Rafał A. Ziemkiewicz.doc

(2566 KB) Pobierz

352

 

Les bleus sont là

Rafał A. Ziemkiewicz

Archiwum z cze 2007

Głosuj sobie, jak chcesz

29 cze 2007

 

Parlamentarzyści przodujących w sondażach partii rozmawiają o kolejnej zmianie ordynacji – tym razem chodzi o podzielenie całego kraju na okręgi czteromandatowe. Dlaczego akurat cztero-, a nie trzy- albo pięciomandatowe?

 

Dlatego że akurat przy czteromandatowych mniejsze partie miałyby największe szanse się nie załapać na żaden mandat, nawet gdyby w skali kraju przekroczyły znacząco pięcioprocentowy próg wyborczy. W ten sposób możliwe jest wysiudanie z przyszłego Sejmu nie tylko LPR i Samoobrony, ale także PSL oraz LiD. PiS i PO pozbyłyby się potencjalnych koalicjantów i zamiast wszystkich łamańców, parytetów, umów programowych i aneksów do nich mielibyśmy prosty mecz: całą władzę biorą albo ci, albo ci.

 

Jeszcze niedawno słyszeliśmy o rozmowach PiS z LPR i Samoobroną w sprawie zupełnie innej zmiany ordynacji – obniżenia w niej progu wyborczego z pięciu do trzech procent, po to właśnie, aby małe partie miały szanse się załapać. Ceną za takie rzucenie tonącym w sondażach koalicjantom ratunkowej liny miało być – kolejna omawiana zmiana – wprowadzenie do ordynacji parlamentarnej, tak samo jak wcześniej do samorządowej, możliwości blokowania list. Ale najwyraźniej PiS postanowiło ukarać koalicjantów za nielojalność podczas konfliktu z pielęgniarkami. Kombinując w ten sposób, przy okazji po raz kolejny politycy (i dotyczy to nie tylko wymienionych wyżej partii: SLD i PSL, gdy mogły, majstrowały przy ordynacji tak samo) pokazują polskiemu wyborcy brutalnie, gdzie mają jego wyroki. Jeśli się zbierze odpowiednia do tego większość, to się próg wyborczy zlikwiduje albo podniesie do 11 procent, albo się zmieni metodę liczenia głosów, jeżeli akurat dogodzi to partiom tę większość tworzącym. Nieważne, kto głosuje, ważne, kto pisze ordynację, chce się sparafrazować klasyka realnego socjalizmu.

 

A potem, po kolejnych wyborach, znów będą długie i uczone dysputy, dlaczego Polacy nie wierzą w demokrację i nie chodzą na wybory.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 12 komentarzy »

Piłka szkodzi na mózg

27 cze 2007

 

Połowę tego, co wiem o literaturze polskiej, zawdzięczam przedwojennemu podręcznikowi Ignacego Chrzanowskiego – przez moje pokolenie używanego jako podręcznik akademicki, choć pisany był dla gimnazjów (i przy okazji stanowi pomnik różnicy poziomów pomiędzy szkołą sanacyjną a bezpłatną i powszechną oświatą Peerelu).

 

Gdyby profesor Chrzanowski żył dzisiaj, to nie wiem, czy byłby wpuszczany na salony, ale od kilku dni wiem, że na pewno nie byłby wpuszczany na stadiony. Chrzanowski był bowiem działaczem narodowym, nawet, o zgrozo, osobistym przyjacielem Romana Dmowskiego. To niewybaczalne. Nie wszedłby dziś na stadion ani ojciec waluty niepodległego państwa, polskiego złotego, Władysław Grabski, ani budowniczy Gdyni i COP Eugeniusz Kwiatkowski, ani noblista Władysław Reymont – wszyscy oni hurtem uznani zostali właśnie za faszystów przez jakże kompetentne w tej dziedzinie władze Polskiego Związku Piłki Nożnej. Nie wszedłby dziś na stadion Janek Bytnar „Rudy”, bohater Szarych Szeregów, rozsławiony książką harcmistrza Zawadzkiego, a przed wojną członek ONR. Specjaliści od piłki kopanej raczyli bowiem umieścić tzw. mieczyk Chrobrego, historyczny emblemat polskich narodowców, na liście rasistowskich i faszystowskich symboli zakazanych na stadionach. Obok, ma się rozumieć, hitlerowskiej swastyki i runów SS. Nie dopatrzyli się szczególnej różnicy pomiędzy jednym z największych zbrodniarzy w dziejach a ojcem polskiej niepodległości – bo to nie kto inny, ale właśnie Dmowski osobiście nadał ów emblemat powołanemu przez siebie do istnienia Obozowi Wielkiej Polski. Można oczywiście usunąć Reymonta i Chrzanowskiego z księgarń, zastąpić złotego jakąś inną walutą, a nawet zburzyć Gdynię i Starachowice, i wszystko to być może kiedyś zostanie w ramach oczyszczania Polski z przejawów faszyzmu i nietolerancji dokonane. Można też jednak – przynajmniej na razie jeszcze można – spytać troglodytów z PZPN, z kim się na głowy pozamieniali.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 47 komentarzy »

Cóż tam marzyć

25 cze 2007

 

Gdyby – ech, ale cóż tam marzyć o tem, jak mawiał pan Rzecki – dostęp do zawodu polityka wymagał zdania jakiegoś egzaminu, to doskonałym tematem egzaminacyjnym byłoby porównanie danych statystycznych ogłoszonych w tym półroczu w trzech krajach: Polsce, Wielkiej Brytanii i Irlandii.

 

Zadanie dla egzaminowanego kandydata na polityka powinno być bardzo konkretne: owoż w ostatnim czasie opuściło Polskę i przeniosło się do Wielkiej Brytanii i Irlandii około miliona obywateli (szacunki są różne, ale dla ułatwienia sobie pracy sięgnijmy po okrągłą liczbę). Wywarło to wyraźny wpływ na wskaźniki gospodarcze tych krajów. W Polsce znacząco zmalało bezrobocie, na Wyspach Brytyjskich natomiast znacząco zwiększyła się dynamika wzrostu gospodarczego.

 

Pytanie dla ludzi, którzy ubiegają się o prawo rządzenia nami i naszym państwem, brzmi: wyjaśnij, dlaczego Polak, pozostając w Polsce, powiększa bezrobocie, a ten sam Polak przeniesiony na Wyspy Brytyjskie zwiększa wzrost gospodarczy. Zadanie dodatkowe dla aspirujących do oceny celującej: przygotuj przystępną wypowiedź, wyjaśniającą to zjawisko prostemu wyborcy.

 

Dla ułatwienia dodam, że to sprawiające wrażenie cudu zjawisko nie ma nic wspólnego z naszą historią, krzywdami doznanymi podczas wojny światowej ani niechęcią unijnych elit. Podpowiadam też, że ma ono coś wspólnego z podatkami. A konkretnie, z faktem, że w krajach anglosaskich ludzi, którzy więcej zarabiają, władza nie uważa za złodziei i kombinatorów, wartych jakiejś kary za osiąganie nadmiernych dochodów, a co najmniej nałożenia na nich haraczu na rzecz biednych (bo co poniektóra władza nigdy nie uwierzy, że bogatsi nie zawdzięczają swych dochodów krzywdzie reszty społeczeństwa). Przeciwnie, w krajach anglosaskich zachęca się ludzi, by się dorabiali, a za pracowitość i przedsiębiorczość się ich premiuje.

 

Cóż tam marzyć… Sam pan premier właśnie przecież udowodnił propozycją nonsesownego referendum, że by taki egzamin oblał z kretesem.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 44 komentarzy »

Warszawa wzięta

21 cze 2007

 

Na barykady, ludu roboczy – rzucił w dramatycznym tonie senator Stefan Niesiołowski w TVN 24. Może nie tymi słowy, ale w tym duchu wezwał warszawiaków do masowych strajków w geście solidarności z pielęgniarkami brutalnie zepchniętymi przez policję z ulicy na chodnik.

 

O okrucieństwie tej akcji świadczył to, że dwie pielęgniarki znalazły się na pogotowiu. Co prawda jedna z powodu nadciśnienia, a druga — dolegliwości sercowych, ale to tylko pokazuje, o ile gorsi są oprawcy kaczystowscy od komunistycznych. Tamtych uczono bić tak, żeby nie zostawiać śladów, a ci potrafią bić tak, żeby wywoływać atak serca, co może wprowadzić w błąd prokuraturę. Na szczęście nie wprowadziło w błąd wspierających białą rewolucję mediów, które o dwóch zabranych przez pogotowie po akcji policyjnej pielęgniarkach — i w ogóle o martyrologii brutalnie popychanych kobiet — trąbiły w kółko, pomijając zbędne szczegóły.

 

Osobiście rewolucji nie zauważyłem, bo szedłem do pracy drugą stroną ulicy, ale zadzwonił do mnie w czasie programu słuchacz, dziwiąc się, że radio w ogóle jeszcze nadaje – kiedy oglądał TVN 24, odniósł wrażenie, że pół Warszawy już stoi w ogniu. Podobno dziś mają dotrzeć przed Kancelarię Premiera górnicy – pomysł organizatorów akcji znakomity, bo obecny premier pokazał już, że o ile pielęgniarki lekceważy, o tyle czarnego luda boi się nie mniej niż jego poprzednicy. Martwię się tylko, że jeśli górnicy czerpią swą wiedzę z telewizji, będą strasznie rozczarowani, że Warszawa wciąż pozostaje niezburzona. Nie wiem, czy nie zechcą tego naprawić – zwłaszcza że wraży warszawiacy wezwań senatora Niesiołowskiego zupełnie nie posłuchali. Dopraszam się wyrozumiałości: żeby móc zastrajkować, trzeba najpierw w ogóle dotrzeć do pracy. A to w ostatnich dniach w Warszawie jest prawie niemożliwe. Zresztą za sprawą partyjnej koleżanki senatora, której podwładni wpadli na iście genialny pomysł, żeby rozpocząć remont wszystkich głównych warszawskich ulic naraz.

 

Rafał Ziemkiewicz

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 49 komentarzy »

Sprawa dystynkcji

20 cze 2007

 

Oczyma duszy widzę, jak Tomasz Jastrun rzuca się na kolejny mój felieton, sprawdzić, czy może wreszcie jakoś odpowiem na jego ciągłe zaczepki. Prawdę mówiąc, gdyby szło tylko o mnie, pewnie nie znalazłbym czasu.

 

To, że Jastrun uporczywie nazywa mnie „felietonistą rządowym”, a moją książkę „paszkwilem o zbrodniach Michnika” pełną „nonsensów i jadu”, niespecjalnie mnie boli. Skoro ubolewa, że nazbyt upowszechniło się w Polsce pisanie w tonie „lekkim i frywolnym”, trudno się dziwić, że sięga po stylistykę wręcz przeciwną.

 

Jastrun nie ukrywa, co go boli. Przed laty opisał w „Kulturze” pewną rozmowę bardzo kompromitującą Adama Michnika – a teraz znalazł ją zacytowaną w mej „Michnikowszczyźnie”. Pyta retorycznie, jak śmiem go cytować, skoro niegdyś wypowiadałem się o jego twórczości lekceważąco, próbuje szydzić z tej „radykalnej zmiany poglądów”. Ano, w tym cała perfidia mej książki, że cytuję w niej wyłącznie ludzi Michnikowi życzliwych – nie z szacunku dla nich, ale by pokazać, że Michnika wystarczająco kompromitują opinie i relacje jego przyjaciół, wrogów cytować już nie trzeba.

 

Dziś ten cytat bardzo Jastrunowi nie w smak. Dziś Tomasz Jastrun, przez wiele lat wykluczony z salonu za brak lojalności, stara się skorzystać z wielkiej amnestii – skoro w ramach walki z dwugłowym zagrożeniem dla demokracji salon przytula nawet Czarzastego, to i Smeczowi może wybaczy. Gdyby zabieganiu o to służyło plucie tylko na mnie, zignorowałbym je. Odpowiadam, bo odkąd Jastrun – z własnej woli – przestał pisać w „Rzeczpospolitej”, usilnie stara się zdyskredytować naszą gazetę, jej obecnych autorów i redaktorów. Najwyraźniej liczy, że w ten sposób wkupi się i zmyje hańbę zbyt długiej kolaboracji z nami. Jest na to odpowiednia nazwa, ale nie mogę jej użyć, bo odkąd salon schamiał, a modą wśród intelektualistów stało się krytykowanie PiS w stylu pijanego wozaka, to ja, „typowy półinteligent”, jak zdiagnozował to Jacek Żakowski, postanowiłem dla podkreślenia swych antyinteligenckich kompleksów wysławiać się w sposób kulturalny.

 

Rafał Ziemkiewicz

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 50 komentarzy »

Istnienie Giertycha

18 cze 2007

 

Mam poważne wątpliwości, czy Roman Giertych naprawdę istnieje. Niewykluczone, że jest on bytem czysto wirtualnym.

 

W każdym razie wirtualny charakter ma większość wzniecanych przez niego sporów, na czele z trwającą już od kilku tygodni świętą wojną o kanon lektur szkolnych. Wszyscy dali się w nią wpuścić i prawie nikt nie zwrócił uwagi, że chodzi o listę lektur uzupełniających. A po pozycje z tej listy, generalnie, nauczyciele i tak nie sięgają, bo nie mają czasu – ledwie starcza lekcji na przerobienie lektur obowiązkowych. Są, naturalnie, wyjątki, ale dotyczą one takich szkół i takiej młodzieży, która po Gombrowicza sięgnie bez względu na to, czy ministerstwo to zaleca, czy nie. To nie znaczy, że spór o listę lektur nie ma w ogóle sensu, ale warto zauważyć, że ministerstwo mogło do tej listy dopisać nie tylko dodatkowego Sienkiewicza z Dobraczyńskim, ale i słonia w trampkach, nie wywołując draki prowokacyjnymi skreśleniami.

 

Ale Giertych zdecydował się na frontalne zderzenie, żeby wystąpić jako obrońca Sienkiewicza i – mówiąc slangiem z Wiejskiej – „zapunktować” u czułych na tym punkcie tradycjonalistycznych wyborców. Kurz bitewny jeszcze nie opadł, a już giertychowcy wyskakują z kolejnymi pomysłami: karać za propagowanie narkotyków! Wznowić prace komisji sejmowej do spraw Orlenu! Nie może być dnia, żeby LPR albo osobiście Giertych nie ogłosił jakiegoś nowego pomysłu i żeby wrogie mu media nie zawyły z oburzenia i rzuciły się do promowania kolejnych bohaterów antygiertychowych krucjat.

 

Gdyby poziom tego medialnego szumu odzwierciedlał rzeczywistość, trzeba by uznać, że szef LPR jest najważniejszym politykiem w Polsce, ważniejszym nawet od premiera. Ale skądinąd można sądzić, że jego wpływ na bieg wydarzeń jest dość skromny. Może nawet – w ogóle żaden. Może poza mediami w ogóle Giertycha już nie ma? Jak leciało to przysłowie o krowie, która dużo ryczy?

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 3 komentarzy »

Ukochany wróg

15 cze 2007

 

Wiara, że powrót Aleksandra Kwaśniewskiego pozwoli lewicy odzyskać poparcie, jest zupełnie bezpodstawna

 

Owszem, były prezydent wciąż cieszy się wysoką pozycją w rankingu zaufania. Ale kiedy SLD brał w skórę w ostatnich wyborach parlamentarnych, Kwaśniewski cieszył się zaufaniem jeszcze większym i był kojarzony z tą formacją jeszcze bardziej niż dziś, stojąc na czele niezbyt dla wyborcy wyrazistej instytucji, jaką jest rada programowa porozumienia Lewicy i Demokratów.

 

Przez wiele lat we wspomnianym rankingu bezkonkurencyjny był śp. Jacek Kuroń – zaufanie do niego deklarowało niemal 80 procent ankietowanych. Ale w wyborach prezydenckich zebrał Kuroń bardzo niewiele głosów – i zaraz potem kolejny sondaż pokazał, że zaufanie do niego nawet wzrosło. Czy trzeba lepszego dowodu, że wspomniany ranking, podobnie jak i pozytywne oceny prezydentury Kwaśniewskiego, odzwierciedlają popularność bohatera mediów, a nie poparcie dla polityka? Lewicowi publicyści łkają nad rzekomym prześladowaniem Kwaśniewskiego przez pisowskie prokuratury, które mają jakoby straszyć byłego prezydenta coraz to nowymi postępowaniami, ilekroć tylko zaznaczy jakoś swą obecność na scenie politycznej. W istocie aktywność prokuratur w odniesieniu do byłego prezydenta przypomina „prześladowania”, jakim latami podlegał Andrzej Lepper. Coś tam się niby dzieje, ale nic się z tego dziania nie może konkretnego urodzić. I stawiam butelkę bourbona, że jeszcze długo nic się nie urodzi. Kwaśniewski jest dla PiS wymarzonym przeciwnikiem, wielokrotnie wygodniejszym od Tuska i PO. Także dlatego, że w politycznych grach jest wart znacznie mniej od swoich zegarków i, że pożyczę sobie bon mot Joanny Lichockiej, zamiast zapowiadanego polskiego drzewa oliwnego mamy na razie zwykłą lipę. Wyciągnięcie byłego prezydenta z lamusa historii i czynienie go główną twarzą opozycji to najlepszy prezent, jaki oszalałe z nienawiści do Kaczora media mogły mu sprawić.

 

Rafał A. Ziemkiewicz

Archiwum z lip 2007

« Wcześniejsze wpisy

Sedno afery

30 lip 2007

 

Znowu mam wrażenie, że w sprawie, o której wszyscy mówią i piszą od wielu dni, nie zauważono najważniejszego

 

Co jest najbardziej załamującego w tak zwanej aferze gruntowej? Nie to przecież, że trafił się w Polsce minister (jeśli oskarżenia się potwierdzą) gotów wziąć w łapę, i że spowodowało to parlamentarno-rządowy kryzys. To się na świecie zdarza. Najbardziej kuriozalne jest to, co się okazało przy okazji: że w Polsce zmianą urzędowej kwalifikacji jakiegoś skrawka ziemi na prowincji zajmuje się osobiście minister rolnictwa! Czy ktoś sobie wyobraża, żeby minister w kraju cywilizowanym, nawet w zbiurokratyzowanej do cna Francji, zajmował się takimi szczegółami? Ja nie. O ile wiem, w krajach cywilizowanych od szczegółów są niscy rangą urzędnicy, którzy mają ściśle określone warunki wydawania decyzji. Jeśli warunki są spełnione, urzędnik podpisuje dokument, dajmy na to, odrolnia. Jeśli nie są spełnione – odmawia. Kiedy zainteresowany sprawą jest z decyzji urzędnika niezadowolony, udaje się… Nie, właśnie nie do przełożonych tego urzędnika, a już broń Boże nie do ministra – udaje się do sądu! I to sąd orzeka, czy urzędnik postąpił zgodnie z obowiązującymi przepisami, czy wbrew nim. Najważniejsze, że minister w kraju cywilizowanym wręcz nie ma prawa wtrącać się w takie sprawy i arbitralnie zmieniać decyzji należących do lokalnych urzędników. Nie ma, czy to znajomy szwagra, czy protegowany sponsora, który wyłożył tyle a tyle na kampanię wyborczą naszej partii. Po prostu, ręce precz! I to jest podstawowe zabezpieczenie przed korupcją. U nas mamy natomiast zupełnie brak jasnych reguł podejmowania decyzji, co czyni urzędnika malutkim carem, którego petent ma skłonić (już on wie jak) do okazania łaski, a nad nim coraz większych carów, aż do największego, który weryfikuje decyzje podwładnych wedle swego widzimisię. I polityków od lat gadających o walce z korupcją, ale niezamierzających tego wygodnego dla siebie systemu zmieniać.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 56 komentarzy »

Inflacja współczucia

27 lip 2007

 

Podrygi rockowych pierników o twarzach starych Indianek mnie osobiście śmieszą, choć nie aż tak bardzo jak kombatanctwo fanów, wielbiących w ich chrypieniu echo własnej minionej młodości.

 

Ale gimnastyka, jaką paru znanych muzyków i krytyków wykonywało przez kilka ostatnich dni na okoliczność pogodzenia z dawna oczekiwanego koncertu z narodową żałobą, już mi się śmieszna nie wydała.

 

Patrzyłem na nią ze współczuciem dla ludzi wmanewrowanych w sytuację bezbrzeżnie głupią i szukających wyjścia z niej w brnięciu w głupstwo kaskadowe – w rodzaju dowodzenia, że koncert rockowy nie jest wcale rozrywką, ale przeżyciem metafizycznym, podobnym w swej istocie do odegrania na cześć ofiar wypadku samochodowego „Requiem” Mozarta.

 

Bodaj nikt nie zdobył się na stwierdzenie tej oczywistości, że gdyby istotnie miała miejsce jakaś żałoba narodowa, to naród by się tak licznie na wspomniany koncert nie stawił.

 

Wiadomość o śmierci obcych ludzi wstrząsa, bo umiemy sobie wyobrazić, że ofiarą wypadku mogłem paść ja lub moi bliscy. No,ale padli inni – więc wstrząs szybko nam mija.

 

Od początku roku zginęło na polskich drogach ponad dwa i pół tysiąca ludzi. Zwariowałby, kto by o nich długo myślał. Nie wierzę, by ktokolwiek poza bliskimi i przyjaciółmi ofiar na wieść o autobusowym wypadku pielgrzymów pod Grenoble we Francji zmienił zaplanowany rozkład dnia, odwołał wizytę; po kwadransie szczerego współczucia raczej zaklął, że z programu telewizyjnego zniknął zapowiedziany film, i wrzucił sitcom z domowego odtwarzacza albo wobec zamknięcia dyskoteki umówił się z przyjaciółmi w domu. Doprawdy, pan prezydent lubi szafować urzędowymi żałobami – ale przecież te trzy dni czarnych pętelek to tylko pozór, za każdym razem coraz mniej znaczący.

 

Dlaczego udawaliśmy zasmuconych aż trzy dni? Bo nie mogło być mniej niż po tragedii w kopalni Halemba?

 

A jak nie daj Boże znowu zdarzy się jakaś duża katastrofa albo straty wojenne, czy będzie tej obłudy cały tydzień? A na imprezach minuta ciszy co godzinę i obowiązkowy czarny design?

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 53 komentarzy »

Boże, błogosław paranoików

25 lip 2007

 

Odkąd pamiętam michnikowszczyzna przekonywała nas, że podział na prawicę i lewicę jest we współczesnej polityce zupełnie nieadekwatny. Jak więc naprawdę dzieli się scena polityczna? Odpowiedź formułowana jest coraz wyraźniej: na polityków normalnych i na paranoików. Polska – konstatują orędownicy tej nowej egzegezy polityki polskiej – znalazła się pod władzą tych drugich.

 

Czym się różnią politycy paranoicy od polityków normalnych? Dzięki licznym publikacjom wiemy to już dość dobrze. Otóż po pierwsze, paranoicy chcą władzy, normalni politycy – wcale o niej nie marzą, a tylko gotowi są przyjąć odpowiedzialność, aby obronić zagrożone przez paranoików społeczeństwo.

 

Paranoicy mają swoją idee fixe, którą chcą wszystkim narzucić. Normalni żadnej idei nie mają, kierują się czystym pragmatyzmem i grą interesów. Paranoicy, co jest konsekwencją wyznawania przez nich idei, widzą przed sobą wrogów i walczą z nimi. Normalni, i to może jest różnica najważniejsza, dostrzegają wokół siebie tylko potencjalnych sojuszników, na ich widzeniu świata odciska się świadomość, że interesy, określające polityczną grę dziś, jutro mogą wyglądać zupełnie inaczej. Dlatego jeśli tak akurat będzie się kalkulowało, są gotowi zblatować się dosłownie z każdym. Poza, oczywiście, paranoikami.

 

Ale i tu bywają przypadki wyleczenia. Taki na przykład Lepper, gdy blokował drogi i szturmował urzędy, mógł się wydawać paranoikiem, a dziś coraz liczniejsze grono normalnych skłonnych jest widzieć w nim rozsądnego polityka, w sam raz na partnera do zawarcia konstruktywnych porozumień niezbędnych w celu odsunięcia od władzy paranoików.

 

Nie pojmuję tylko, dlaczego tak oczywiste potępienie dla paranoi i pochwała normalności realizowane są w salonowych mediach tak nieśmiało, niekonkretnymi aluzjami, ogólnikami. Czemu brak im śmiałości profesora Osiatyńskiego, który mówi wprost, że lepsze rządy złodziei niż Kaczyńskich? Czego się wstydzą, własnej normalności?

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 67 komentarzy »

Moherowa krypta

24 lip 2007

 

Ojciec Tadeusz Rydzyk nie potrafi nikogo do Kościoła przyciągnąć, żywi się tylko tym, co pozostało z żarliwości i zaangażowania czasów obrony przed peerelowską laicyzacją. Nie jest w najmniejszym stopniu odnowicielem, mogącym tchnąć w polski katolicyzm nowego ducha czy nową energię. Jest wampirem.

 

Nie ma co roztrząsać, dlaczego premier Kaczyński okazuje tak daleko posuniętą pobłażliwości ojcu Rydzykowi. On sam powiedział to otwartym tekstem podczas pielgrzymki Radia Maryja na Jasną Górę: nikt w Polsce, poza ojcem dyrektorem, nie jest dziś w stanie zebrać tak wielu ludzi i „stworzyć takiego nastroju”. Pamiętamy chyba jeszcze, jak rachitycznie (mimo maksymalnej mobilizacji) wypadły manifestacje, które dla policzenia zwolenników urządziły swego czasu w Warszawie główne partie. Polacy zwykli pokazywać swoim politycznym przywódcom plecy i nic dziwnego, że na tle ogólnego tumiwisizmu liczne i przepełnione szczerym zaangażowaniem hufce Radia Maryja budzą respekt i pożądanie. Jakkolwiek można krytykować polityków prawicy za umizgi wobec przywódcy tych tłumów, nie sposób odmówić im racjonalności.

 

Gierkowskie budowy o. Rydzyka

 

Jednak sposób myślenia – racjonalny w wypadku polityków – zdumiewa, gdy ulegają mu kościelni hierarchowie. Tymczasem pobłażliwość, jaką okazują ojcu Rydzykowi biskupi, wydaje się mieć takie same przyczyny, jak w wypadku polityków. Są one tylko nieco inaczej formułowane. Wyjaśniając swą niechęć do „pochopnych” decyzji w sprawie toruńskiej rozgłośni, biskupi wolą mówić o „wymiarze ewangelizacyjnym” Radia Maryja i o „wielkich dziełach”, dokonywanych przez jego założyciela. Jest to dowód biurokratycznego skostnienia, w jakie, niestety, popadł polski Kościół podczas wieloletniej błogiej drzemki w cieniu papieża Polaka. Dzieła ojca dyrektora są wielkie na tej samej zasadzie, na jakiej wielkimi były gierkowskie budowy. Robią wrażenie w sprawozdawczości. Dwieście tysięcy pielgrzymów! Masowo słuchana katolicka stacja radiowa, katolicka telewizja, katolicki uniwersytet, co roku kształcący kilkudziesięciu przyszłych katolickich liderów – to pozwala uradować biskupie serce i powiedzieć sobie, że mimo ogarniającej Europę fali laicyzacji tu, na powierzonym nam odcinku, robota idzie z gazem. A skoro tak, to kapłanowi, który się tak wielkim talentem organizacyjnym wykazał, pewne rzeczy należy po prostu wybaczyć, traktując je jako niezręczności czy gafy.

 

Podgrzewanie żarliwości

 

Problem polega jednak na tym, że wielkie dzieła ojca Rydzyka w najmniejszym stopniu nie rozwijają polskiego Kościoła. Przeciwnie, wysysają z niego siły i osłabiają go. Twórca Radia Maryja konsekwentnie stosuje zasadę przekonywania przekonanych, i to najbardziej przekonanych spośród przekonanych, w celu doprowadzenia ich do stanu histerii.

 

Nikogo nie ewangelizuje, nikogo nie nawraca – zwraca się wyłącznie do tych, dla których hasła obrony wiary i ojczyzny są oczywiste. Wykorzystał ich rozgoryczenie kształtem nowej Polski i zawłaszczeniem dyskursu publicznego przez środowiska niechętne tradycji i katolicyzmowi, zwłaszcza w jego patriotycznym, sienkiewiczowskim wydaniu. Zwrócił się do nich z przesłaniem trafiającym w ich obawy, które po roku 1989 żywili – że stali się we własnym kraju grupą prześladowaną, pozbawianą głosu, że Polska jest zagrożona kolejnym rozbiorem, okupacją, a ponieważ przez wieki przed upadkiem broniła jej katolicka tożsamość, głównym staraniem wrogów jest Polakom tę tożsamość odebrać. Odwołał się przy tym do archetypu księdza – patriotycznego przywódcy, w rodzaju literackiej wizji Kordeckiego czy historycznego Skorupki, jawiącego się jako duchowy wódz, który poprowadzi Polaków katolików do wspólnego zwycięstwa nad nowym okupantem. I znalazł posłuch, mierzony społecznym zaangażowaniem oraz strumieniem datków na jago radio. Ta ofiarność – bez której projekty ojca dyrektora nie mogłyby być zrealizowane – wymagała jednak stałego podkręcania emocji. „Kochani, szykuje się straszliwy atak na Radio Maryja, musimy zebrać wszystkie siły” – ta fraza powtarza się na antenie jak refren. Siły szatańskie napierają, wrogowie czają się wszędzie, nawet w Kościele, nawet wśród tych, którym wczoraj ufano. Osoby pozostające w kręgu oddziaływania toruńskiej rozgłośni poddane są nieustającej mobilizacji, a napięcie, od zawsze wysokie, wydaje się stale rosnąć, zmieniając rozmodlonych wyznawców Tego, który kazał miłować nawet nieprzyjaciół, w pozbawiony wszelkich hamulców motłoch, gotowy okładać i opluwać żydowskich, masońskich czy niemieckich pachołków.

 

Podtrzymanie wysokiego poziomu emocji jest dla powodzenia przedsięwzięć ojca Rydzyka sprawą kluczową – jest on w sytuacji rowerzysty, który nie może zwolnić, bo się wywróci. Ojciec dyrektor nie toleruje więc żadnych konkurentów do rządu dusz, nie ustaje w staraniach, aby swych wyznawców uodpornić na alternatywne przekazy; stąd nieustannie powtarzane wezwania, aby nie brać do ręki „polskojęzycznych” gazet i nie włączać żadnych innych stacji poza Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Cokolwiek jest poza kręgiem wyznawców ojca dyrektora popularne lub cenione, w tym kręgu jest brutalnie odrzucane. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Harry Potter, poezje Czesława Miłosza, dosłownie wszystko, co się podoba poza fortalicją Maryi, musi być jednoznacznie potępione jako masońskie czy wręcz szatańskie mamidło. Takie jest paliwo, napędzające owe imponujące i politykom, i biskupom masy.

 

Filozofia wymierania

 

Ale mierzony ich liczbą sukces ma także swoją drugą stronę, której hierarchowie zauważyć nie chcą. To, co świetnie służy zmobilizowaniu przekonanych wiernych, pozostałych – najdelikatniej mówiąc – zniechęca. Zniechęca nie tylko do ojca Rydzyka i jego radia, ale także do Kościoła jako takiego – zwłaszcza, skoro postrzegany jest on jako dający toruńskiemu kaznodziei przyzwolenie dosłownie na wszystko. Działa opisany przez klasyka liberalizmu mechanizm tego, co widać, i tego, czego nie widać. Tych, których ojciec Rydzyk zmobilizował, natchnął do działania i rozpalił do czerwoności, można policzyć. Tych, którzy przez niego zaczynają omijać Kościół szerokim łukiem, łatwo nie zauważać. W wizji świata, jaką kreśli przed swymi wyznawcami ojciec Rydzyk, to oni są awangardą wyrażającą myśli i uczucia wszystkich Polaków; nikogo nie trzeba przekonywać, wystarczy tylko „obudzić” nieaktywnych, a potem wspólnie zmiażdżyć wrogów. Dane o słuchalności Radia Maryja czy sprzedaży „Naszego Dziennika” są najpilniej strzeżonymi przez ojca dyrektora tajemnicami, a niezależne informacje na ten temat dezawuowane są gromko jako „potworne kłamstwa wrogów Maryi i narodu polskiego”.

 

Dane te bowiem dowodzą czegoś, co dla ludzi pozostających poza murami oblężonej twierdzy jest oczywiste – że wyznawcy ojca dyrektora stanowią w obrębie Kościoła, a tym bardziej narodu, izolowaną mniejszość. Samemu ojcu dyrektorowi to nie przeszkadza – zmniejszającą się liczbę wyznawców rekompensuje mu wzrastająca żarliwość tych, którzy pozostają. Ale biskupom przeszkadzać powinno. Filozofia „trwania” – jakże znacząca jest nazwa, którą wybrał ojciec dyrektor dla swojej telewizji – w dalszej perspektywie jest przecież filozofią wymierania. Kościołowi nie wystarczy trwać, Kościół ma żyć, rozwijać się. Tymczasem w postawionej przez ojca Rydzyka twierdzy jest to niemożliwe. Nic nie pomoże ciągłe zapraszanie do TV Trwam nielicznej radiomaryjnej młodzieży i eksponowanie jej na różne sposoby. Rzecz nie tylko w tym, że jest jej mało, ale jest ona tam tylko dlatego, że tak została wychowana w swoich rodzinach (nie wiem, czy ktoś to badał, uogólniam na podstawie własnych obserwacji, ale gotów jestem przyjąć każdy zakład, że ewentualne statystyki to potwierdzą). I od ojca Rydzyka na pewno nie nauczy się pozyskiwać rówieśników, przeciwnie – strącać ich do piekła i wyrzucać za drzwi.

 

Ojciec Rydzyk nie potrafi nikogo do Kościoła przyciągnąć, żywi się tylko tym, co pozostało z żarliwości i zaangażowania czasów obrony przed peerelowską laicyzacją. Nie jest w najmniejszym stopniu odnowicielem, mogącym tchnąć w polski katolicyzm nowego ducha czy nowa energię – jest wampirem. Politykom, których starania zamknięte są w horyzoncie czasowym kadencji, to ganc – do następnych wyborów wyznawcy ojca dyrektora na pewno jeszcze nie wymrą. Ale jeśli hierarchowie dają się uwieść pozorom skuteczności działań ojca Rydzyka, nie zauważając ich dalekosiężnych kosztów, to popełniają największy błąd, jaki mogą popełnić.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 101 komentarzy »

Co ja wiem o polityce

23 lip 2007

 

Pan premier, sprowokowany pytaniem dziennikarza, ustosunkował się do mojego artykułu „Rewolucja odwracalna”

 

W największym skrócie, przypomnę, zarzucałem mu, że stawiając na zmiany personalne zamiast na systemowe i centralizując państwo, sprawia, że po zmianie władzy (która w demokracji jest nieuchronna) układowi wystarczy wymienić kilkudziesięciu urzędników, a będzie jeszcze mocniejszy niż w Rywinlandii.

 

Pan premier skarcił mnie dobrotliwie za pięknoduchostwo skłaniające do wypowiadania się na tematy, na których jako człowiek nigdy nieuprawiający polityki czynnie się nie znam. Wszelką politykę realizuje się przez decyzje personalne, wyjaśnił Jarosław Kaczyński, i dodał, że zmiany systemowe to łatwy slogan, ale gdyby mnie spytać o konkrety, zapewne nie umiałbym rzec nic poza ogólnikami o „prywatyzowaniu wszystkiego”.

 

W tym punkcie premier zdecydowanie przesadził. W istocie, nigdy nie uprawiałem polityki czynnie, bo mnie ona odrzuca. Odrzuca właśnie dlatego, że obserwując ją od lat, wiem, na czym polega.

 

Rozumiem, dlaczego Jarosław Kaczyński brnął w coraz brzydsze kompromisy z coraz gorszym elementem i nie jestem skłonny do pryncypialnych pouczeń, nawet gdy sądzę, że zabrnął za daleko. Ale wymiana osób bez zmiany mechanizmów naprawdę prowadzi donikąd. Cóż z tego, że wsadzono urzędników Ministerstwa Finansów, którzy zwalniali mafiosów z podatków, jeśli nie zlikwidowano zasady, iż ministerstwo może po uważaniu zwolnić, kogo chce? Przyjdą nowi i będą zwalniać innych. W ogóle nie naruszono zasady, że w Polsce urzędnik wydaje decyzje bądź ich odmawia według swego widzimisię, przez co np. w każdym urzędzie skarbowym obowiązują inne podatki.

 

Panie premierze, w cywilizowanym świecie urząd ma ściśle określone obowiązki i procedury, dlatego nie ma tam miejsca na żadne „jak się da, to się załatwi” i na żaden „układ”. A u nas wciąż jest tak, jak jest wygodnie politykom, a nie jak jest dobrze dla Polski.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 53 komentarzy »

Najsympatyczniejszy facet w rządzie

19 lip 2007

 

Możliwość utworzenia tymczasowego rządu ocalenia narodowego, czyli koalicji Samoobrony z całą resztą, chyba nie jest tylko wytworem sławnej podejrzliwości Jarosława Kaczyńskiego. Przede wszystkim dlatego, że nie jest to pomysł nowy. Coś mi się w związku z tym przypomniało.

 

Przypomniało mi się moje zdziwienie, gdy czołowa komentatorka „Polityki” oznajmiła nagle w telewizji, że przewodniczący Lepper okazał się znakomitym ministrem rolnictwa, bardzo fachowym i kompetentnym. Myślałem, że się przesłyszałem: nawet nie dlatego, że działalność Ministerstwa Rolnictwa świadczyła o czymś dokładnie przeciwnym, ale przede wszystkim dlatego, że w kręgach, które reprezentuje wspomniana publicystka, funkcjonował dotąd aksjomat, iż dopuszczenie do rządu takiego przestępcy, oszusta i populisty jak Lepper jest dla PiS niezmywalną hańbą i winą. Ale nie było mowy o pomyłce: pozytywną opinię o Lepperze powtórzyła publicystka kilkakrotnie, mało tego, nazajutrz wsparł ją redakcyjny kolega, ogłaszając wszem i wobec, że Lepper jest „najsympatyczniejszym facetem w tym rządzie”. A w ślad za mistrzami rehabilitowania Leppera ruszyła cała rzesza dziennikarskiego drobiazgu i wesołków z ptasiego radia. Wszystko stało się jasne po niecałym tygodniu, gdy TVN ogłosił posiadanie „taśm prawdy”;, a opozycyjni politycy kompromitację i koniec IV RP, budowę majdanu pod Sejmem i konieczność powołania antypisowskiego rządu fachowców (dodajmy, starych i sprawdzonych).

 

„Sprawa się rypła”, jak to mawia elektorat Leppera, bo on sam odrzucił ofertę opozycji, dostawszy lepszą od Kaczyńskiego, i po paru dniach wrócono do dotychczasowego sposobu opisywania. Teraz jednak Lepper jest bardziej przyciśnięty. I pewnie jest całkiem przypadkowe, że „Polityka” straszy, iż jeśli PO nie zwiąże się z Samoobroną, to wkrótce reżim aresztuje Tuska i jego córkę. Są dziennikarze, którzy mają pierwsi pewne informacje – są i tacy, którzy pierwsi znają właściwe interpretacje.

 

Wpis dodany do kategori: Bez kategorii | 34 komentarzy »

Premierze, czas na zmiany

18 lip 2007

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin