Kokis Sergio - Mistrz gry.rtf

(618 KB) Pobierz

Sergio Kokis

Mistrz gry

 

Przełożył z francuskiego

Krzysztof Jarosz

 

Wydawnictwo „Książnica”

GTW


Tytuł oryginału

Le maître de jeu

 

Opracowanie graficzne

Mariusz Banachowicz

 

Ilustracja na okładce

© Renee Lee

 

Cytaty z Pisma Świętego podano za:

Biblia to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu.

Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1975.

 

Fragment z Braci Karamazow F. Dostojewskiego

w przekładzie Aleksandra Wata

 

Copyright © XYZ éditeur et Sergio Kokis

 

For the Polish edition

Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2007

 

ISBN 978-83-250-0070-7


Pamięci pisarza Miguela Torgi,

którego opowiadanie Vicente zawsze pomagało mi

wytrwać w buncie, zwłaszcza w chwilach klęski.

 

Dusza pewnych indywiduów

nigdy nie pozwoli mi do końca uwierzyć w Boga.

Léo Ferré

Et basta!

 

Analiza paradoksów, których należy unikać, wykazuje,

że źródłem ich wszystkich jest pewien rodzaj błędnego koła.

Pojawiają się one na skutek

założenia, że jakiś zbiór przedmiotów

może zawierać elementy dające się zdefiniować

jedynie za pomocą zbioru potraktowanego jako całość.

Bertrand Russell

Principia Mathematica

 

Gdy umysł śpi, budzą się demony.

Francisco de Goya y Lucientes

Kaprysy


1

 

Bywają przedziwne zdarzenia, które pomimo swej absurdalności, chociaż odeszły już w przeszłość, budzą nie dający się opanować strach. A przecież można zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście kiedykolwiek się kończą. Odciskają w naszej pamięci ślad tak trwały, że jeśli nawet powtarzamy sobie później, że były jedynie złudzeniem albo wynikiem zaburzeń umysłowych, mimo wszystko zawsze odtąd na najprostsze rzeczy w naszym otoczeniu patrzymy innym okiem. Poza tym gdyby nawet przyjąć, że to co nam się przydarzyło, było w istocie tylko efektem przejściowego szaleństwa czy rozkiełznanej wyobraźni, przygnębia nas świadomość istnienia otchłani podłości i nieracjonalności, do jakich zdolna jest nasza dusza, gdy tylko przestajemy się pilnować. Toteż pozostajemy później niewyobrażalnie samotni, albowiem niektórych odkryć nie da się przekazać innym.

Teraz rozumiem choć trochę cierpienie, jakiego doświadczał biedny Tiago Cruz, kiedy usiłował zwierzyć mi się, czyniąc ze mnie świadka tego, co doznał. Zanim zwolniono go i na poły szalonego skazano na wygnanie w ramach jakiejś wymiany więźniów politycznych, przez długie miesiące był w swoim kraju więziony i poddawany torturom. Z początku jego historia miała dla mnie posmak czysto teoretyczny, stanowiła zwykły pretekst do refleksji natury moralnej. Był to odruch, którego nie wyzbyłem się nawet po porzuceniu teologii. Litowałem się nad losem Tiaga i sądziłem, że postępowałem właściwie, służąc mu za powiernika i doradcę. W rzeczywistości rzecz miała się inaczej. Często irytował mnie i zastanawiałem się wówczas, czy kiedykolwiek jeszcze jego zdawałoby się nieodwracalnie zachwiana psychika zdoła odzyskać równowagę. A przecież długie chwile milczenia, urywane i pozbawione logiki zdania były skutkiem bestialstwa, którego padł ofiarą ze strony istot tak samo należących do rodzaju ludzkiego jak ja, jak on sam. Nie panował nad językiem, który nie mógł już służyć za przewodnika po ogromie okropieństw, jakie chciał opowiedzieć.

Musiałem sam przeżyć jedną z owych niewyrażalnych przygód, aby choć trochę zrozumieć głębię jego samotności. To co mi się przydarzyło, nie ma nic wspólnego z cielesnym bólem, ale jest równie absurdalne jak dramat przeżyty przez Tiaga. Zresztą pozwoliłem sobie na porównanie tych dwóch doświadczeń dlatego, że w swych opowieściach o torturach Tiago nie kładł nigdy akcentu na cierpienie fizyczne jako takie. Opowiadał mi nawet, że momenty najdotkliwszego bólu w jakimś sensie uwalniały go od upokorzenia: w owych chwilach był już tylko bezbronnym organizmem, bezwładnym ciałem krzyczącym, zanim straci przytomność. Tu leżała granica władzy jego oprawcy. Podkreślał, że najgorsze było rodzące się poczucie wspólnoty pomiędzy nim a jego katem, to, że stawał się coraz uleglejszy, w miarę jak tamten, nie uznając już za konieczne znęcać się nad nim fizycznie, ograniczał się wyłącznie do sprawowania nad nim władzy absolutnej, obdarzając go od czasu do czasu drobnymi upokarzającymi gestami przychylności, wyświadczając mu niewiele znaczące grzeczności odzierające ofiarę z resztek godności i odwagi. Wstyd, poniżenie, oto prawdziwie ludzkie odczucia, których ofiara wolałaby nie mieć sobie do wyrzucenia.

Wszystko to co opowiadał mi Tiago - a ja spisywałem skrupulatnie w formie szczegółowych notatek - pozostawało dla mnie wyłącznie słowami. Uważałem, że jest sympatyczny, podziwiałem jego niegdysiejszą siłę charakteru i żywiłem szacunek dla jego losu, nie odczuwałem jednak wobec niego jakiejkolwiek bliskości ani też powinowactwa dusz. Wysłuchałem go uważnie i jak sądzę, oddałem mu pewną przysługę porządkując tę męczeńską relację, ale nic ponad to. Był dla mnie interesujący z poznawczego punktu widzenia i jeśli nawet często zastanawiałem się, jak zachowałbym się na jego miejscu, nie sądzę, bym wysłuchując go zaznał kiedykolwiek owego braterstwa, jakie stwarzają przeżycia rzeczywiście wspólnie doświadczane. Raz jeszcze zadaję sobie pytanie, czy w ogóle jest możliwe dzielić doświadczenia z naszymi bliźnimi…

Ten dystans, ta samotność stanowiły zresztą istotną część problemu, z którym się wówczas borykałem. Zamęt w jakim trwałem, wzrósł jeszcze od czasu, gdy nastąpiły wydarzenia, o których opowiem. Czułem, że zabrnąłem w ślepą uliczkę, czegokolwiek się tknąłem, rozsypywało mi się w rękach, traciło sens, stawało się prawie nieistotne. Zdarzało mi się czasem żałować moich humanitarnych wzlotów z przeszłości, nawet jeśli moje dawne bezpieczeństwo było tylko iluzoryczne, zależne od religijnych mitów i sztywnych ram, które narzuciłem sobie w charakterze zewnętrznych mechanizmów obronnych. Wyzbyłem się komfortu przyzwyczajeń w nadziei, że odnajdę siebie - czy też raczej że odkryję, kim jestem, że otworzę się na jakąś osobistą drogę - jednak nic takiego się nie zdarzyło. Bardzo wnikliwy rachunek sumienia, który doprowadził mnie do zerwania z przeszłością, w dalszym ciągu uchodził w moich oczach za zwycięstwo, za coś, co napawało mnie dumą. Rezygnacja ze stanowiska adiunkta na wydziale teologii i nowe projekty badawcze zostały przyjęte z pewnym zakłopotaniem przez kolegów z uniwersytetu, zwłaszcza przez mojego promotora, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie chcę opublikować swojej rozprawy, rezygnuję z podoktorskiego stażu w Cambridge i tak gwałtownie palę mosty prowadzące do obiecującej kariery. Uważano wówczas, że popadłem w depresję albo przynajmniej że przeżywam kryzys egzystencjalny. Bez wątpienia w całym środowisku krążyły na mój temat najbardziej przykre pogłoski, tym bardziej że nikomu się nie zwierzałem. Nikt nie mógł wiedzieć, że decyzja ta jest nieuniknionym, logicznym skutkiem długoletnich rozmyślań i że przyniosła mi wielką ulgę. Jak bowiem mógłbym pogodzić świadomość mego sceptycyzmu ze stanowiskiem pastora, nawet pod przebraniem profesora, jak ukryć go, posługując się eufemistycznym określeniem „badacza”, kiedy właśnie moje poszukiwania doprowadziły mnie do odkrycia, że tak naprawdę nigdy nie wierzyłem w tę świętoszkowatą paplaninę. Intelektualna przyjemność, jaką czerpałem z pisania rozprawy, polegała na uprawianiu gry podporządkowanej czysto abstrakcyjnej wewnętrznej spójności i wygasła wraz z zakończeniem pracy. Tak czy inaczej od początku wiedziałem, że naukowe badania nad Bogiem obarczone są wewnętrzną sprzecznością. Poza tym wszelkie hermeneutyczne czy historyczne badania nad Pismem Świętym czy nad dziełami Ojców Kościoła w nieunikniony sposób prowadzą do odkrycia nierozwiązywalnych oszustw i szalbierstw żądnych władzy polityków. Postać Chrystusa blednie i kurczy się groteskowo, gdy patrzy się na nią poprzez pryzmat intryg Pawła z Tarsu, istnego Lenina Kościoła powszechnego.

Nie, nie żałowałem niczego, przeciwnie! Nigdy nie zapomnę owego uczucia lekkości, jakiego doznałem, gdy w sekretariacie dziekana złożyłem wszystkie swoje zapiski i materiały, zezwalając na udostępnienie ich wybranemu przez nich naukowcowi, który zechciałby podjąć pracę nad pasjonującym mnie dotąd tematem. Dla mnie od tej chwili nie stanowił on już ani problemu, ani tajemnicy. Czułem się zresztą tak bardzo odległy od zagadnień metafizycznych, że wybór filozofii ogólnej wydawał mi się tylko mniejszym złem, którego dokonałem w oczekiwaniu na to, aż lepiej poznam, czym jest życie.

Pieniądze nie stanowiły dla mnie problemu, albowiem spadek po ojcu w całości spoczywał jeszcze w banku. Nawykłem do skromnego życia i nie miałem wiele kaprysów. Prace korektorskie i przekłady pozwalały mi na dosyć przyzwoitą egzystencję. Przede wszystkim zaś miałem tyle czasu, ile pragnąłem, aby oddawać się marzeniom, nie biorąc na siebie żadnej odpowiedzialności, aby czytać to, co uznałem za stosowne, nie mając żadnego innego celu poza rozrywką. Wierzyłem wówczas, że moje rozmowy z Tiagiem zaowocują napisaniem poważnego dzieła, którego publikacja poprowadzi mnie ku innym projektom. Tymczasem błąkałem się bez celu, szczęśliwy z tych wakacji po latach wytężonej pracy umysłowej.

Ani się obejrzałem, jak minął okrągły rok. Seminaria z filozofii, na które uczęszczałem, nie wymagały prawie żadnego wysiłku. Chodziłem na nie głównie po to, żeby obserwować kolegów. Wprawa w lekturze dzieł scholastyków i gramatyków, jakiej nabyłem w ciągu wielu lat studiów, pozwalała mi z niebywałą łatwością przetrawić każdy tekst współczesny. Ponadto do rzadkości należeli profesorowie dorównujący mi znajomością greki i łaciny, co bardzo imponuje, zwłaszcza od czasu gdy do mody wróciły gry słowne a la Heidegger. Z pomocą dobrego słownika etymologicznego i odrobiny ludycznej giętkości student może dziś produkować cuda niezmierzonej głębi. W istocie dzienne światło współczesności zanadto oślepia i nie bardzo wiadomo, jak się nim posługiwać, zatem żongluje się słowami, wierząc, że języki obdarzone są jakąś wrodzoną mądrością niczym szczątki kopalne i jako takie mogą pomóc zrozumieć współczesny ból egzystencjalny.

Żyłem bez zbędnego wysiłku w nic się na serio nie angażując. Zapaliłem się przeto do rozmów, jakie prowadziłem z Tiagiem. Słuchałem go uważnie, lecz moje liczne notatki i transkrypcje zdradzały już ducha konkluzji, które z czasem miały się z nich wyłonić. W istocie mimo iż poszukiwałem wraz z nim moralnego sensu dla jego granicznego doświadczenia, jakiejkolwiek lekcji, zdawało się, że wszystko prowadzi wyłącznie do uznania niepowodzenia, porażki i przypadku. Milczałem z powściągliwości, ale również dlatego, iż nie ośmielałem się przyznać przed samym sobą, że ten biedny człowiek stał się po prostu igraszką jakiegoś absurdalnego fatum. To nurzanie się w samym środku ludzkiego cierpienia i absolutnego zła zbytnio mnie jednak fascynowało; nie miało żadnego wspólnego mianownika z tym, co dotąd przeżyłem, i pozwalało mi ironicznie rozmyślać o studiach, które pochłonęły prawie pięć lat. Kontrast między męką tego prostego człowieka a mgławicą sprzecznych opinii o naturze zła nagryzmolonych od czasów Ireneusza i Tertuliana posłużył mi za argument umacniający decyzję o zerwaniu z religią. Zło było dla mnie dotąd jedynie predykatem erygowanym do statusu rzeczownika, logiczną partykułą stanowiącą budulec spiętrzonych sylogizmów, z których należało bądź to wyłuskać błędy rozumowania, bądź zastąpić je innymi wywodami pozwalającymi uniknąć oczywistości paradoksów. Ileż to razy flirtowałem z koncepcją doskonałego dualizmu, aby wyjaśnić ów monoteizm z nieprawego łoża zakładający zamaskowaną wszechobecność diabła? Albo Bóg jest nieskończenie dobry, albo jest wszechmocny - z tej alternatywy nie sposób wyjść za pomocą najprzemyślniejszej logicznej sztuczki. Albo jest odpowiedzialny za zło, albo istnieje równy mu władzą diabeł. Sprzeczność da się rozwiązać wyłącznie w wypadku, gdy Bóg nie istnieje. Z czego wynika, że nawet On ma granice swojej pychy.

Żeby ujarzmić swoją ofiarę, oprawca, pułkownik Figueiredo, również usiłował uratować zarazem dobro i władzę. „Jestem twoim panem”, oświadczał Tiagowi ze słodyczą w głosie w przerwach między przesłuchaniami, które okazały się konieczne, żeby lekarz zbadał więźnia, zaaplikował mu środki wzmacniające i zmienił umiejscowienie elektrod tak, aby nie doprowadzić do całkowitej martwicy pewnych części skóry. Nie przestawał mówić, gdy zbiry polewały wodą blade ciało Tiaga, żeby choć częściowo zmyć ekskrementy ściekające ofierze po nogach.

- Twoim jedynym panem, młody człowieku. Trzeba cię wychować, zadbać o ciebie, nauczyć cię żyć jak wzorowy obywatel. Widzisz, Tiago, że zajmuję się tobą, dbam o twój błogostan, o twoją wygodę. Nie chcę, żebyś cierpiał, życzyłbym sobie, żebyś z tego wyszedł, uwierz mi. Idź, odpocznij trochę, mój mały, dobrze nam się razem pracowało, poczciwie się zachowywałeś względem swojego pana… Przyjemnie jest z tobą pracować. Wiem, to trochę boli, Tiago, ale to dla twojego dobra, żebyś się oczyścił. Codziennie robisz postępy, to nie jest dobry moment, żebyś się zatrzymał, nieprawdaż? Szkoda byłoby po przebyciu tak dalekiej drogi. Jesteś dobrym materiałem na patriotę i byłbym dumny mając cię pod moimi rozkazami, gdybyś nie pozostał zwykłym studentem. Kto wie? Może byłby z ciebie dobry oficer, Tiago. Kiedy pomyślę, że dałeś się oszukać tym wszystkim tak zwanym towarzyszom partyjnym, tym śmieciom, które nie potrafiły rozpoznać wartości człowieka… Nędznicy! Pomogę ci, mój mały Tiago, twój pan pomoże ci pognębić wszystkich tych szalbierzy. Popatrz, jeszcze kilka zdjęć. Nie, poczekaj, niech cię wytrą jak należy… Może odrobinę wody? Dobrze, spójrz jeszcze na tych ludzi, którzy cię zdradzili, opuścili, opowiadali kłamstwa na twój temat. Żaden z nich nie wykazał się taką wytrzymałością jak ty. Gardzę nimi. Nie tobą, jesteś zbyt uczciwy. Wiesz, stałeś się dla mnie jak syn. Wczoraj wieczorem przed zaśnięciem pomyślałem o tobie z czułością i cieszyłem się na myśl, że dziś ujrzę cię ponownie, że powrócimy do naszej rozmowy. Pragnę, byś wiedział, że jest mi przykro, kiedy widzę cię tak związanego, ale mistrz nie może uwolnić się od obowiązku wychowywania swojego ucznia, zwłaszcza takiego jak ty, Tiago. Spójrz jeszcze raz na te fotografie i powiedz, gdzie je zrobiono, kiedy i co ty tam robiłeś. Tylko nie wspominaj nawet o innych ludziach ze zdjęć, nie chcę rozmawiać o tych nędznikach. Mów mi tylko o sobie, o moim synu, dzielnym Tiagu Cruzie.

I seans tortury trwał, metodycznie prowadzony przez pułkownika, który nigdy nie podnosił głosu. Nie usiłował już uzyskać dokładnych informacji, chciał uległości, łaknął uznania swych racji przez ucznia i jego błagań, chciał jego duszy.

Tiago opowiadał mi o tym wszystkim zgaszonym głosem, powoli, ze wzrokiem spuszczonym za ciemnymi szkłami okularów. Za każdym razem gdy go słuchałem, uderzało mnie podobieństwo jego dyskursu do pewnych tekstów eklezjastycznych; nawet jego długie pauzy i urywana narracja przywodziły mi na myśl eliptyczność i pozorne rozczłonkowanie, jakie wydaje się mieć łacina dla ucha przyzwyczajonego do licznych partykuł i połączeń międzywyrazowych charakterystycznych dla francuskiego. Co więcej, z powodu prozodii zarazem typowej dla obcokrajowca i wyrażającej upokorzenie, akcentu i niedopowiedzeń, które Tiago usiłował zapełnić gestami lub mimiką, jego słowa upodabniały się całkowicie do wypowiadanych przez nawiedzonego. Jego chorowity wygląd przedwcześnie postarzałego człowieka - cera nadmiernie blada z braku dziennego światła, wiecznie nieogolone policzki - podkreślała jeszcze zgarbiona sylwetka i powolność ruchów. Tylko oczy wyrażały niezwykłą, prawie zbrodniczą pasję, gdy przywoływał pewne szczegóły związane ze zdarzeniami, które zdawały się dawno już przebrzmiałe.

Zatopiony w marzeniach i zanurzony w koncentracyjnym świecie wyłaniającym się z opowieści Tiaga, nie czułem upływu czasu. Bezużyteczność długich lat studiów, które właśnie wówczas zakończyłem, była oczywista, ale nie czułem ani żalu, ani urazy. Zdarzało mi się nawet śmiać na wspomnienie długich ustępów niektórych tekstów, które nie chciały pogrążyć się w niepamięci. Kiedy indziej przekładałem na łacinę fragmenty słów Tiaga i - częściej jeszcze - jego oprawcy. Postać tego ostatniego, pułkownika Figueiredo, dziwnie mnie fascynowała z powodu odrazy, jaką we mnie wywoływała, ale także z powodu powściągliwości, z jaką Tiago nie przestawał jej opisywać od początku naszych rozmów. Kilkakrotnie usiłował go nawet usprawiedliwiać, wprawdzie w sposób zawoalowany, z akcentem chrześcijańskiej skłonności do wybaczania, pod pretekstem że pułkownik wykonywał tylko swoje obowiązki albo mówiąc, że jest fanatykiem, ale mimo wszystko patriotą i nacjonalistą. Pozornie bez śladu nienawiści, pomimo oczywistego ukierunkowania, jakie od pewnego czasu nadawałem moim pytaniom, moim intencjom co do dalszego ciągu jego historii.

W miarę jak Tiagowi udawało się coraz bardziej uporządkować wspomnienia tych strasznych chwil, wydawał się bardziej odprężony, a nawet bardziej skłonny do zwierzeń. Poza tym uświadamiam sobie teraz, w swej samotności miał tylko mnie, żeby nadać znaczenie owemu doświadczeniu absolutnego upokorzenia. Ślady tortur zabliźniają się szybko na ciele, ale długo jeszcze palą i upodlają duszę, zamykając przed nią drzwi do przyszłości. Tiago musiał więc oczyścić tę otchłań nicości, przypisując jej bardziej codzienny aspekt doświadczenia inicjacyjnego będącego zapowiedzią jakiegoś moralnego sensu. W każdym razie potrzebował unifikującego kłamstwa, najlepiej na płaszczyźnie mitycznej, żeby jego męczeństwo stało się czymś innym niż przerażającym upodleniem, a nie mógł go szukać w swoim własnym kraju, gdyż wojskowi rządzili w nim twardą ręką za milczącym przyzwoleniem ludności. Nie mógł również zwrócić się ku swoim byłym towarzyszom, ponieważ jego oprawca zdołał wydobyć z niego wszystkie informacje, których sobie życzył, nie licząc zmyśleń, majaków, cennych wspomnień z dzieciństwa, miłosnych marzeń młodego mężczyzny i wszystkiego innego, czego istota ludzka może użyć w próbie zachowania godności. Tiago żył w izolacji od rodaków, nie dostawał listów i zadowalał się zasiłkami pomocy społecznej pozwalającymi mu przeżyć w tym obcym kraju. Pomimo swego wieku - podobnie jak ja nie przekroczył trzydziestego drugiego roku życia - był skończony, bierny i żarliwie szukał religijnego pocieszenia. Męczeństwo, nawet religijne i samotne, warte jest mimo wszystko więcej niż śmieszny wypadek spowodowany ślepym przeznaczeniem.

W naszych graniczących z jeremiadami rozmowach, niezauważalnie i wbrew moim intencjom, zaczynały się więc coraz częściej pojawiać moralizatorskie wyrażenia o wartości cierpienia jako otwarciu na autentyczną wiarę. Jakże mogłem się temu przeciwstawiać, skoro Tiago zgodził się podzielić ze mną swymi wspomnieniami właśnie ze względu na mój prawie duchowny status? Nie mogłem wyznać mu moich przekonań, albowiem dotyczyły tylko mnie i na razie pozostawały zwykłym problemem metafizycznym, natomiast dla niego istnienie zaświatów mogących usprawiedliwić jego męczeństwo było kwestią, by tak rzec, życia i śmierci. Usiłowałem zaproponować ewentualność innego, ludzkiego rozwiązania - poprzez zemstę - ale uczyniłem to nieśmiało, prawie bojaźliwie, gdyż wówczas jeszcze nie byłem na nie gotowy. Zanadto pogrążeni w niepewności, nie wychodziliśmy raczej poza rozważania o śmierci już to pod postacią powolnego samobójstwa, już to jako istnienia na uboczu w biernej roli ofiary czy wreszcie poprzez przebaczenie. W każdym razie śmierci za życia.

Byłem najzupełniej świadomy mojego oszustwa. Sądzę, że Tiago też zmagał się ze swą złą wiarą, gdyż jego zrazu urywana opowieść powoli przybierała postać spójnej, pełnej nawrotów prozy o charakterze dyskursu teologicznego. Każdy z nas na swój sposób zabrnął w ślepą uliczkę: on nie mogąc pokonać obawy przed życiem, ja nie potrafiąc pogodzić banalności języka z powagą faktów. Tiago miał do wyboru albo przyznać, że jest pospolitą ofiarą (i wówczas jego życie okazywało się całkowicie chaotyczne), albo na nowo podjąć działalność polityczną lub wreszcie wrócić do kraju, aby zemścić się jako jednostka. Co do mnie, miałem dosyć paplaniny o problemach egzystencjalnych, chociaż musiałem w duchu przyznać, że niczego innego nie potrafiłem robić. Zresztą ani jego, ani moje myśli nie były wtedy wyraźne - posuwaliśmy się do przodu po omacku.

Pod koniec tamtego roku pewne wydarzenie roznieciło na nowo rozpacz Tiaga. W trosce o nadanie pozorów praworządności dyktaturze rząd jego kraju ogłosił powszechną amnestię mającą zagoić wszelkie rany i doprowadzić do narodowego pojednania. Było to jedno z tych tragikomicznych posunięć typowych dla Ameryki Łacińskiej, ponieważ dekret o amnestii obejmował zarówno więźniów politycznych, wygnańców, torturowanych, zgwałcone kobiety, tysiące zabitych i zaginionych, jak i wojskowych u władzy, policjantów, denuncjatorów, katów i morderców. Za przyzwoleniem sił demokratycznych, a nawet komunistów, rząd głosił, że amnestia była czymś więcej niż tylko wyciągniętą ręką, że była „braterskim uściskiem równych ku najwyższej chwale matki ojczyzny”. Wygnańców zaproszono więc do powrotu do kraju, przywracając im wszystkie prawa obywatelskie. Poza tym dekret wyraźnie zakazywał podejmowania jakichkolwiek kroków prawnych i pozaprawnych przeciwko komukolwiek, choćby po to, aby odzyskać utraconą prace czy zawłaszczone przez wojsko mienie, prowadzenia śledztw zmierzających do odnalezienia masowych grobów czy do poznania losów zaginionych. Nie było również mowy o tym, by ofiara mogła domagać się ścigania swojego kata z powodu doznanych z jego strony cierpień, ale z drugiej strony torturowani i ich rodziny mieli być chronieni przed ewentualnymi procesami o odszkodowanie ze strony oficerów sił zbrojnych lub policjantów z powodu traumy czy przemęczenia spowodowanych koniecznością torturowania lub dokonywania egzekucji na obywatelach. Amnestia była powszechna i absolutna: zachęcano wszystkich do zapomnienia o przeszłości, gdyż stanowiła ona przeszkodę na drodze do przyszłości kraju i demokracji.

Oczywiście ten szlachetny dekret spotkał się z entuzjastyczną aprobatą polityków i wojskowych całego kontynentu. Waszyngton cieszył się, że jego odwieczny sojusznik powraca w szeregi miłujących wolność narodów, Międzynarodowy Fundusz Walutowy natychmiast przyznał kredyty, które okazały się niezbędne z powodu bankructwa, do jakiego rządząca junta wojskowa doprowadziła finanse publiczne. Rządy Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec wystosowały depesze gratulacyjne, w których wyczuwało się ulgę polityków od dawna popierających krwawą dyktaturę.

Dla Tiaga jako jednostki ta groteskowa nowina oznaczała, że może wrócić do ojczyzny, a zarazem że jego przeszłe, obecne i przyszłe cierpienie nie istnieje jako fakt społeczny. To co mu się przydarzyło, stawało się odtąd, by tak rzec, bez znaczenia, nie sposób było też od tej pory przypisać temu jakiegokolwiek sensu, czy to czysto ludzkiego czy transcendentnego: jego przeżycia spadały do rangi wzmianki prasowej, wypadku, zwykłego pecha, który zasługiwał jedynie na zapomnienie.

Amnestia ta została przyjęta z radością przez wielu rodaków Tiaga znajdujących się na wygnaniu, tych, którym los pozwalał jeszcze na odczuwanie radości. On sam natomiast pogrążony był w stanie głębokiego zamętu i strapienia. Czasem do tego stopnia tracił panowanie nad sobą, że ataki płaczu nie pozwalały zrozumieć znaczenia jego słów. Status niewinnej ofiary okazywał się godny kpin wobec powszechnej radości, a on nie miał już wystarczająco dużo energii niezbędnej do tego, żeby się dostosować. Co więcej, zemsta traciła rację bytu, ponieważ jego oprawca stał się obywatelem o przeszłości równie nieskazitelnej jak przeszłość Tiaga, a pozbawiona uzasadnienia zemsta była gestem nagannym, który zagroziłby nadziei i dobrobytowi całego narodu.

Potworność losu tego nieszczęśnika pogrążała mnie w zaprawionej goryczą rozterce. Dopóki hipoteza zemsty była dopuszczalna - zemsty, którą pojmowałem na sposób biblijny jako prawo talionu - mogłem mieć choć nadzieję, że temu, co mu się przydarzyło, da się przypisać ludzki sens. W każdym razie - wmawiałem sobie, być może po to, aby się usprawiedliwić - nigdy nie będzie w stanie podjąć walki politycznej, zatem korzystniej byłoby, żeby podtrzymywał przynajmniej fantazje, za pomocą których zdołałby przemóc swoje upodlenie. Jeśli chodzi o wybaczenie, sam Tiago pojął ironię dekretu.

- Widzisz, Iwanie, pozbawili mnie nawet mojego przebaczenia - zwierzał mi się ze smutkiem. - Na co się bowiem zda, jeśli cała ludzkość już wszystko wybaczyła? Skoro nie mogę nadstawić drugiego policzka, pozostaje mi pospolita uraza, marność zranionego insekta… Kto dzisiaj pragnąłby czepiać się takiego wraka jak ja, któż uczyniłby mi zaszczyt, by mnie obrazić?

Zbyt zajęty sprzecznymi uczuciami, na próżno usiłowałem uporządkować bezład nagromadzonych przez siebie notatek i przemyśleń piętrzących się wszędzie w moim mieszkaniu. Nie zdawałem sobie sprawy, że ja również ześlizguję się w niebezpieczne rewiry. Samotność, w której poszukiwałem schronienia, stawała się coraz bardziej drogą bez powrotu, a zarazem coraz bardziej mnie wciągała. Alkohol pomagał ukoić marzenia na jawie, ale chociaż przynosił dobrodziejstwo snu pozwalającego mi zapanować nad wzmagającym się rozedrganiem, nie był w stanie zapobiec osaczającym mnie co noc koszmarom. Dziwne obsesje zadomawiały się bez zaproszenia, rodząc się ze zwykłego nadmiaru tego, co dotąd uważałem w swej naturze za zalety. Podstępna skłonność do rozdrażnienia, która była mi przedtem obca, przerywała raptownie pewne refleksje, narzucała mi pośpieszne sądy dotyczące najczęściej osób, o których zawsze myślałem z sympatią i wyrozumiałością. Ponure myśli pociągały mnie w sposób prawie zmysłowy. Byłem coraz bardziej bierny, chociaż żyłem coraz szybciej; stawałem się niezrównoważony i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Wtedy właśnie w moim życiu pojawił się on. Nie, nie był to niestety diabeł.


2

 

W jedną z owych obrzydliwych i wilgotnych nocy pod koniec listopada, kiedy ulice zalega poszarzały śnieg i lód, Iwan Sierow siedział przy stole w głębi baru „Pod Łajbą”, gdzie przed powrotem do domu zwykł wypijać parę piw. Był to lokal pozbawiony jakiegokolwiek wdzięku, bez muzyki, usytuowany na jednej z banalnych bocznych ulic, a więc bardzo rzadko odwiedzany. Nieliczni klienci szukali tam samotności, ciszy oraz bladego światła, które każdemu zapewniało osobistą przestrzeń. Dowiedział się właśnie, że kelnerka Sonia nie pracuje tego wieczora i że jest prawdopodobnie chora, bo już od kilku dni nie pojawiła się w pracy. Dyżurna kelnerka i chłopak za kontuarem nie potrafili mu nic więcej powiedzieć i poradzili, by raczej zapytał właścicielkę w ciągu dnia. Iwan zmartwił się; spodziewał się bowiem, że zastanie Sonię i tak jak w ubiegłym tygodniu zaprosi ją do siebie po zamknięciu lokalu. Kochali się wówczas nie zadając sobie zbędnych pytań, a Iwan, zazwyczaj nieśmiały wobec kobiet, czuł się swobodnie w towarzystwie dziewczyny zachowującej się zarazem naturalnie i z lekkim dystansem. Miał wyraźne wrażenie, że oddając mu się, kocha się raczej sama z sobą, jak gdyby jego przy niej nie było, jakby jego obecność niewiele się liczyła. Iwan ze swojej strony był odprężony i obydwoje zażyli wiele rozkoszy. Sonia była ładna, ciepła i dobrze wiedziała, czego chce. Zamknąwszy oczy poddawała się pieszczotom, melodyjnie wzdychając. Wszystko to wprowadziło Iwana w stan wielkiego podniecenia. Rano wyszła, odmówiwszy nawet wypicia kawy. Pomimo wspólnie spędzonej nocy nie stała mu się ani odrobinę bliższa - wciąż znał tylko jej imię i adres baru, w którym od niedawna pracowała jako kelnerka.

Teraz z markotną miną wspomniał ich harce, ale nie zdecydował się zostawić dla Soni wiadomości. Przychodząc znów do baru liczył, że sprawy potoczą się tak jak za pierwszym razem, bez krępujących wstępów i uwodzenia. Domena stosunków intymnych długo pozostawała dla niego nieznana, stąd gdy pożądał jakiejś kobiety, czuł się trochę nieswojo, ponieważ najczęściej pragnął jedynie miłości fizycznej, aby zaraz potem wrócić do swej samotności bez zobowiązań, by nie musieć kłamać ani grać w żadną grę. Pomimo skrupułów moralnych czasem korzystał z usług prostytutek przechadzających się po nabrzeżu i całkowicie mu to odpowiadało. Z Sonią jednak czuł się tak dobrze, że rozważał możliwość - a dlaczegóż by nie - regularnych spotkań.

Może lepiej się stało, że jej nie ma - pomyślał uświadamiając sobie nagle, jak bardzo jest zmęczony. Czuł, że głowa mu ciąży, a w okolicach karku rodzi się ból, któremu towarzyszy ogromne znużenie, do tego sala zdawała się kołysać, toteż przycisnął plecy do oparcia krzesła, żeby nie stracić równowagi. Coś jakby gęsta mgła wypełniła każdy zakątek baru, a Iwanowi przeszył plecy niemiły dreszcz.

Odłożył książkę, przetarł oczy i już miał dopić piwo i wyjść, gdy trzaskając drzwiami do baru wkroczył jakiś nieznajomy i skierował się prosto do jego stolika. Był to wysoki, najwyżej czterdziestoletni mężczyzna o bardzo krótko przystrzyżonych włosach, kościsty, o wyglądzie osiłka. Jego ubranie było czyste, dobrej jakości, ale sprawiał wrażenie niezręczności i braku elegancji, jakby miał je na sobie po raz pierwszy.

Iwan skrępowany odwrócił wzrok, żeby mężczyzna mógł zorientować się, że zaszła pomyłka, lecz ten entuzjastycznie zagadnął go:

- Co za miła niespodzianka! Toż to mój przyjaciel Sierow ukryty w tym ciemnym kącie. Iwan Sierow…

Stał nad nim uśmiechnięty, z wyciągniętą ręką, popatrując nań z widocznym zadowoleniem. Iwan coraz bardziej zmieszany nie rozpoznał nieznajomego, ale uniósł się nieco, żeby uścisnąć mu dłoń. Uścisk nieznajomego był szczery, mocny i odrobinę gwałtowny.

- Iwan Sierow we własnej osobie - podjął nieznajomy. - Mój drogi Iwanie, nie będzie ci przeszkadzało, że się do ciebie przysiądę? Doprawdy nie wiem, co sprawiło, że wszedłem do tego baru. I oto po tylu łatach spotykam cię w takiej spelunce. Jak leci, stary? Ciągle jesteś pastorem?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin