Ballard J G - Fabryka bezkresnych snow.rtf

(477 KB) Pobierz

J.G. Ballard

 

Fabryka Bezkresnych Snów

 

Przełożył Maciej Świerkocki


1. PRZYLOT HELIKOPTERÓW

 

Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten samolot?

Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca maszyna spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy żywiłem niejasne przeczucia tych dziwacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po moim ocaleniu.

A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany kombinezon lotniczy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i doskonale pamiętam moment, kiedy wszedłem do niestrzeżonego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją głową. Zapinając pasy w fotelu pilota, wiedziałem, że wszystkie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej tajemniczej ze wszystkich czynności – lataniu! Nad wytwórnią filmową krążą helikoptery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym widzieć ich zdumienie, gdy się dowiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto.

Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w powietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki pochodzą ze wszystkich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami – są wśród nich flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie albatrosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych dachach porzuconych aut. Kiedy opieram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kombinezon lotniczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała, kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej samotnemu pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają barbarzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam ochotę przewiązać się w pasie. W ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w olbrzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I tylko kondory zostaną ze mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z betonowego dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzydeł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni ropa gnijących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pracowitego finansisty. Podobnie jak inne ptaki, sprawiają wrażenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdrażnione hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi.

Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi się przydarzyło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich konsekwencjami, sięgającymi daleko poza granice tego miasteczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki, porzucone w pośpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a jeden z moich bliźnich zapomniał zakręcić trawnikowy spryskiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg niepokalanych tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę jakąś widmową rybę i wyciągnąć ją z głębi.

– Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...Już za nimi tęsknię: za wdową, która próbowała finansować moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki.

– Miriam!... Doktor Miriam!... – To młoda lekarka, która mnie reanimowała, gdy omal nie utonąłem. Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem naprzód przez pasaż. Na nadrzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej pokrywają gęsto orchidee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowymi i w oknie wypożyczalni telewizorów pienią się karłowate palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś ogrody porastają mangowce i magnolie, zmieniając ciche miasteczko, w którym rozbiłem się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powrotem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi przez lornetki przypatrują się uważnie pustym domom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła, rozświetlona snami wszystkich tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i kasjerów bankowych, którzy śpią we mnie, bezpieczni w sypialnych salach moich kości.

Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój ostatni lot. Z dobroduszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturowych piramid ze zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznikami, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przedmioty, jakie mogli znaleźć mieszkańcy przedmieść Londynu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka konstrukcja zawiera strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu – pamiątki wspólnych lotów po niebie nad Shepperton i po napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe życie, a którą oni pomogli mi skonstruować.

Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonuje niepewne okrążenie nad centrum miasteczka. Pilot i nawigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drzewami. Choć są bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zliczyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy ludzie zgromadzą się, by odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.

Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają, aż wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dniami, wkraczając lekkim samolotem w przestrzeń powietrzną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu.


2. KRADNĘ SAMOLOT

 

Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lotnisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wchodzących i wychodzących z budynków terminali, byłem zupełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków, niewykorzystane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspomnienia przylotów i odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czegokolwiek.

Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu. Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlatego, że kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Najczęściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombinezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agresywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwalstwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka. Pamiętałem o wygwizdanym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.

Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniejsze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo rozmaitych dewiacyjnych możliwości. Na przykład w słowniku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w otoczeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły.

Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, pochłonięty swoją praktyką lekarską wzięty chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spędzałem tyle czasu na pokładach transatlantyckich odrzutowców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych podczas lotu filmów.

Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wyrzucili mnie z akademii medycznej – gdy pewnego razu rozcinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spróbował przywrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pewien, że mogło się nam udać.

Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to jeden z pierwszych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni międzygwiezdnej i że jestem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedziczył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzucony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewydawany autor utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pustych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym sekretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które niczego niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swoim szefom) – a jednak mimo wszystkich niepowodzeń żywiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, pozbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z kawałków wybrakowanej układan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin