Fowles John - kochanica francuza.rtf

(1566 KB) Pobierz
John Fowles

John Fowles

 

 

 

Kochanica Francuza

 

The French Lieutenant’s Woman

Przełożyła Wacława Komarnicka


Każda emancypacja jest nadawaniem ludzkiego wymiaru światu i relacjom między ludźmi

 

Karol Marks,

Zur Judenfrage (1844)

 


1

 

Patrzyła stale

Ku zachodowi

W słońcu czy we mgle,

Jakby wzrok łowił

Nieznane dale

W zamorskim tle;

Stała wytrwale

Wierna czasowi,

Jaki dal śle

Thomas Hardy, The Riddte

 

Wiatr wschodni w zatoce Lyme — owym największym kęsie, jaki morze wyrwało z podudzia wyciągniętej na południowy zachód nogi Anglii — jest wiatrem bardzo przykrym, toteż ktoś dociekliwy mógłby od razu wysnuć kilka dość trafnych wniosków na temat pary, która pewnego szczególnie wietrznego i zimnego poranka pod koniec marca 1867 roku wkroczyła na molo w Lyme Regis, mieścinie stanowiącej mały, lecz bogaty w historię eponim zatoki.

Molo ma już co najmniej siedemset lat, zdążyło się więc z pewnością opatrzyć rdzennym mieszkańcom Lyme Regis, dla których jest to tylko stary, wygięty na kształt szponu kamienny mur, odpierający ataki morza. W istocie, ponieważ znajduje się dość daleko od samego miasta, niby miniaturowy Pireus mikroskopijnych Aten, można by rzec, iż mieszkańcy odwracają się do niego plecami. Ponoszone przez nich w ciągu wieków koszty naprawy falochronu usprawiedliwiają do pewnego stopnia tę niechęć. Widziany okiem nie tyle płatnika podatków, co znawcy, jest to bez wątpienia najpiękniejszy łamacz fal na południowym wybrzeżu Anglii. Nie tylko dlatego, że — jak powiadają przewodniki turystyczne — emanuje z niego siedemset lat dziejów Anglii, że stąd wypłynęły okręty na spotkanie Armady, że przy tym nabrzeżu wylądował Monmouth… ale przede wszystkim dlatego, że jest to wspaniały okaz sztuki ludowej.

Prymitywny a zarazem kunsztowny, masywny a harmonijny, pełen misternych wygięć i skrętów niczym dzieło jakiegoś Henry Moore’a lub Michała Anioła, przy tym nieskazitelny, czysty, klarowny — idealny w swym bryłowatym ogromie. Przesadzam? Może, ale to rzecz do sprawdzenia, gdyż falochron zmienił się bardzo niewiele od owego roku, o którym piszę, czego nie da się powiedzieć o miasteczku Lyme, toteż próba wypadnie dla mnie niekorzystnie, jeżeli odwrócą się państwo i będą patrzyli w kierunku lądu.

Gdyby jednak w roku 1867 zwrócili się państwo w kierunku lądu na północ, jak to uczynił mężczyzna owego marcowego dnia, ujrzeliby widok bardzo pociągający. Około tuzina domków wraz z małą stocznią — w której niby arka tkwił na blokach stępkowych kadłub lugra — tworzyło stłoczoną, malowniczą grupę tam, gdzie falochron łączy się z lądem. O pół mili na wschód, za spadzistymi stokami łąk widniały kryte słomą i łupkiem dachy samego Lyme, miasteczka, co przeżyło swój rozkwit w średniowieczu i odtąd chyli się coraz bardziej ku upadkowi. Na zachód posępne szare skały, zwane tutaj Ware Cleeves, wznosiły się stromo nad kamienistą plażą, z której Monmouth wyruszył na swoją idiotyczną wyprawę. Ponad nimi i za nimi biegły masywne tarasy dalszych skał, zamaskowane gęstymi lasami. W tym właśnie zestawieniu falochron sprawia wrażenie ostatniego bastionu broniącego się przed całym owym dzikim, podległym erozji wybrzeżem zachodnim. To również jest rzeczą do sprawdzenia. Ani jednego domu nie widać było wtedy, jak również — poza nędzną gromadką domków campingowych — nie widać dzisiaj w tamtym kierunku.

Miejscowy szpieg — a był taki — mógł wydedukować, że ci dwoje to przyjezdni, ludzie z wyższych sfer towarzyskich, w dodatku tacy, których byle wichura nie zniechęci do miłego spaceru po molo. Jednocześnie, nastawiając staranniej teleskop, mógłby dojść do wniosku, że samotność we dwoje interesuje ich bardziej aniżeli architektura nadmorska, stwierdziłby też niewątpliwie, że odznaczają się doskonałym smakiem, gdy chodzi o prezencję.

Młoda dama ubrana była według ostatniej mody, w roku 1867 bowiem powiał nowy wiatr, przynosząc bunt przeciwko krynolinie i kapturkowi z szerokim rondem. Oko przy okularze teleskopu mogło dostrzec karmazynowa spódnicę, zuchwale wprost wąską — no i krótką, boć widać było błyski białych pończoszek poniżej zielonego płaszcza, a powyżej czarnych bucików, stąpających ostrożnie po kamiennych płytach, oraz przechylony do przodu nad ujętym w siatkę kokiem mały płaski „pierożek”, przybrany z boku delikatną egretą — majstersztyk sztuki modniarskiej, jakiego panie, stale mieszkające w Lyme, z pewnością nie odważyłyby się włożyć jeszcze co najmniej przez rok. Wyższy od swej towarzyszki mężczyzna, w nieposzlakowanym jasnopopielatym garniturze, z cylindrem w wolnej ręce, miał mocno przystrzyżone bokobrody, gdyż arbitrzy angielskiej mody męskiej rok czy dwa przedtem uznali, że szerokie bokobrody są nieco wulgarne — czyli, innymi słowy, budzą śmiech cudzoziemców. Kolory poszczególnych części garderoby młodej damy wydałyby się nam dzisiaj krzyczące, ale świat właśnie w tym czasie ogarnięty był zachwytem dla świeżo odkrytych barwników anilinowych. A przecież każda kobieta, spragniona rekompensaty za tyle innych narzucanych jej ograniczeń, tego przynajmniej wymagała od kolorów, żeby były żywe, nie zaś dyskretne.

Jednakże obserwator przy teleskopie byłby w sporym kłopocie, gdyby miał sformułować jakieś wnioski co do innej postaci na owym posępnym, krętym molo. Stała ona na krańcu najbardziej wysuniętym w morze, wsparta o lufę armatnią, ustawioną sztorcem i służącą do przywiązywania lin cumowych. Ubrana była na czarno. Wiatr szarpał jej suknię, lecz ona wciąż stała bez ruchu, wpatrując się w pusty horyzont. Wyglądała raczej na żywy pomnik ofiar morza, na postać z legendy, aniżeli na cząstkę szarego prowincjonalnego dnia.


2

W owym roku (1851) Wyspy Brytyjskie zamieszkiwało około 8 155 000 przedstawicielek płci żeńskiej od dziesięciu lat wzwyż na 7 600 000 osobników płci męskiej. Było więc rzeczą jasną, że aczkolwiek przeznaczeniem dziewczyny wiktoriańskiej w powszechnym przekonaniu jest zostać żoną i matką, to jednak mężczyzn na dopełnienie tego przeznaczenia nie wystarczy.

E. Royston Pike

Human Documents of the Victorian Golden Age

 

Srebrne żagle i na morze popłynę,

Srebrne żagle i na morze popłynę,

Będzie płakać niewierna, gdy zostawię dziewczynę,

Będzie płakać niewierna, gdy mnie nie będzie już.

Piosenka ludowa:

As Sylvie was walking

 

 

— Kochana Tino, złożyliśmy już hołd Neptunowi. Bez wątpienia wybaczy nam, jeżeli się teraz odwrócimy do niego plecami.

— Nie jesteś zbyt rycerski.

— Co to znaczy, jeśli wolno zapytać?

— Sądziłam, że będziesz chciał skorzystać ze sposobności i potrzymać trochę dłużej moje ramię, nie budząc tym zgorszenia.

— Jacyśmy się stali delikatni!

— Nie jesteśmy teraz w Londynie.

— Jesteśmy na Biegunie Północnym, o ile się nie mylę.

— Chciałabym dojść do końca.

Na takie dictum mężczyzna z wyrazem ironicznej rozpaczy spojrzał w stronę lądu, jak gdyby miało to być jego ostatnie spojrzenie, po czym znów zawrócił i oboje ruszyli dalej nabrzeżem.

— Poza tym chciałabym się dowiedzieć, co zaszło w czwartek między tobą a papą.

— Twoja ciotka wydobyła już ze mnie wszystkie szczegóły tego miłego wieczoru.

Panna przystanęła i spojrzała mu w oczy.

— Karolu! Mój Karolu, możesz być sztywny, jakbyś kij połknął, z kimkolwiek chcesz, ale nie ze mną.

— Moje drogie dziecko, przyznasz, że każdy kij ma dwa końce.

— A złe humory zachowaj dla swego klubu. — Panna z surową minką zmusiła go, żeby szedł dalej. — Dostałam list.

— O! Obawiałem się tego. Od mamy?

— Wiem, że coś zaszło… przy winie po obiedzie.

Uszli kilka kroków, nim Karol odpowiedział; przez chwilę miał ochotę mówić serio, zaraz jednak dał temu spokój.

— A więc przyznam ci się, że między twoim czcigodnym ojcem a mną doszło do drobnej różnicy zdań na tematy filozoficzne.

— To bardzo brzydko z twojej strony.

— Chciałem właśnie, żeby to było jak najuczciwiej z mojej strony.

— Cóż było tematem rozmowy?

— Twój ojciec dał wyraz opinii, że pana Darwina powinno się pokazywać w klatce w ogrodach zoologicznych. Razem z małpami. Usiłowałem przytoczyć pewne naukowe argumenty, przemawiające za stanowiskiem Darwina. Usiłowania moje nie odniosły skutku. Et voila tout.

— Jak mogłeś, znając poglądy papy?!

— Byłem pełen szacunku.

— To znaczy, że byłeś wstrętny.

— Powiedział w istocie, że nie pozwoli córce wyjść za człowieka, który uważa, że jego pradziadem była małpa. Sądzę jednak, że po namyśle przypomni sobie, iż w moim wypadku była to małpa utytułowana.

Panna spojrzała na niego przelotnie i odwróciła głowę szczególnym, płynnym ruchem; był to jej charakterystyczny ruch, kiedy chciała okazać zatroskanie — w tym wypadku zatroskanie sprawą, która jej zdaniem stanowiła największą przeszkodę do ich związku. Wprawdzie ojciec panny był człowiekiem bardzo bogatym, ale jej dziadek był kupcem, a dziadek Karola baronetem. Karol uśmiechnął się i przycisnął urękawiczoną dłoń, wspartą lekko na jego lewym ramieniu.

— Kochanie, wszystko to już omówiliśmy. Jest rzeczą absolutnie właściwą, abyś bała się ojca. Ale ja przecież nie z nim się żenię. Zapominasz poza tym, że jestem człowiekiem nauki. Napisałem monografię, więc chyba nim jestem. A jeżeli się będziesz tak uśmiechać, poświęcę cały swój czas skamieniałościom i ani chwili tobie.

— Nie mam zamiaru być zazdrosna o skamieniałości. — Tu z przebiegłą miną zrobiła pauzę. — Tym bardziej że chodzisz po nich co najmniej od minuty, a nie raczyłeś nawet ich zauważyć.

Karol spojrzał szybko w dół i równie szybko ukląkł. Niektóre bowiem części molo wybrukowane są płytami zawierającymi skamieliny.

— Dalipan, spójrz tylko! Certhidium portlandicum. Ten kamień musi pochodzić ze skały oolitowej w Portland.

— A ja skażę cię na dożywotnie ciężkie roboty w tamtejszych kamieniołomach, jeżeli natychmiast nie wstaniesz. Karol usłuchał z uśmiechem. — Widzisz, jaka jestem dobra, że cię tu przyprowadziłam? Teraz spójrz. — Pociągnęła go na tę stronę falochronu, gdzie szereg płaskich kamieni osadzonych bokiem w murze tworzył coś w rodzaju stopni, prowadzących na niższy poziom. — To są te same schody, z których Jane Austen kazała spaść Luizie Musgrove w Perswazjach.

— Niezmiernie romantyczne.

— Panowie mieli romantyczne upodobania… w tamtych czasach.

— A teraz mają upodobania naukowe, tak? Czy zaryzykujemy zejście po tych groźnych stopniach?

— W powrotnej drodze.

Ruszyli znów naprzód. Dopiero wtedy Karol zauważył postać stojącą na końcu molo, a w każdym razie zorientował się, że jest to osoba płci żeńskiej.

— Wielkie nieba, myślałem, że to rybak. Ale to przecież kobieta?

Ernestyna zmrużyła powieki. Miała szare oczy, bardzo ładne szare oczy, ale wzrok krótki, dojrzała więc tylko ciemną sylwetkę.

— Czy jest młoda?

— Za daleko, żeby można było poznać.

— Ale domyślam się… To musi być biedna Tragedia.

— Tragedia?

— Przezwisko. Jedno z jej przezwisk.

— Jak brzmią inne?

— Rybacy nazywają ją bardzo ordynarnie.

— Droga moja Tino, mnie możesz…

— Nazywają ją… kochanicą Francuza… Francuskiego porucznika.

— Doprawdy? I jest aż pod takim ostracyzmem, że musi pędzić dni swoje tam, na końcu falochronu?

— Ona jest… trochę szalona. Zawróćmy. Nie chcę się do niej zbliżać.

Przystanęli. Karol patrzał na czarną postać.

— Ale mnie ta sprawa intryguje. Któż to jest ten francuski porucznik?

— Człowiek, z którym podobno…

— W którym się zakochała?

— Gorzej.

— I porzucił ją? Pewno z dzieckiem?

— Nie. Żadnego dziecka chyba nie ma. To wszystko są tylko plotki.

— Cóż ona tu robi?

— Podobno czeka na jego powrót.

— Ale… nikt się nią nie opiekuje?

— Jest czymś w rodzaju służącej u starej pani Poulteney. Nigdy się nie pokazuje, kiedy przychodzimy z wizytą. Ale mieszka tam. Proszę cię, zawróćmy. Ja jej nie widziałam.

Karol uśmiechnął się.

— Jeżeli się na ciebie rzuci, stanę w twojej obronie i dam dowody swej ubożuchnej rycerskości. Chodź.

Podeszli bliżej do postaci przy lufie armatniej. Kobieta w czerni zdjęła kapelusz i trzymała go w ręce; włosy miała mocno ściągnięte do tyłu i schowane pod kołnierzem czarnego żakietu — żakiet zaś był dziwaczny, przypominał raczej męską kurtkę do konnej jazdy, aniżeli którykolwiek z damskich żakietów, jakie się nosiło w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Ona także nie miała na sobie krynoliny, było jednak rzeczą jasną, że nie wchodzi tu w grę znajomość najświeższych nakazów mody londyńskiej, lecz po prostu obojętność na sprawy stroju. Karol rzucił jakąś zdawkową i głośną uwagę, aby ostrzec kobietę, że nie jest już sama, ona jednak nie odwróciła się. Młodzi ludzie doszli teraz do miejsca, z którego mogli już widzieć jej twarz z profilu i dostrzec, że spojrzenie ma wycelowane niczym karabin w najdalszą linię horyzontu. Gwałtowny podmuch wiatru sprawił, że Karol musiał objąć Ernestynę, aby ją podtrzymać, kobieta zaś musiała chwycić się mocniej armaty. Gdy wiatr nieco się uciszył, Karol, sam nie wiedząc czemu — może po to, żeby pokazać Ernestynie, jaki jest śmiały — zrobił krok naprzód.

— Moja dobra kobieto, nie możemy patrzeć bez lęku na to, jak tu stoicie. Silniejszy podmuch wichury…

Odwróciła się, żeby spojrzeć na niego — czy też, jak się Karolowi zdawało, poprzez niego. Zostały mu w pamięci po tym pierwszym spotkaniu nie tyle rysy tej twarzy, ile to wszystko, co było w niej inne, niż się spodziewał, żyli bowiem w czasach, gdy na twarzy kobiecej najchętniej widziany był wyraz skromności, posłuszeństwa, onieśmielenia. Karol poczuł się naraz tak, jak gdyby wkroczył na zakazany teren, jak gdyby falochron należał do tej twarzy, nie zaś do zabytkowego miasta Lyme. Nie była to twarz ładna jak twarz Ernestyny. Z pewnością też nie była to twarz piękna, gdyby sądzić ją według kryteriów którejkolwiek epoki historycznej. Ale była to twarz niezapomniana, twarz tragiczna. Ból tryskał z niej w sposób równie naturalny i niepowstrzymany jak woda z leśnego źródła. Nie było tu żadnej sztuczności, obłudy, histerii, żadnej maski, a nade wszystko żadnych oznak obłędu.

Obłęd czaił się w pustym morzu, w pustym horyzoncie, w braku powodu do takiego cierpienia — jak gdyby źródło było naturalne samo w sobie, lecz nienaturalne przez to, że tryskało na pustyni.

Karol nieraz potem myślał o tym spojrzeniu jako o lancy, a gdy się tak myśli, określa się nie tyle sam obiekt, ile wywierane przezeń wrażenie. Poczuł się w owej krótkiej chwili napastnikiem, przebitym na wylot, a zarazem pomniejszonym.

Kobieta nie odezwała się. Spoglądała na intruza co najwyżej przez dwie lub trzy sekundy, potem znów przeniosła wzrok na południe. Ernestyna pociągnęła Karola za rękaw; wzruszył ramionami, odwrócił się i uśmiechnął do niej. Kiedy byli już blisko lądu, rzekł:

— Żałuję, że opowiedziałaś mi te niesmaczne fakty. To jest właśnie w życiu prowincjonalnym najgorsze. Wszyscy się znają i nie ma żadnych tajemnic. Nie ma romantyzmu.

Ernestyna obsypała go natychmiast docinkami, przecież jest człowiekiem nauki, przecież gardzi romansidłami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

3

             

Ważniejsze jednak jest to, że zasadnicza część organizacji każdej istoty żyjącej wypływa po prostu z dziedziczności i dlatego też, chociaż każda istota jest bez wątpienia dokładnie przystosowana do swego miejsca w przyrodzie, wiele narządów nie pozostaje ściśle w bezpośrednim związku z jej obecnym sposobem życia.

Karol Darwin, O powstawaniu gatunków (1859)

 

Ze wszystkich dekad naszych dziejów człowiek mądry wybrałby na okres swej młodości lata tysiąc osiemset pięćdziesiąte.

G. M. Young, Portret stulecia

 

Znalazłszy się po lunchu znów w swych pokojach „Pod Białym Lwem”, Karol długo przyglądał się odbiciu swojej twarzy w lustrze. Myśli jego zbyt były mgliste, aby dało się je opisać. Zawierały wszakże pewne tajemnicze elementy; niesprecyzowane poczucie klęski, niepozostające zresztą w jakimkolwiek związku z incydentem na molo, lecz z jego własnymi błahymi wypowiedziami podczas lunchu u ciotki Tranter, z pewnymi charakterystycznymi unikami, jakie czynił; z tym, czy zainteresowanie paleontologią stanowi dostateczne pole dla jego wrodzonych zdolności; z tym, czy Ernestyna kiedykolwiek potrafi zrozumieć go równie dobrze, jak on ją rozumie; z ogólnym poczuciem chybienia celu, mającym być może źródło jedynie tylko — jak doszedł w końcu do wniosku — w perspektywie długiego, a teraz także i deszczowego popołudnia. Bądź co bądź był dopiero rok 1867. Karol miał dopiero trzydzieści dwa lata. Przy tym zawsze zadawał życiu zbyt wiele pytań.

Karol lubił myśleć o sobie jako o młodym koryfeuszu nauki i zapewne nie byłby nadmiernie zdziwiony, gdyby z przyszłości dotarły do niego wieści o samolocie, silniku odrzutowym, telewizji i radarze; w zdumienie natomiast wprawiłaby go zmiana stosunku ludzi do samego pojęcia czasu. Wielkim bowiem nieszczęściem naszego stulecia jest pono brak czasu; to właśnie nasze poczucie tego braku, nie zaś bezinteresowne umiłowanie wiedzy, a już z pewnością nie mądrość sprawia, że poświęcamy tak znaczną część pomysłowości i dochodu poszczególnych państw na znalezienie szybszych sposobów robienia różnych rzeczy— jak gdyby ostatecznym celem ludzkości nie było zbliżenie się do idealnego społeczeństwa, lecz do idealnej błyskawicy.

Dla Karola jednak i dla wszystkich prawie jego współczesnych, stojących na tym samym co on szczeblu społecznym, tempo egzystencji określało się niezmiennie terminem adagio. Problem nie polegał na tym, aby zmieścić wszystko, co chciałoby się zrobić, lecz na tym, jak rozciągnąć to, co się ma do zrobienia, aby jakoś pokryć rozległe połacie wolnego czasu.

Jednym z najpospolitszych objawów zamożności jest dzisiaj nerwica depresyjna, w stuleciu Karola objawem takim była spokojna nuda. Wprawdzie fala rewolucji 1848 roku, wspomnienie o nieistniejących już czartystach stało za tym okresem niczym posępny cień, dla wielu jednak — a między innymi również dla Karola — rzeczą najbardziej znamienną w owych odległych pomrukach grzmotu było to, że nie doprowadziły one do wybuchu. Lata sześćdziesiąte były bez wątpienia latami tłustymi; dobrobyt, który objął także przedstawicieli rzemiosła, a nawet klasę robotniczą, kazał ogółowi — przynajmniej w Wielkiej Brytanii — zapomnieć o jakiejkolwiek możliwości rewolucji. Nie potrzeba nadmieniać, że Karol nic nie wiedział o brodatym Żydzie niemieckim, który tego samego popołudnia pracował spokojnie w bibliotece Muzeum Brytyjskiego i którego praca w owych ciemnych murach miała wydać tak jaskrawoczerwone owoce. Gdyby państwo próbowali opowiedzieć o tych owocach lub o skutkach ich późniejszego powszechnego spożywania, Karol z pewnością by państwu nie uwierzył — mimo że zaledwie w sześć miesięcy po opisywanym tu marcu 1867 roku miał się ukazać w Hamburgu pierwszy tom Kapitału.

Było też bez liku powodów osobistych, dla których Karol nie nadawał się do przyjemnej skądinąd roli pesymisty. Jego dziadek baronet zaliczał się do drugiej z dwóch głównych kategorii ziemian angielskich: opijających się czerwonym winem fanatyków polowania na lisy oraz uczonych zbieraczy wszystkiego pod słońcem. Zbierał w zasadzie książki, ale w późniejszych latach życia poświęcił moc pieniędzy, nie mówiąc już o cierpliwości rodziny, na rozkopywanie nieszkodliwych pagórków, rozsianych niby pryszcze po należących do niego trzech tysiącach akrów ziemi w Wiltshire. Dolmeny i menhiry, narzędzia kamienne i groby neolityczne — tropił to wszystko bezlitośnie, najstarszy zaś jego syn, objąwszy po nim dziedzictwo, równie bezlitośnie tropił i usuwał z domu wszystkie ojcowskie trofea, jakie dało się ruszyć z miejsca. Wszelako niebo ukarało — a może pobłogosławiło — tego syna sprawiając, że nigdy się nie ożenił. Zresztą młodszy syn baroneta, ojciec Karola, również otrzymał po ojcu pokaźną schedę w postaci ziemi i pieniędzy, zapewniającą mu dostatni byt.

W życiu tego człowieka była jedna tylko tragedia — równoczesna śmierć młodej żony i nowo narodzonego dziecka, niedoszłej siostrzyczki rocznego Karola. Przebolał wszakże tę stratę. Otoczył Karola jeśli nie wielką miłością, to w każdym razie licznym gronem korepetytorów i treserów, i ogólnie rzecz biorąc lubił go trochę tylko mniej niż siebie samego. Sprzedał swoją część ziemi, inwestował rozważnie w akcjach kolejowych i nierozważnie przy zielonych stolikach (szukał bowiem pociechy snadniej w kasynach niż w kościołach), słowem żył tak, jak gdyby urodził się raczej w 1702 aniżeli w 1802 roku, żył głównie dla przyjemności… i głównie z tego powodu umarł w roku 1856. Karol tedy został jedynym jego spadkobiercą. Był zresztą nie tylko spadkobiercą uszczuplonej fortuny ojca bakarat w końcu wziął górę nad hossą akcji kolejowych lecz miał też z czasem odziedziczyć bardzo znaczny majątek stryja. Należy jednak stwierdzić, że w roku 1867 stryj, mimo zgodnego z tradycją umiłowania wina bordoskiego, nie zdradzał najmniejszych oznak rychłego zgonu.

Karol lubił stryja, stryj zaś ze swej strony lubił Karola, co zresztą wcale nie zawsze uzewnętrzniało się w ich wzajemnych stosunkach. Karol wprawdzie czynił pewne ustępstwa na rzecz sportu myśliwskiego i chodził na kuropatwy i bażanty, gdy go do tego zapraszano, odmawiał jednak stanowczo udziału w polowaniu na lisy. Nie chodziło mu o to, że zdobycz jest niejadalna, czuł po prostu odrazę do rozjuszonych myśliwych. Miał na sumieniu gorsze jeszcze grzechy: zdradzał wrodzone upodobanie do pieszych wędrówek, przedkładając je nad jazdę konną, piesze zaś wycieczki nie są rozrywką godną dżentelmena, chyba że się odbywa je w Alpach. Koń sam w sobie nie budził w Karolu specjalnych obiekcji, lecz jako urodzonego badacza przyrody złościła go niemożność obserwowania jej z bliska i bez pośpiechu. Pe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin