Conrad Joseph - Lord Jim.rtf

(887 KB) Pobierz
JOSEPH CONRAD

Joseph Conrad

Lord Jim

 

 

 

Państwu G.F.W.Hope

z wdzięcznym przywiązaniem wieloletniej przyjaźni

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jest pewne, że moje przekonanie staje się nieskończenie silniejsze z chwilą,

gdy uwierzy w nie inna dusza.

 

Novalis

Przedmowa autora

Gdy powieść ta po raz pierwszy ukazała się w wydaniu książkowym, rozeszła się pogłoska, że jej temat mnie poniósł. Niektórzy z recenzentów utrzymywali, iż utwór, pomyślany z początku jako nowela, wymknął się spod kontroli autora. Paru krytyków odkryło w tekście książki potwierdzenie tego faktu, który wydał im się zabawny. Wskazywali na ograniczenie formy narracyjnej.

Dowodzili, iż nikt nie mógłby przez tak długi czas opowiadać ani też słuchać tak długo. Uważali, że to nie jest zbyt wiarygodne.

Myślałem nad tą sprawą przez jakieś szesnaście lat i nie jestem tak tego całkiem pewien. Wiadomo, że - i pod zwrotnikami, i w klimacie umiarkowanym - ludzie siadują nieraz późno w noc, „snując opowieści”. Wprawdzie Lord Jim jest tylko jedną opowieścią, ale zachodzą w niej przerwy dające możność odpoczynku; a jeśli chodzi o wytrzymałość słuchaczy, trzeba przyjąć założenie, że opowieść była zajmująca. Jest to hipoteza zasadnicza i konieczna. Gdybym nie uważał tej historii za interesującą, nie mógłbym zacząć jej pisać. Co się zaś tyczy fizycznej możliwości, wszyscy wiemy, że zdarzały się w nowym parlamencie trwające blisko sześć godzin; tymczasem całą część książki, która stanowi opowiadanie Marlowa, można przeczytać głośno - powiedzmy - w mniej niż trzy godziny. Przy tym chociaż omijałem starannie wszystkie tak błahe szczegóły, należy przypuszczać, że owego wieczoru podawano jakieś orzeźwiające napoje - na przykład szklankę wody mineralnej od czasu do czasu - co ułatwiało Marlowowi opowiadanie.

Ale - mówiąc poważnie - prawdą jest, że mym pierwotnym zamierzeniem była nowela mająca za temat tylko statek z pielgrzymami - i nic więcej. Był to pomysł zupełnie uzasadniony. Napisałem kilka stron, które mnie z jakiegoś powodu nie zadowoliły, i na pewien czas odłożyłem pracę. Nie wyjmowałem tych kartek z szuflady, póki mi nieżyjący już William Blackwood nie przypomniał, iż powinienem dać coś znowu do jego miesięcznika.

Dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że epizod ze statkiem wiozącym pielgrzymów jest dobrym punktem wyjścia dla swobodnej, rozległej opowieści; że przy tym wypadek tego rodzaju mógłby z całym prawdopodobieństwem na całe życie zaważyć na „poczuciu istnienia” prostego i głęboko czującego człowieka. Ale z tych wszystkich przedwstępnych nastrojów i poruszeń ducha słabo zdawałem sobie wówczas sprawę, a i teraz nie wydaje mi się to jaśniejsze po upływie tylu lat.

Owych kilka kartek, które odłożyłem, nie było dla mnie bez znaczenia przy wyborze tematu. Lecz wszystko zostało z rozwagą napisane na nowo. Gdy zasiadłem do pracy, wiedziałem, że będzie to długa książka, choć nie sądziłem, że się rozciągnie aż na trzynaście numerów „Maga”.

Zapytywano mnie nieraz, czy Lord Jim jest moją najulubieńszą książką.

Jestem wielkim wrogiem wszelkiego faworyzowania tak w życiu publicznym, jak i w prywatnym, a nawet w delikatnej dziedzinie stosunku autora do własnych dzieł. Z zasady nie chcę mieć ulubieńców; nie posuwa się jednak tak daleko, aby mnie gryzło lub martwiło, gdyż niektórzy dają pierwszeństwo Lordowi Jimowi. Nie powiedziałbym nawet, że „nie rozumiem”... Nie! Jednakże raz usłyszałem coś, co mnie zdumiało i zaniepokoiło.

Jeden z moich przyjaciół, bawiąc we Włoszech, rozmawiał tam z pewną panią, której się Lord Jim nie podobał. Przykre to oczywiście, ale co mnie zaskoczyło, to przyczyna tej niechęci do książki. „Wie pan - powiedziała - tam wszystko jest takie chorobliwe”.

Orzeczenie to dało mi materiał do niespokojnych rozmyślań na jaką godzinę. Doszedłem ostatecznie do wniosku, że wziąwszy nawet pod uwagę okoliczności łagodzące - bo sam temat jest raczej obcy dla przeciętnej kobiecej wrażliwości - owa pani nie mogła być Włoszką. Ciekaw jestem czy była w ogóle Europejką. W każdym razie łaciński temperament nie mógłby dostrzec nic chorobliwego w dotkliwym poczuciu utraconego honoru. Takie poczucie może być słuszne albo niesłuszne, można je też potępić jako sztuczne; możliwe iż ludzi podobnych do mojego Jima nie spotyka się często.

Ale mogę z czystym sumieniem zapewnić swych czytelników, że Jim nie jest owocem chłodnych spekulacji myślowych. Nie jest również wytworem północnych mgieł. Ujrzałem raz słonecznym rankiem, jak szedł wśród zwykłego otoczenia wschodniej przystani - wzruszający, wymowny, tajemniczy... i niemy. Tak właśnie być powinno. A do mnie już należało - z całym zrozumieniem, do jakiego byłem zdolny - znaleźć odpowiednie słowa dla wyrażenia jego istoty.

Był to „jeden z nas”.

J.C.

Czerwiec 1917

Rozdział pierwszy

Brakowało mu cala - może dwóch - do sześciu stóp wzrostu, był potężnie zbudowany, a gdy szedł prosto na kogoś, patrząc nieruchomo spode łba, z pochylonymi nieco plecami i wysuniętą głową, przypominał nacierającego byka. Głos miał głęboki, donośny; z zachowania jego przebijała jakby uparta pewność siebie, w której nie było nic agresywnego. Zdawało się, że ta pewność siebie jest nieunikniona, że się przejawia nie tylko w stosunku do innych, ale i do niego samego. Był nieskazitelnie czysty, ubrany w nieskazitelną biel od trzewików aż do kapelusza, i w przeróżnych wschodnich portach, gdzie zarabiał na życie jako akwizytor dostawcy okrętowego, bardzo był popularny.

Akwizytor nie potrzebuje zdawać egzaminów z żadnego przedmiotu, ale musi posiadać teoretyczne Zdolności i wykazywać je w czynie. Praca jego polega na ściganiu się łódką - żaglową, parową lub poruszaną za pomocą wioseł - z innymi agentami; wyprzedzić wszystkich, dopaść okrętu, nim go zakotwiczą, przywitać się wesoło z kapitanem, wetknąć mu wizytówkę - reklamową wizytówkę dostawcy okrętowego - gdy zaś kapitan wysiądzie na brzeg, zaprowadzić go niespostrzeżenie, lecz stanowczo do obszernego sklepu, przypominającą jaskinię pełną produktów, które się jada i pija na okręcie; można się tam zaopatrzyć we wszystko, co czyni statek pięknym i zdolnym do podróży: zarówno w komplet haków do rozciągania łańcucha kotwiczego, jak i książeczkę z pozłotą do rzeźbionych ozdób na rufie; a w sklepie tym dostawca okrętowy wita po bratersku kapitana, choć go nigdy przedtem nie widział. Czeka tam na gościa chłodny gabinet, fotele, napoje, cygara, przybory do pisania, egzemplarz przepisów portowych i ciepłe powitanie, które roztapia sól nagromadzoną w sercu marynarza podczas trzymiesięcznej podróży. Póki okręt przebywa w porcie, akwizytor podtrzymuje przez codzienne odwiedziny nawiązane w ten sposób stosunki. Wierny jest kapitanowi jak przyjaciel, pełen synowskiej atencji, a odznacza się przy tym cierpliwością Hioba, bezinteresownym oddaniem kobiety i wesołością dobrego kompana. Później posyła się dowódcy statku rachunek. Piękne to i humanitarne zajęcie. Toteż dobrzy akwizytorzy trafiają się rzadko. Gdy akwizytor posiadający teoretyczne zdolności ma w dodatku tę zaletę, że jest obznajomiony z morzem wówczas wart jest dla swego chlebodawcy mnóstwo pieniędzy i zasługuje na względy. Jim zawsze miał dobrą pensję, a okazywano mu tyle względów, że można by za nie kupić wierność skończonego wroga.

Tymczasem z czarną niewdzięcznością rzucał nagle swoje zajęcie i wyjeżdżał.

Przyczyny, które podawał swoim chlebodawcom, były wyraźnie niedostateczne.

Mówili o nim: „Dureń, psiakrew”, z chwilą kiedy się odwrócił do nich plecami. Takie było ich zdanie o niezmiernej wrażliwości tego człowieka.

Dla białych ludzi pracujących na wybrzeżu i dla kapitanów różnych statków był po prostu Jimem - i niczym więcej. Miał naturalnie i nazwisko, ale chodziło mu o to, aby tego nazwiska nie wymieniano. Incognito Jima - dziurawe jak rzeszoto - miało ukrywać nie człowieka, lecz fakt. Kiedy ów fakt wychodził na jaw, Jim opuszczał nagle port, gdzie się wówczas znajdował i udawał się do innego - zwykle dalej na wschód. Trzymał się portów, ponieważ był marynarzem wygnanym z morza i posiadał teoretyczne Zdolności, nadające się wyłącznie do zajęcia portowego akwizytora. Cofam się w porządku ku wschodzącemu słońcu, a ów fakt doganiał go mimochodem, ale nieodwołalnie. I tak w ciągu lat znano Jima kolejno w Bombaju, Kalkucie, Rangunie, Penangu, Batawii - i na każdym z tych postojów był tylko Jimem-akwizytorem. Później jego bystre rozeznanie Nieznośności wygnało go zawsze z portów i spośród białych ludzi, usuwając aż w głąb dziewiczego lasu, i wówczas to Malaje ze wsi leżącej wśród dżungli - gdzie postanowili ukryć swą niefortunną właściwość - przyłączyli drugie słowo do jego jednozgłoskowego incognito. Nazywali go Tuan Jim, co znaczy mniej więcej: Lord Jim.

Urodził się na plebanii. Wielu dowódców pięknych statków handlowych pochodzi z tych przybytków spokoju i pobożności. Ojciec Jima posiadał ową wiedzę o Niewiadomym, stworzoną dla bogobojnych mieszkańców chat i nie mącącą spokoju ducha tym, którym nieomylna Opatrzność pozwala mieszkać w pałacach. Mały kościółek na wzgórzu przypominał w swej omszałej szarości skalę za postrzępioną zasłoną gałęzi. Stał na tym miejscu już od stuleci, a drzewa wokół niego pamiętały zapewne chwilę, gdy kładziono kamień węgielny.

Poniżej jaśniał ciepłą barwą czerwony front probostwa wśród trawników, klombów, jodeł z sadem do tyłu, brukowanym podwórzem stajennym na lewo i pochyłymi szybami cieplarni, wspierającymi się o ścianę z cegieł. Probostwo należało do rodziny już od pokoleń. Jim był jednym z pięciu synów, a gdy naczytał się lekkiej, wypoczynkowej literatury, ujawniło się jego powołanie do służby na morzu i wysłano go od razu na „statek szkolny dla oficerów marynarki handlowej”.

Nauczył się tam chodzenia po bramrejach i trochę trygonometrii. Lubiono go ogólnie. Był trzecim w nawigacji i wiosłował jako wzorowy w pierwszym kutrze. Nie podlegał zawrotom głowy, a że miał przy tym bardzo silny organizm, wykazał dużo zręczności w pracy na masztach. Jego stanowisko manewrowe było na marsie fokmasztu. Patrzył stamtąd często w dół z pogardą człowieka, który ma błysnąć odwagą wśród niebezpieczeństw; ogarniał wzrokiem spokojne skupisko dachów, przecięte na dwoje brunatnym nurtem rzeki, i kominy fabryczne rozsiane po skraju okolicznej równiny,, wznoszące się prostopadle na tle brunatnego nieba; każdy z nich był smukły jak ołówek i zionął dymem jak wulkan. Jim mógł także oglądać odbijanie wszelkich okrętów, promy o szerokich kadłubach, snujące bez przerwy, małe łódki hen, nisko pod stopami - a w dali mglistą wspaniałość morza i nadzieję podniecającego życia w świecie przygód.

Na dolnym pokładzie wśród gwaru dwóchset głosów zapamiętywał się często, zawczasu przeżywając myślą życie marynarza na modłę lekkiej literatury.

Wyobrażał sobie, że ratuje ludzi z tonących okrętów, rąbie maszty wśród huraganu, że płynie z liną przez przybój; to znów zdawało mu się, że jest samotnym rozbitkiem, półnagim i bosym, i chodzi po gołych skałach, szukając skorupiaków, aby odpędzić śmierć głodową; stawiał czoło dzikim na podwzrotnikowych wybrzeżach, uśmierzał bunty na pełnym morzu i w drobnej łódce wśród oceanu budził ducha w zrozpaczonych ludach - będąc zawsze wzorem obowiązkowości - niezłomny jak bohater z książki.

- Coś się tam dzieje. Chodźcie no! Skoczył na równe nogi. Chłopcy wspinali się po trapach. Na górnym pokładzie słychać było gwałtowną bieganinę i krzyki, a gdy Jim wydostał się przez łuk zejściowy, stanął jak wryty w oszołomieniu.

Był zmierzch zimowego dnia. Wicher wzmagał się już od południa, zatrzymując ruch na rzece, i dął teraz z siłą huraganu, jego wybuchy brzmiały jak salwy wielkich armat nad oceanem. Deszcz ciął ukośnymi pasmami, które to siekły, to znikały, a od czasu do czasu odsłaniali się na chwilę przed Jimem groźny widok kotłującego się nurtu, małe stateczki podrzucane falami, miotające się wzdłuż brzegu, nieruchome budynki wśród pędzącej mgły, szerokie promy rozkołysane ciężko na kotwicy, obszerne pływające pomosty, które bujały się w górę i w dół, przesłonięte bryzgami.

Każdy następny poryw wichru zdawał się zamiatać to wszystko. Powietrze było pełne lecącej wody. Czuło się jakąś dziką celowość sztormu, wściekłą zawziętość w huku wiatru w brutalnym zgiełku ziemi i nieba; Jim miał wrażenie, iż to wszystko zwraca się przeciw niemu, i trwoga zaparła mu oddech. Stał bez ruchu. Zdawało mu się, że go porywa jakiś wir.

Potrącano go. „Załoga do kutra!” Chłopcy przebiegali koło niego.

Przybrzeżny statek, szukający schronienia przed sztormem, zderzył się z zakotwiczonym szkunerem; jeden z instruktorów okrętu był świadkiem tego wypadku. Chłopcy włazili tłumnie na reling, gromadzili się wokół żurawików szalupowych. „Zderzenie”. Tuż przed nami. Pan Symons widział. „Ktoś pchnął Jima który zatoczył się na ster-maszt i chwycił jakieś liny. Stary statek szkolny, zacumowany do beczek, dygotał cały, kłaniając się łagodnie dziobm w stronę wiatru, a skąpy takielunek nucąc głębokim, zdyszanym basem pieśni o młodości na oceanie. „Kuter na wodę!” - Jim ujrzał łódź z ludźmi opadającą szybko za burtę i rzucił się ku niej. Usłyszał plusk. „Rzucaj! Wyhaczyć talię!” Wychylił się za burtę. Rzeka wzdłuż statku wrzała pienistymi smugami. Dostrzegł wśród zapadających ciemności, że kuter miota się na jednej linii z okrętem, jakby urzeczony przez prąd i wiatr, które przez chwilę osadziły go na miejscu. Jim usłyszał niewyraźnie głos wrzeszczący na kutrze: ”Równo szczeniaki, jeśli chcecie kogoś wyratować! Równo!” A łódź wzniosła nagle dziób wysoko i skoczyła na falę z podniesionymi wiosłami, wyłamując się spod czaru rzucanego przez wiatr i prąd.

Jim poczuł, że ktoś chwyta go mocno za ramię. „Za późno, chłopcze”.

Kapitan statku położył hamującą dłoń na Jimie, który - zdawało się - już, już skoczy za burtę. Chłopiec spojrzał na kapitana z bólem świadomej porażki w oczach. Kapitan uśmiechnął się życzliwie. „Następnym razem będziesz miał więcej szczęścia. To cię nauczy szybkości”.

Wesoły okrzyk powitał kuter, który wracał, tańcząc po falach, napełniony do połowy wodą, z dwoma wyczerpanymi ludźmi miotanymi po klepkach dna.

Groźny huk wichru i morza wydał się Jimowi godny pogardy, zwiększając jego żal, że się dał zastraszyć ich skutecznym pogróżkom. Teraz już wiedział, co myśleć o tym wszystkim. Zdawało mu się, że sztorm nic a nic go nie obchodzi. Mógłby stawić czoło większym niebezpieczeństwom. I uczyniłby to - lepiej niż wszyscy inni. Nie czuł już ani odrobiny strachu. Jednak tego wieczoru trzymał się chmurnie na stronie, podczas gdy bosakowy kutra - chłopiec z dziewczęcą twarzą i wielkimi szarymi oczami - był bohaterem dolnego pokładu. Podnieceni słuchacze tłoczyli się wkoło niego, a on opowiadał: „Widziałem tylko jego głowę wyskakującą raz po raz i wsadziłem bosak do wody. Zaczepił o jego spodnie; myślałem, że wypadnę za burtę, i rzeczywiście o mało nie wyleciałem, tylko że stary Symons puścił rumpel i złapał mnie za nogi - łódź o mało co nie poszła na dno. Stary Symons to byczy staruszek. Gderze na nas, ale niech go tam. Klął na mnie przez cały czas, co mnie za nogę trzymał, ale chciał tylko na swój sposób powiedzieć, że nie wolno mi puścić bosaka. Stary Symons jest cholernie porywczy, prawda? Nie, to nie ten mały blondyn, tylko ten dryblas z brodą. Kiedy go wyciągaliśmy, jęczał: „Oj, noga, noga! Oj, moja noga!, i przewracał oczami.

Coś podobnego, taki wielki drab i mdlał jak dziewczyna! Czyżby któryś z was zemdlał, gdyby go dziabnąć bosakiem? Ja bym tam nie zemdlał. Bosak wszedł mu w nogę - o tyle. Pokazał bosak, który przyniósł na dół w tym celu, i wywarł szalone wrażenie. - Ależ nie, co za bzdura! Bosak trzymał go za spodnie, nie za ciało. Tylko że naturalnie krew się lała okropnie.” Jim uznał to za nędzny popis próżności. Sztorm wywołał bohaterstwo równie pozorne jak jego udana groza. Jim był zły na brutalny zgiełk ziemi i nieba, ponieważ zaskoczył go znienacka i chytrze przeszkodził szczodrej gotowości do ryzyka. Skądinąd cieszyło go raczej, że się nie dostał do kufra, skoro pośledniejszy czyn wystarczył, w danym wypadku. Pogłębił swe doświadczenie bardziej niż inni, którzy wykonali to zadanie. Dopiero gdy się wszyscy cofną ze strachu, wówczas - czuł to niezbicie - on jeden potrafi zachować się jak należy wobec czczych gróźb wiatru i morza. Wiedział co ma o nich myśleć. Oglądanie chłodnym okiem wydawały mu się godne wzgardy. Nie mógł już w sobie wykryć ani śladu podniecenia i ostateczny skutek owego wstrząsającego wypadku był taki, że Jim - nie zauważony przez nikogo i trzymając się na uboczu od hałaśliwej rzeszy chłopaków - rozkoszował się wzmożonym poczuciem swej wszechstronnej odwagi i żądzy przygód.

Rozdział drugi

Po dwóch latach szkolenia wyruszył na morze i dostał się w strefy tak dobrze znane swej wyobraźni odkrył, że są dziwnie wyjałowione z przygód.

Odbył wiele podróży. Poznał czarodziejską monotonię istnienia między niebem a wodą; musiał znosić ludzką krytykę, twarde wymagania morza i przyziemną surowość codziennej roboty, która daje chleb - ale której jedyną nagrodą jest doskonała miłość pracy. Ta nagroda go omijała. Ale cofnąć się nie mógł, gdyż nic tak nie nęci, nie rozczarowuje i nie zniewala jak życie na morzu. Poza tym przyszłość Jima zapowiadała się korzystnie. Był dobrze wychowany, spokojny, zgodny, znał dokładnie swoje obowiązki; i niebawem, jeszcze jako bardzo młody chłopak, został pierwszym oficerem na pięknym statku, nie doświadczywszy nigdy tych wydarzeń na morzu, które dobywają na jaw wewnętrzną wartość człowieka, prawdziwe cechy jego usposobienia i rdzeń charakteru, które ukazują stopień jego odporności i tajną prawdę ukrytą pod pozorami - nie tylko innym, ale i jemu samemu.

Tylko raz jeden przez cały ten czas Jim dojrzał znów przebłysk zawziętości w gniewie morza. Ta prawda nie przejawia się tak często, jak by można przypuszczać. Jest wiele odcieni w niebezpieczeństwie przygód i sztormów i tylko niekiedy oblicze faktów zdradza ponurą, gwałtowną celowość - to coś nieokreślonego, co narzuca umysłom i sercom przekonanie, że pewien splot wypadków lub furia żywiołu spada na człowieka ze złośliwą premedytacją, z nieopanowaną siłą, z rozpętanym okrucieństwem, które chce wydrzeć człowiekowi jego nadzieję i jego strach, ból zmęczenia i tęsknotę za wypoczynkiem, które chce zmiażdżyć, zniszczyć, unicestwić wszystko, co widział, znał, kochał, czym się cieszył, czego nienawidził, wszystko, co jest potrzebne i bezcenne - blask słońca, wspomnienia, przyszłość, która chce mieść doszczętnie sprzed jego oczu cały drogocenny świat przez prosty i przerażający akt pozbawienia go życia.

Na samym początku tygodnia (o którym kapitan Jima, Szkot zwykł być opowiadać: „Panie, ta to cud prawdziwy, jak ten statek to wszystko wytrzymał!”) Jim został ugodzony przez spadające drzewce; spędził wiele dni leżąc na wznak, ogłuszony poturbowany, pełen zwątpienia i udręki, jakby na dnie niespokojnej otchłani. Wszystko mu było jedno, jak to się skończy, a w chwilach przytomności przeceniał swą obojętność. Niebezpieczeństwo, kiedy go się nie widzi, ma mglistą nieokreśloność ludzkiej myśli. Strach staje się niewyraźny; a Wyobraźnia, wróg ludzi, matka wszelkiej grozy, nie podsycana uspokaja się w otępieniu, wywołanym nadmiarem wzruszeń. Jim widział tylko rozgardiasz w swej rozstrzęsionej kabinie. Leżał tam, przykuty do miejsca wśród drobnych zniszczeń i czuł się w głębi ducha szczęśliwy, że nie potrzebuje wyjść na pokład. Ale od czasu do czasu nieposkromiony napad trwogi chwytał go za gardło, tak że brakowało mu tchu i wił się pod kocami; bezsensowna brutalność istnienia, poddająca ludzi takim katuszom, napełniała go rozpaczliwą żądzą, aby się za wszelką cenę ocalić. Potem wróciła piękna pogoda i więcej już o tym nie myślał. Jednakże kulał wciąż jeszcze, a gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał iść do szpitala. Wracał do zdrowia bardzo powoli więc pozostawiono go w porcie.

Poza Jimem było tylko dwóch pacjentów na oddziale dla białych: płatnik z kanonierki, który złamał nogę spadając do luku, i jakiś niby dostawca kolejowy z sąsiedniej prowincji, dotknięty tajemniczą chorobą podzwrotnikową; uważał doktora za osła i oddawał się potajemnie leczeniu różnymi specyfikami, które jego służący, Tamil, przemycał z niezmordowanym poświęceniem. Pacjenci opowiadali sobie nawzajem historię swego życia, grali trochę w karty lub też, ubrani tylko w pidżamy, wylegiwali się całymi dniami na leżakach ziewając i nie mówiąc do siebie ani słowa. Szpital stał na wzgórzu, lekki powiew, wchodzący przez okna otwarte zawsze na oścież, niósł do pustych pokoi łagodność nieba, omdlałość ziemi, oszałamiający oddech wschodnich wód. Były w nim jakieś aromaty, zapowiedź bezgranicznego spoczynku, dar snutych bez końca marzeń. Jim spoglądał co dzień ponad gąszcz ogrodów, ponad dachy miasta i kępy palm rosnących na brzegu, na tę redę, która jest szlakiem na Wschód, na redę oświetloną radosnym słońcem - z wieńcem wysepek, z okrętami jak zabawki - wspaniałą i ruchliwą niby świąteczne widowisko pod wiecznie pogodnym wschodnim niebem, pośród uśmiechniętego spokoju wschodnich mórz ogarniających przestrzeń aż do horyzontu.

Skoro tylko mógł już chodzić bez laski, zeszedł do miasta i zaczął szukać jakiejś okazji, aby wrócić do kraju. Nic mu się wówczas nie nastręczyło, czekał więc obcując, naturalnie, w porcie z ludźmi swego zawodu. Dzielili się na dwa rodzaje. Jedni, bardzo nieliczni i rzadko tam widywani, wiedli tajemniczy żywot, odznaczali się nieposkromioną energią, temperamentem korsarzy i oczyma marzycieli. Wydawali się żyć w szalonym labiryncie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć, wyprzedzając cywilizację wśród mało znanych zakątków morza; śmierć była w ich fantastycznych egzystencjach jedynym wydarzeniem, mającym pozór względnej pewności.

Większość stanowili ludzie rzuceni tam przez przypadek - jak Jim - którzy pozostali na miejscu w charakterze oficerów na statkach krajowych. Mieli wstręt do służby na okrętach europejskich, w trudniejszych warunkach, o surowszych wymogach obowiązku, połączonej z ryzykiem przepraw przez burzliwe oceany. Zestroili się teraz z wieczornym spokojem wschodniego nieba i mórz. Lubowali się w krótkich podróżach, wygodnych leżakach na pokładzie, licznych załogach złożonych z krajowców i wyróżnieniu, które należy się białym. Myśl o ciężkiej pracy przejmowała go dreszczem; wiedli życie wygodne a nieustanne, gotowi zawsze rzucić jeden statek i przenieść się na drugi, służąc Chińczykom, Arabom, mieszkańcom - byliby służyli chętnie i diabłu, gdyby dał im dość wygodne warunki. Rozmawiali bez ustanku o przeróżnych zdarzeniach; jak to taki a taki został kapitanem statku na chińskim wybrzeżu - świetna służba; temu znów trafiło się wygodne miejsce gdzieś w Japonii, a tamtemu powodzi się świetnie w syjamskiej marynarce wojennej, we wszystkim zaś, co mówili - w ich czynach, w ich wyglądzie, w ich osobach - można było wykryć jakieś słabe miejsce, znamię rozkładu, upartą chęć, aby przepróżnować życie w spokoju.

Ta plotkująca czereda, oglądana oczami marynarza, wydała się zrazu bardziej nierealna od zbiorowiska cieni. Ale z czasem urzekł Jima widok tych ludzi, którym zdawało się tak dobrze powodzić, choć narażali się tak mało na niebezpieczeństwo i ciężką pracę. Obok pierwotnej pogardy rozwinęło się z wolna w Jimie inne uczucie; i nagle, zaniechawszy powrotu do kraju zaciągnął się jako pierwszy oficer na statek „Patna”.

„Patna” był to miejscowy parowiec, stary jak świat, smukły jak chart i bardziej zżarty przez rdzę niż porzucony zbiornik na wodę. Właścicielem „Patny” był Chińczyk, czarterującym Arab, a dowodził nią pewien Niemiec-regent z Nowej Południowej Walii bardzo pochopny do publicznego wymyślania na swój kraj rodzinny; jednakże, opierając się widać na zwycięskiej polityce Bismarka, obchodzili się brutalnie ze wszystkim, których się nie bał, i łączył minę „krew” i „żelazo” z purpurowymi nosem i rudymi wąsami. „Patna” została pomalowana z zewnątrz i wybielona od środka, po czym wtłoczono na jej pokład około ośmiuset pielgrzymów, gdy stała pod parą u drewnianego pomostu.

Pielgrzymi sunęli na pokład trzema schodniami, nagleni wiarą i nadzieją raju, sunęli wśród nieustannego tupotu i szmeru bosych nóg, bez słowa, bez szeptu, nie oglądając się za siebie, wydostawszy się spomiędzy barier rozlewali się na wszystkie strony na pokładzie, ku dziobowi i ku rufie, spływali w dół, w ziejące luki zejściowe, zapełniali wewnętrzne zakamarki statku - jak woda, która napełnia cysternę, sączy się w szpary, szczeliny i wzbiera cicho aż po brzegi. Ośmiuset mężczyzn i kobiet, żywiących wiarę i nadzieję, uczucia, wspomnienia, zebrało się tam przybywszy z północy, południa i krańców Wschodu, wędrując ścieżkami przez dżunglę, płynąc z biegiem rzek, sunąc wzdłuż mielizn na krajowych statkach, przyprawiając się w drobnych czółnach od wyspy do wyspy, przechodząc udręki, patrząc na dziwne rzeczy, pozostając we władzy dziwnych obaw - a wszystkich powstrzymywało jedno pragnienie. Przybyli z samotnych chat stojących wśród puszczy, z ludnych kampungów, z nadmorskich wiosek. Na zew idei opuścili swe lasy, polanki, opiekę swych władców, swój dobrobyt, swoją biedę, krainę swej młodości i groby ojców. Przybyli okryci pyłem, potem, brudem, łachmanami - mężczyźni w sile wieku na czele rodzin, wychudli starcy dążący naprzód bez nadziei powrotu; młodzi chłopcy o nieulękłych oczach, rozglądających się ciekawie, trwożliwe dziewczątka o długich, poplątanych włosach, nieśmiałe, zakwefione kobiety, które cisnęły do piersi uśpione niemowlęta, okutane w luźne końce zbrukanych zasłon - nieświadomi pielgrzymi, posłuszni surowym wymaganiom swej wiary.

- Popatrz pan na te bydła- rzekł kapitan Niemiec do swego nowego oficera.

Arab, przywódca pobożnych podróżników, przybył ostatni. Wkroczył z wolna na pokład, przystojny i pełen powagi, w białej szacie i wielkim turbanie.

Za nim postępował rząd sług obładowanych jego bagażem; „Patna” odcumowała i cofnęła się od nadbrzeża.

Skierowawszy się między dwie małe wysepki, przecięła na ukos kotwicowisko dla żaglowców, zakreśliła półkole w cieniu wzgórza i przesunęła się tuż koło raf otoczonych pianą. Arab powstał ze swego miejsca na rufie i począł odmawiać głośno modlitwę dla podróżujących po morzu. Wzywał łaski Najwyższego dla pielgrzymki, błagając Go, aby pobłogosławił znój ludzki i tajne zamysły serc; parowiec pruł w mroku spokojną wodę Cieśniny - a hen w tyle za okrętem latarnia na drewnianym palu, umieszczonym przez niewiernych na zdradliwej mieliźnie, zdawała się mrugać na „Patnę” płomiennym okiem, jakby szydząc z jej wyprawy, natchnionej wiarą.

Statek wypłynął z Cieśniny, przeciął zatokę i dążył dalej w swą drogę przejściem „pierwszego stopnia”. Sunął wprost na Morze Czerwone pod pogodnym niebem, pod niebem palącym i nie osłoniętym chmurami, obleczonym w słoneczny blask, który zabijał wszelką myśl, uciskał serce, wypalał wszystkie porywy siły i energii. A pod ponurą wspaniałością nieba morze błękitne i głębokie leżało spokojnie, bez ruchu, bez szmeru, bez zmarszczki - kleiste, bezwładne, martwe. „Patna” sunęła z lekkim sykiem tą świetlistą, gładką równiną i rozwijała po niebie czarną wstęgą dymu, zostawiając za sobą na wodzie białą wstęgę piany, która natychmiast znikała natychmiast jak widmo szlaku kreślone na martwym morzu przez widmo parowca. Każdego rana słońce, jakby dotrzymując w swych obrotach kroku sunące naprzód pielgrzymce, wyłaniało się z bezgłośnym wybuchem światła w tej samej odległości za rufą statku, dopędzało go o południu, lejąc skupiony żar płomieni na pobożne ludzkie zamysły, mijało „Patnę” i tocząc się w dół, znikał tajemniczo w morzu wieczór za wieczorem, zawsze w tej samej odległości za rufą statku dopędzało go o południu, lejąc skupiony żar płomieni na pobożne ludzkie zamysły mijało „Patnę” i tocząc się w dół, znikało tajemniczo w morzu wieczór za wieczorem, zawsze w tej samej odległości od sunącego naprzód dziobu. Pięciu białych znajdujących się na statku mieszkało na śródokręciu, z dala od ludzkiego ładunku. Płócienny tent okrywał pokład białym dachem od dziobu do rufy i tylko słaby szmer, stłumiony gwar smutnych głosów, zdradzał obecność tłumu ludzi na wielkiej jasności oceanu. Tak upływały dni ciche, upalne, ociężałe, zapadające jeden za drugim w przeszłość, niby w otchłań, otwartą zawsze na szlaku okrętu; a „Patna”, samotna pod pasmem dymu, dążyła wytrwale w swoją drogę, czarną i dymiącą wśród świetlistej nieskończoności, jakby spalona przez płomienie sypiące się z bezlitosnego nieba. Noce zstępowały na nią jak błogosławieństwo.

Rozdział trzeci

Cudowna cisza przenikała świat, a gwiazdy zdawały się słać na ziemię nie tylko pogodę swych promieni, ale i zapewnienie wiecznego spokoju. Młody wygięty księżyc, jaśniejący nisko na zachodzie, wyglądał jak cieniutki wiórek zheblowany ze złotej sztaby; Morze Arabskie, gładkie i chłodne dla oka niby płyta lodu, stało się idealną równią aż po idealne koło ciemnego widnokręgu. Śruba kręciła się miarowo, jakby jej rytm był jednym ze składników bezpiecznego wszechświata; z obu stron „Patny” dwie głębokie fałdy wody, nieprzerwane i ciemne na gładkiej lśniącej powierzchni, zamykały między prostymi, rozchodzącymi się grzbietami nieliczne białe wiry piany pękającej z cichym sykiem, drobne falki i zmarszczki, które zostawały w tyle, wzburzając na chwilę powierzchnię morza po przejściu okrętu, po czym uspokajały się łagodnym pluskiem, póki nie stopiły się wreszcie w cichość nieba i wody otaczającą w krąg czarną plamkę sunącego kadłuba, pozostającą wciąż w samym środku.

Jim stojąc na mostku pławił się w wielkiej pewności nieskończonego spokoju i bezpieczeństwa, które można było wyczytać ze spokojnego wyglądu natury, jak się czyta pewność opiekuńczej miłości na spokojnej, tkliwej matczynej twarzy. Pod dachem z płóciennych tentów spali pielgrzymi hołdujący surowej wierze, poddawszy się mądrości białych i ich odwadze, ufając potędze ich niewiary i żelaznej łupinie ognistego statku; spali na matach, na kocach, na gołych deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych zakamarkach, zawinięci w barwione szmaty, okutani w brudne łachmany, z głowami wspartymi na małych zawiniątkach, z twarzami przyciśniętymi do zgiętych ramion: mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy z młodymi, zgrzybiali z pełnymi sił i życia - wszyscy zrównani wobec snu, brata śmierci.

Lekki powiew ciągnący od przodu, wywołany biegiem parowca niósł się spokojnie przed długą mroczną przestrzeń między wysokimi nadburciami i muskały rzędy wyciągniętych ciał; kilka przyćmionych płomieni w latarniach wisiało na krótkich linkach tu i tam u poprzeczek płóciennego tentu, a w mętnych kręgach światła, drgających z lekka w rytm nieustannej wibracji statku ukazywały się czyjeś zamknięte powieki, zadarta broda, ciemna ręka ze srebrnymi pierścieniami, chude członki owinięte w podarte nakrycie, głowa odchylona w tył, goła stopa, szyja naga i wyprężona, jakby poddająca się pod nóż. Zamożni urządzili dla swych rodzin schronienie z ciężkich skrzyń i zakurzonych mat, ubodzy spoczywali rzędem obok siebie, wspierając głowę na całym swym ziemskim dobytku, zawiniętym w gałgany; samotni starcy spali, podciągnąwszy nogi, na modlitewnych dywanach, z rękami na uszach i łokciach po obu stronach twarzy; jakiś ojciec wsunął głowę w ramiona i zgnębiony oparł czoło na kolanach drzemiącego obok chłopca, który spał na wznak ze skołtunioną czupryną i ręką wyciągniętą nakazująco; kobieta okryta, niby trup od stóp do głowy białym prześcieradłem, trzymała po nagim dziecku z zgięciu każdego ramienia; pakunki Araba, spiętrzone na samej rufie, tworzyły przysadzisty kopiec o łamanych liniach, nad nimi wisiała latarnia, a w głębi majaczyły przeróżne niewyraźne kształty; połyskiwały brzuchy mosiężnych naczyń, podnóżek od leżaka, dziób cynowego dzbanka od kawy. Mechaniczny log na relingu rufówki wydzwaniał miarowo jedno dźwięczne uderzenie za każdą przebytą milą w wędrówce nakazanej przez wiarę. Nad ciżbą śpiących przepływało niekiedy nikłe i cierpliwe westchnienie wyzionięte wśród zmąconego snu, a krótkie metaliczne dźwięki, rozlegające się nagle w głębiach statku - ostry zgrzyt szufli, gwałtowne trzaśnięcia drzwiczkami od paleniska - wybuchały brutalnie, jakby ludzie, obcujący z tajemniczymi przedmiotami tam w dole, żywili dziki gniew w piersi; zaś smukły wysoki kadłub parowca sunął równo naprzód, bez najmniejszego zakołysania się nagich masztów, pracując nieustannie wielki spokój wód niedostępną łagodniością nieba.

Jim spacerował w poprzek mostka, a własne kroki rozbrzmiewały mu głośno w uszach wśród wielkiej ciszy, jakby odbite przez czujne gwiazdy; jego oczy błądzące po linii horyzontu zdawały się sięgać chciwie za czymś niedościgłym i nie dostrzegły cienia zbliżających się zdarzeń. Jedyny cień na morzu padał od czarnego dymu buchającego wciąż ciężko z komina olbrzymim proporcem, którego koniec rozpływał się ustawicznie w powietrzu. Dwaj Malaje, niemi i prawie nieruchomi, kierowali z dwóch stron koła, którego mosiężne okucie połyskiwało kawałkami w owalu światła padającego od naktuza. Niekiedy ręka o czarnych palcach, puszczając i chwytając kolejno obracające się szprychy, ukazywała się na oświetlonej części koła; ogniwa łańcucha zgrzytały głośno w żołędziach bębna. Jim rzucał wzrokiem na kompas, potem rozglądał się wkoło po niedościgłym widnokręgu, przeciągał się, aż stawy trzeszczały, przeginając się leniwie od nadmiernego wprost poczucia błogości, i - jakby rozzuchwalonym widokiem niewzruszonego spokoju - czuł, że nie dba o nic, co by go mogło spotkać aż do końca jego dni. Od czasu do czasu spoglądał leniwie na mapę przymocowaną czterema pinezkami do niskiego stolika o trzech nogach, stojącego za obudową urządzenia sterowego. Arkusz papieru, odtwarzający morskie głębie, rozpościerał się jaśniejącą powierzchnią pod światłem ślepej latarki przywiązanej do stojaka - powierzchnią tak samo poziomą i równą jak połyskliwa powierzchnia wód. Na mapie spoczywał liniał nawigacyjny i cyrkiel: położenie statku w południe było oznaczone małym czarnym krzyżykiem, a prosta linia, śmiało nakreślona ołówkiem aż do Permiru, odtwarzała kurs - szlak dusz dążących ku świętemu miejscu, ku obietnicy zbawienia, nagrodzie wiecznego życia - ołówek zaś, oparty ostrym końcem o wybrzeże Somali, leżał okrągły i nieruchomy jak nagi maszt unoszący się na wodzie w basenie zamkniętego doku. „Jak my spokojnie płyniemy” - pomyślał Jim z podziwem, z czymś w rodzaju wdzięczności za ten wyniosły spokój morza i nieba. W takich chwilach jego myśli były wypełnione walecznymi czynami; kochał te swoje marzenia i sukcesy wyobrażonych czynów.

Były najlepszą częścią życia, jego tajną prawdą, jego ukrytą rzeczywistością. Cechowała je wspaniała męskość i urok czegoś nieokreślonego; sunęły przed nim bohaterskim krokiem, porywając za sobą jego duszę upojoną boskim napojem - bezgraniczną wiarą w siebie. Nie ma nic, czemu by nie potrafił stawić czoła. Tak mu się ta myśl podobała, że uśmiechnął się patrząc machinalnie na dziób, a gdyby mu się zdarzyło spojrzeć na rufę widział białą smugę śladu torowego, kreśloną równie prosto przez stępkę okrętu, jak prosta była czarna linia narysowana ołówkiem na mapie.

Kubły do popiołu hałasowały, przesuwane w górę i w dół przez wentylatory kotłowni, a ten metaliczny dźwięk ostrzegał Jima, iż koniec jego wachty zbliża się. Westchnął z niezadowoleniem, a zarazem żalem, że będzie musiał się rozstać z tym spokojem, który sprzyjał awanturniczej swobodzie jego myśli. Był przy tym trochę śpiący i czuł, jak przyjemna omdlałość ogarnia mu wszystkie członki; zdawało mu się, iż cała krew w jego ciele przemienia się w ciepłe mleko. Kapitan zjawił się bezszelestnie na mostku w pidżamie rozchełstanej szeroko na piersiach. Był na wpół rozbudzony, twarz miał czerwoną, lewe oko częściowo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin