów do bielizny, dwie pary spodni, trzy koszule z krótkimi rękawami, wełnianą czapkę i kurtkę.

Nie wiem, co mam powiedzieć, kradzież tylu wojskowych ciuchów to wielkie ryzyko, a ja chciałem uciec od wszystkiego, co choćby przypomina wojsko.

— Słuchaj, wiem, co sobie myślisz, ale chyba znalazłem rozwiązanie. Chodź no tutaj.

Przechodzimy na zaplecze warsztatu. Walters wskazuje wielką balię.

— Używamy jej do czyszczenia większych elementów ze smaru. Wlej do środka porządny wybielacz, postaw na ogniu i mieszaj. W ten sposób wywabisz każdy kolor, tylko uważaj na ręce. Ten roztwór jest jak dynamit, a będziesz musiał trzymać go stale na ogniu i mieszać.

Przerywa i spogląda w moją stronę. Uśmiecham się w odpowiedzi. Świetny pomysł. Martwiłem się trochę o ciuchy, ale zaplanowałem już sobie, że obkupię się w sklepie Armii Zbawienia.

— Super, potem kupię barwniki i pofarbuję wszystko na takie kolory, jakie tylko będę chciał. Będę wyglądał jak motyl, powinienem pasować do jeepa.

Następnego dnia zaczynam robotę od wyczyszczenia wielkiej balii. Na tyłach warsztatu zbieram połamane skrzynki i robię z nich ognisko. Balię ustawiłem na kilku cegłówkach, mogę więc rozpalić pod nią ogień. Napełniam ją do połowy wodą i wrzucam na próbę parę spodni i koszulkę. Dotychczas, wyjąwszy kradzież tych ciuchów, nie złamałem żadnych przepisów wojskowych. Wlewam do balii litr wybielacza, zostawiam wrzącą wodę i jadę do Trenton, do sklepu, o którym dowiedziałem się od Waltersa. Mają tu na składzie barwniki we wszystkich kolorach. Wybieram niebieski, żółty i czerwony, będę mógł z nich uzyskać prawie każdy kolor, na jaki przyjdzie mi ochota. Pierwotne kolory pewnie nie zejdą całkowicie, więc efekt końcowy nie powinien być zbyt jaskrawy.

Kiedy wracam do Dix, widzę, że ogień prawie zupełnie wygasł, dorzucam więc trochę drewna. Koszula i spodnie są już wyraźnie jaśniejsze, jeszcze nie białe, ale na pewno nie oliwkowozielone. Znajduję długi kij, parę rękawic i skrzynkę, na której mogę przysiąść, i zabieram się do mieszania. Po godzinie rzeczy są prawie zupełnie białe. Wyciągam je kijem z balii i rozkładam na kawałku płótna żaglowego.

Dolewam do balii wybielacz i wodę. Płuczę wyprane rzeczy. Wyglądają całkiem porządnie, wciąż jednak mają w sobie coś wojskowego. Rozwieszam je na sznurze do bielizny, właściwie w tej roli występuje kawał drutu. Mam nadzieję, że żaden oficer nie zaskoczy mnie przy tej robocie. W pewnej chwili podchodzi do mnie Walters.

— Co się stanie, jeśli przyłapie mnie jakiś oficer?

— Powiemy mu, że przeprowadzamy eksperyment, czy można jakoś wykorzystać stare szmaty. Wyluzuj się, nikt tu nie przyjdzie, a nawet gdyby, nic się nie stanie. W końcu wojna już się skończyła.

Woda, w której pływa druga porcja ciuchów, zaczyna wrzeć, kolor puszcza. Tę porcję postanawiam zafarbować na czerwono.

Bielenie i farbowanie ubrań zajmuje mi następne trzy dni. Trochę się przy tym kurczą, ale ostatnio schudłem, więc rzeczy świetnie na mnie pasują.

Najtrudniejszym wyzwaniem jest kurtka, ostatecznie więc farbuję ją na ciemnoniebiesko. Kiedy przymierzam wszystko, odnoszę wrażenie, że użyłem do barwienia farbek, jakimi zwykle maluje się wielkanocne pisanki. Wojskowe zostały tylko guziki, ale z tym mogę się jakoś pogodzić.

Pożyczam żelazko od jednego z podoficerów, który przed każdym wyjściem do miasta stroi się, jak gdyby był oficerem. Prasuję wszystko, łącznie z kurtką. Wiem, że to pewnie ostatnie prasowanie w historii mojej garderoby, ale po bieleniu i farbowaniu jest ono niezbędne. Składam wszystko i pakuję do skrzynki z tyłu jeepa.

Do skrzynki na narzędzia ładuję także podręczny ekwipunek, mały palnik i lampkę naftową. Nie zakładam osłony — zostaje w tylnym schowku, który zaopatrzyłem jeszcze w dodatkowe przykrycie, by deszcz nie zbierał się w fałdach płótna. Nauczyłem się już, jak działa cały system, więc montowanie osłony zajmuje mi teraz zaledwie godzinę. Kiedy ją postawię w deszczowy lub chłodny wieczór, dodatkowa część posłuży jako obrus na mój stalowy stół.

Wyznaczam trasę na mapie. Chcę najpierw skierować się do Cumberland Gap. Wszyscy twierdzą, że o tej porze roku jest tam wyjątkowo ślicznie. Tam właśnie zaczęła się moja kariera wojskowa, kiedy po pięciu dniach w centrum przysposobienia omal nie stanąłem po raz pierwszy przed sądem wojskowym za uderzenie podoficera szpadlem w twarz. Kurczę, ale był ze mnie wtedy dupek. Fort Cumberland mieści się na przedmieściach Harrisburga. Wydaje mi się, że to dobre miejsce, by zacząć zrzucać z siebie dawnego ALa, rozpocząć powrót do prawdziwego życia.

Kiedy wszystko mam już zapakowane, obchodzę garaż i ściskam dłonie wszystkim chłopakom, dziękując za pomoc. Wiem dobrze, że bez nich na pewno by mi się nie powiodło. Obiecuję wysyłać do nich kartki z mojej wyprawy, choć wiem, że nigdy tego nie zrobię.

 

* * *

 

Podróż jest cudowna. Droga wije się pomiędzy zielonymi wzgórzami, pełno tu parkingów i punktów widokowych na szczytach. Bez problemu udaje mi się jechać ze stałą prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, co jakiś czas tylko zbiera się za mną kolejka spieszących się samochodów, ale wtedy zjeżdżam na parking albo przystaję na szerszym odcinku, by mogły mnie wyminąć. Uśmiecham się i macham do wszystkich, a oni w większości odpowiadają mi uśmiechem. To pewnie przez te kolory, wszyscy chyba sądzą, że to wędrowny cyrk.

Na przegubie mam wojskowy zegarek, który dostałem od Boba Waltersa. Zegarek fosforyzuje w ciemności, zawsze o takim marzyłem. Czuję się o wiele bardziej bezpieczny i wolny, kiedy niezależnie od tego, czy jest dzień czy noc, wiem, która godzina. Staram się rozkoszować wolnością, nie chcę przegapić ani jednej jej chwili. Nie wiem jeszcze, ile mam czasu.

Mijam New Cumberland i postanawiam jechać przełomem rzeki Delaware. Dolina, nietknięta przez człowieka, jest tak piękna, że aż dech w piersiach zapiera. Zatrzymuję się na małym targowisku, żeby kupić coś do jedzenia. Wybieram kilka hamburgerów i bułek, paczkę ziemniaczanych chipsów, do tego parę pomidorów, sałatę i cebulę. Dorzucam jeszcze butelkę wody mineralnej i dwa pączki. Cudownie jest mieć pełno pieniędzy w kieszeniach i nie martwić się o tuszę. Ostatnio ważyłem sześćdziesiąt pięć kilogramów. Kiedy uprawiałem zapasy w szkole, ważyłem siedemdziesiąt pięć, całymi godzinami przesiadywałem wtedy w saunie, żeby zbić wagę. Fajnie jest być nowym ALem.

Mam w jeepie menażkę i zestaw sztućców. Sprzęty te są trochę za bardzo wojskowe jak na mój gust, ale dostałem je w prezencie od jednego z chłopaków z warsztatu. Przy następnej okazji kupię sobie prawdziwe garnki i naczynia. W małym sklepiku, przy którym się dzisiaj zatrzymałem, nie było takich towarów.

Wracam do jeepa, zapada już zmierzch. Naciągam daszek, zapalam lampkę i w środku robi się bardzo przytulnie. Światło odbija się od białych płóciennych ścian, które dobrze trzymają ciepło. Przecinam bułki na pół, układam sałatę i plasterki pomidora, a na tym hamburgera. Nalewam do kubka wody mineralnej. Nie jest to może szczególnie wykwintna kolacja, ale mi wystarczy. Na deser zjadam pączki, a potem sprzątam.

Zaczynam układać listę przedmiotów, które będę musiał dokupić. Niezbędna mi jest miska do zmywania naczyń i do porannej toalety. Nie mam mydła, więc nie mogę się nawet ogolić, choć wcale nie jestem pewny, czy mam na to ochotę. Zastanawiam się, jaką będę miał brodę. Jestem prawie pewien, że będzie gęsta, rano zwykle trudno mi się dogolić, a wieczorem i tak mam silny zarost.

Kończę kolację, opłukuję się wodą mineralną i dorzucam kolejne punkty do mojej listy — szmatka do naczyń i ręcznik. Przez całe życie ktoś się mną opiekował. Nawet w ciągu ostatnich kilku dni, które spędziłem w Dix, większość potrzebnych mi rzeczy była zawsze na miejscu, w koszarach.

Wszystko jest przygotowane na noc, postanawiam więc pójść jeszcze na spacer. Zaskakuje mnie mrok panujący na zewnątrz. Wyciągam latarkę, o której na szczęście pomyślałem, i zaciągam osłonę, żeby uchronić się przed wizytą niepożądanych gości.

Ruszam wzdłuż lasu i dalej drogą. Przez chwilę zastanawiam się, czy straż leśna albo ktoś inny nie będzie się mnie czepiał. Nie, nie sądzę, by chciało im się włóczyć po nocy.

Staję na drodze i podnoszę głowę. Wiele czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni mogłem oglądać niebo. W szpitalu musieliśmy meldować się przed zmrokiem, a w Dix zbyt wiele było świateł, by móc oglądać gwiazdy. Stoję na środku drogi z odchyloną w tył głową i gapię się w niebo. Tak łatwo można zapomnieć, jak cudowny jest świat.

Chyba powinienem rozwiesić hamak, zanim zrobi się zbyt ciemno. Ruszam więc z powrotem w stronę jeepa. Nie pomyślałem o tym, ale teraz cieszę się, że zostawiłem zapaloną lampę. Gdyby nie biała osłona świecąca w mroku, nigdy bym go chyba nie znalazł. Żyjemy w tak bardzo uporządkowanym świecie, pełnym...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin