landrynki.txt

(17 KB) Pobierz
Dobrze mi się zaczšł wtedy ten urlop. Na nie zachwaszczonym chmurami niebie dzień w dzień pojawiało się wspaniałe słońce, a synopycy nie przewidywali do końca miesišca żadnych zmian. Tydzień miałem jeszcze pozostać w miecie, żona bowiem musiała skończyć jakie pilne biurowe prace. W przyszły poniedziałek jednak cała nasza trójka ruszała nad morze. Trójka, bo mamy jeszcze syna. Cała ta historia, która się wydarzyła, jest włanie jego zasługš. Gdyby nie on, to... Ale nie uprzedzajmy faktów. Jak więc wspomniałem, całe siedem dni mielimy spędzić właciwie sami, we dwóch, w oczekiwaniu poczštku urlopu mojej żony. Ona rano wychodziła do pracy, a my po zjedzeniu niadania wyruszalimy na miasto w poszukiwaniu rozrywek. Zabierałem go na basen, odwiedzalimy zoo, poszlimy do muzeum wojska, żeby mógł zobaczyć czołgi. Wszystko to było przeplatane cišgłymi wizytami w kawiarniach, namiętnie bowiem lubił lody. Nie szczędziłem mu tego, by w jaki sposób wynagrodzić męki spędzania tak pięknych i słonecznych dni w miecie. Dni mijały spokojnie. Pewnego ranka jednak obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Ledwo zwlokłem się z łóżka. Zdawało mi się, że w powietrzu wisi co niedobrego. Jakie zjonizowanie, czy ja wiem zresztš co. Zdecydowałem, że tego dnia zostaniemy w domu. Spróbowałem wytłumaczyć Jordanowi (tak ma na imię, pomysł mojej żony), że tatu le się czuje. Natychmiast zapytał: "A czyje były wczoraj imieniny?", jest bowiem bardzo bystry jak na swój wiek, i potrafi kojarzyć takie fakty, jak imieniny i czyje złe samopozucie następnego dnia. Niestety, tym razem jego wniosek był błędny, co mu zaraz wytłumaczyłem. On, będšc chłopcem z natury uczuciowym, powspółczuł mi przez chwilę, po czym poszedł się bawić do swojego pokoju. Zamknšł za sobš drzwi, nie lubi bowiem, kiedy mu się przeszkadza. Ja za, zażywszy dwa proszki od bólu głowy, rozparłem się w fotelu i zagłębiłem w lekturze. Z sšsiedniego pokoju dobiegały mnie przytłumione chichoty, stuki, głoniejsze chwilami strzępki zdań. Lubił rozmawiać ze swoimi zabawkami. Od czasu do czasu rzucałem w tamtš stronę pytanie:
   - Jordan, co robisz?
   - Bawię się w wojsko - padała odpowied, a ja wracałem do przerwanej lektury. Po jakiej godzinie zapadła dłuższa cisza. Potem usłyszałem przyciszone szepty, przerywane piskami radoci. Wreszcie usłyszałem go, wygłaszajšcego znów jakie przemowy. Zdawało mi się, jakby kto mu odpowiadał, więc głono zapytałem:
   - Z kim rozmawiasz?
   - Ze smokiem.
   - Jakim smokiem?
   - Wawelskim - padła odpowied.
   - Aha - uspokojony podjšłem czytanie.
   Mijała kolejna godzina. Odłożyłem włanie gazetę i zamierzałem się trochę przedrzemać, gdy z hukiem otworzyły się drzwi dziecinnego pokoju i wypadł z nich mój syn. Oczy błyszczały mu radociš.
   - Mówię ci, tatusiu, on jest wspaniały!
   - Kto?
   - No, smok! - zniecierpliwił się Jordan.
   - A cóż on takiego robi? - pytałem, z trudem ukrywajšc ziewanie, diabelnie bowiem zachciało mi się spać.
   - Daje mi lody, opowiada bajkę o sobie i w ogóle jest fajny! Chod, tatusiu, musisz go zobaczyć!
   - Daj mi spokój, kochanie, mówiłem ci przecież, że le się czuję.
   - Tylko na minutkę - błagał, cišgnšc mnie za rękę. - No, chod, zobaczysz tylko i sobie pójdziesz.
   Dla więtego spokoju wstałem i pozwoliłem się zaprowadzić do jego pokoju. Na progu zamarłem i nawet dalsze cišgnięcie za rękę nie zdołało mnie ruszyć z miejsca.
   W pokoju siedział smok. Nie był bardzo duży. Ot, wielkoci przeciętnej krowy. Na nasze warunki mieszkaniowe było to jednak sporo. Zajmował trzy czwarte podłogi. Złożone skrzydła pokrywały mu grzbiet, zielone łuski błyszczały jadowicie. Siedział na podwiniętym pod siebie ogonie, przednie za, opatrzone potężnymi szponami łapy wsparł na tapczanie. Od czasu do czasu ział od niechcenia ogniem, z nozdrzy wykwitały mu kłęby brunatnego dymu o przyjemnym zapachu tytoniu "Amfora". Popatrzył na mnie z wyranš sympatiš, po czym zaczšł gmerać jednš łapš przy swej wypukłej piersi. Otworzył w niej małe drzwiczki, których tam przed chwilš jeszcze nie było, wycišgnšł co i z zachętš wysunšł łapę w moim kierunku. W zaciniętych pazurach tkwiła olbrzymia porcja lodów. Polana czekoladowym sosem. Cofnšłem się odruchowo.
   - No we, tatusiu! - szarpnšł mnie za rękaw syn. - To jest, bardzo dobre!
   - Nie chcę, nie wezmę - wycharczałem. Zatraciłem całš zdolnoć rozumowania. Byłem zupełnie zdrętwiały. Do tej pory się sobie dziwię, że od razu nie dałem drapaka.
   Smok zrozumiał widocznie, że nie mam ochoty na jego smakołyki, bo cofnšł łapę i schowawszy lody do pierwszego pojemnika zatrzasnšł klapkę. Zmierzył mnie wyniosłym spojrzeniem i nabrawszy ze wistem powietrza odezwał się głębokim basem:
   
   Rano wylazł smok z pieczary
   I zaryczał: - Hej, baranie,
   W samš porę tu przyszedłe,
   Smaczne będę miał niadanie!
   
   Tego mi było już za wiele. Czmychnšłem jak oparzony, wlokšc za sobš syna. Opierał się mocno, usiłował złapać się klamki i krzyczał do mnie:
   - Tatusiu, nie bój się. On tego nie mówił do ciebie! To tylko bajka!
   Nie słuchałem go. Zatrzasnšwszy za sobš drzwi, oparłem się o nie i usiłowałem się opanować. Jordan przyglšdał mi się z niesmakiem.
   - Ale z ciebie tchórz - powiedział lekceważšco.
   - Cicho bšd! - wydyszałem. - Skšd go wytrzasnšłe?
   - Oj, tatusiu, to długa historia. Kiedy ci opowiem.
   - Skoro go tu sprowadziłe - sapałem, całym ciałem przyciskajšc drzwi - to go teraz odpraw.
   - Oj, nie! - zajęczał żałonie. - Jeszcze się z nim nie nabawiłem...
   - Natychmiast! - podniosłem głos. - Żebym go tu więcej nie widział!
   Jordan to jednak posłuszne dziecko. Zbliżył się do drzwi i przytknšwszy usta do dziurki od klucza krzyknšł głono:
   - Smoku, id sobie!
   Odwrócił się do mnie tyłem i tłumišc płacz podszedł do okna. Wtulił twarz w zasłony i łkał cichutko.
   - I co? - spytałem.
   - Nic, poszedł sobie - chlipnšł.
   - Na pewno?
   - Na pewno. Zobacz, sprawd - zabulgotało ze zwałów firanek.
   Uchyliłem ostrożnie drzwi i zajrzałem do rodka. Pokój był pusty. Ani ladu potwora. Nie dowierzajšc, delikatnie wsunšłem się do rodka. Dokładne oględziny nie potwierdziły na szczęcie moich obaw. Smok ulotnił się bez ladu. Znikł nawet tak intensywny przed chwilš zapach "Amfory". Resztę dnia spędziłem w fotelu, głęboko rozmylajšc nad tym, co mi się przydarzyło. Niewesoła myl o chorobie umysłowej kršżyła wcišż wokół mojej głowy. Jordan, miertelnie na mnie obrażony, znów zamknšł się w swoim pokoju. Tylko teraz panowała tam grobowa cisza.
   Doszedłszy wreszcie do wniosku, że cała ta historia była jednorazowym przywidzeniem spowodowanym bólem głowy, postanowiłem o niej dłużej nie myleć. Z mojego względnego uspokojenia wytršciła mnie dopiero żona, po powrocie do domu.
   - Jak to dziecko wyglšda! - załamała ręce nad synem. - Cała koszulka usmarowana czym lepkim. Chyba lodami.
   Rzeczywicie był czym wybrudzony, a ja jak zwykle tego nie zauważyłem.
   - Mówiłam ci - zwróciła się do mnie - żeby go nie przekarmiał słodyczami. Dziecko się jeszcze rozchoruje!
   - Ja mu daję, lody? - oburzyłem się.
   - To nie tatu - pospieszył z wytłumaczeniem Jordan. - To smok.
   - Jeszcze znowu jaki smok - załamała ręce żona. - Prosiłam cię, żeby nie opowiadał małemu bajek o potworach. Dziecko się potem boi i w nocy nie może spać!
   - On się boi! - żachnšłem się z goryczš. - A ja? Kto o mnie pomyli?
   Żona patrzyła na mnie wytrzeszczonymi oczyma, najwyraniej nic nie rozumiejšc. Machnšłem bezradnie rękš i zrezygnowany wyszedłem do drugiego pokoju. Nie miałem pojęcia, jak jej to opowiedzieć. Kazałaby mi się położyć i wezwałaby lekarza. A tego wolałem uniknšć. Przynajmniej na razie.
   Następnego dnia rano, stwierdziwszy, że dzień jest równie piękny jak poprzednie, postanowiłem zabrać syna do Łazienek. Gdy mu jednak o tym powiedziałem, zaczšł mnie prosić błagalnym tonem:
   - Tatusiu, zostańmy dzisiaj w domu. Tak cię proszę. Nie chce mi się wychodzić.
   Było to w najwyższym stopniu podejrzane, zawsze bowiem lubił spacery po Łazienkach. Dlatego postanowiłem nie ulegać.
   - Żadnej dyskusji. Nie będziemy się dusić w mieszkaniu w taki upał. Ubierz się szybko i wychodzimy.
   - Tato! - zagroził nagle syn. - Bo powiem mamie, co jej kupiłe na urodziny.
   Był to bezwstydny szantaż. Ręce mi opadły, ale cóż mogłem poradzić, poddałem się. Jordan ucieszony, podpiewujšc co pod nosem, popędził w podskokach do swojego pokoju. Oczywicie natychmiast usłyszałem odgłos zamykanych drzwi. Chciał być sam. A ja, pomedytowawszy smutnie nad swoim losem, poszedłem do kuchni. Postanowiłem zrobić żonie niespodziankę i pomyć wszystkie szyby. W prezencie urodzinowym, oczywicie. W normalnych okolicznociach trudno byłoby mnie do tego zmusić.
   Praca szła mi szybko i sprawnie. Słońce przygrzewało, lekki zefirek muskał łagodnie moje czoło przez otwarte okno, nic więc dziwnego, że po krótkim czasie złe nastroje znikły bez ladu. Zaczšłem nawet co nucić. Mijały minuty i godziny. Myłem włanie ostatni lufcik w dużym pokoju, gdy pracę przerwało mi wejcie syna.
   - Tatusiu, bo ja nie mogę zrozumieć, co on mówi - poskarżył się patrzšc na mnie proszšco.
   - Kto? - spytałem, mylšc o tym, że dobrze byłoby jeszcze odkurzyć.
   - No on. Kaczor Doland.
   - Donald - poprawiłem odruchowo i nagle cierka wypadła mi z ršk. Odbiła się od parapetu i z pluskiem wpadła do stojšcej na podłodze miednicy, rozchlapujšc wodę na wszystkie strony.
   - Chcesz powiedzieć, że znów kto u ciebie jest? - spytałem z nadziejš, że to tylko zabawa. - Kto?
   - No, Kaczor Donald i inni. Chod, zobacz.
   - Nie zaczynaj każdego zdania od "no" - ojcowskie instynkty przez chwilę wzięły górę nad rosnšcymi we mnie obawami. Po czym, jak poprzedniego dnia, dałem się jeszcze raz poprowadzić do sšsiedniego poko...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin