Siergiej Łukjanienko
Jesienne wizyty
Tytuł oryginału: Osiennyje wizity
Przekład: Ewa Skórska
Data wydania polskiego: 2003
pochodzi sąd i władza jego.
Diamentowym ostrzem otworzyłem pierś.
Teraz krzyczę w głos, teraz śmieję się,
serce obnażone, serce roztętnione,
i czarne promienie, co nie widzą mnie.
Siergiej Kaługin
— To tylko słowa — powiedział Zabijający Słowem.
— Tylko wiatr, który zerwał się z twoich ust.
Naprawdę sądzisz, że przestraszę się wiatru?
Jarosław Żarow
Usiądźcie przy mnie. Usiądźcie, to będzie długa historia. Sam nawet nie wiedziałem, jak bardzo długa, gdy zaczynałem ją opowiadać.
Lubicie straszne bajki? Ja — nie. W każdym razie tak mi się wydawało.
Ale rzadko możemy robić tylko to, co lubimy.
Najważniejsze, co musicie zapamiętać od razu na samym początku — ta bajka nie jest o Was. Ona mogła się zdarzyć i może się zdarzyć — ale nie Wam.
Jesteście bezpieczni w swoim twardym i pewnym świecie. Nie ma Was w tej bajce, i nawet, jeśli wyda Wam się, że jest inaczej, pomyliliście się. Możecie mi wierzyć.
I jeśli doczytacie do końca i poczujecie dotyk ciemności — nie bójcie się. To tylko straszna bajka, którą opowiadają straszni ludzie.
Ta bajka nie jest o Was.
Ale jeśli kiedyś w nocy w pustym mieszkaniu obudzi Was pstryknięcie włącznika, nie spieszcie się, by podnieść głowę i zapytać: „Kto to?”
Możliwe, że to będziecie Wy sami.
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZYJŚCIE
0
Ściany były tu drewniane, ale pod niemalowanymi sosnowymi deszczułkami leżał ołów. Tylko drewno — podłoga z dębowego parkietu, ściany z sosny, głęboki, ale twardy fotel, malutki okrągły stolik. Na stoliku otwarty zeszyt, dwa zaostrzone ołówki, trzy świece w wystruganym z drewna świeczniku.
Mężczyzna, który wszedł do pokoju, szczelnie zamknął za sobą drzwi i usiadł przy stole. Wziął ołówek, podniósł do oczu, tak żeby koniec grafitu zasłonił płomień świecy. Obejrzał, czy dobrze zaostrzony, i przysunął do siebie zeszyt. Pod ostatnim krzywym i niedbałym zapiskiem: „Dyżur zdałem. Piąty października, osiemnasta” — starannie zapisał: „Przejąłem dyżur. Piąty października, mniej więcej osiemnasta”.
Zegara oczywiście nie było. Wojskowych biurokratów zawsze doprowadzało to do szału. Ale nie odważyli się spierać z esperami. Po co.
Mężczyzna odchylił się na wysokie twarde oparcie patrzył na pląsające języczki płomienia. Patrzył, powoli się rozluźniając, pozwalając płomykowi świecy wypełnić sobą cały świat. Drżący płomień wokół, a on w środku. Przejął dyżur...
Gdyby otworzyć jedyne wychodzące z drewnianego pokoju drzwi, to ukazałby się długi, mroczny korytarz. Tylko na końcu słabo świecił matowy plafon, jakby zaznaczając granicę, za którą znowu zaczynał się wiek dwudziesty. Sześć takich korytarzy zbiegało się w malutkiej sali, w której były dwie windy, zaplombowane na amen awaryjne schody, szyb wentylacyjny i stół obity blachą. Przy stole młody kapitan w mundurze wewnętrznych sił zbrojnych kartkował stary numer „Andrieja”, zostawiony nie wiadomo kiedy i nie wiadomo przez kogo. Z wewnętrznymi siłami zbrojnymi mężczyzna miał tyle wspólnego co z konduktorami. Obiekt „psi” niegdyś podlegał wywiadowi wojskowemu, ale przez ostatnie dziesięć lat działał jako osobna komórka, podlegająca bezpośrednio prezydentowi.
Przechodząc obok nudzącego się kapitana, kolejny raz zapoznającego się z historią rosyjskiej erotyki, można było wezwać windę. Zwykły czerwony plastikowy przycisk znajdował się na ścianie obok rozsuwanych drzwi. Drugi, potwierdzający wezwanie windy, malutki i prawie niewidoczny, był wmontowany w stół. W czasie trwającego trzy minuty wjazdu windy na powierzchnię znudzony kapitan miał obowiązek zadzwonić i potwierdzić, że w windzie są swoi. Ten dziwny porządek pojawił się w sześćdziesiątym dziewiątym roku (były wtedy tylko trzy korytarze, a telefon na stole wojskowy, żelazny), po tym, jak jeden z esperów udusił dyżurnego, zabrał mu pistolet, wjechał na górę, wystrzelał ochronę i przez dwie godziny dłubał coś w stacjonarnej wojskowej radiostacji.
Oddział wartowników załatwił szaleńca bez specjalnego trudu i dalszych strat. Ale nawet trzyletnia praca jednego z syberyjskich utajnionych instytutów nie dała odpowiedzi na zasadnicze pytania: co esper, zoolog z wykształcenia, robił z radiostacją, dlaczego słabiutkie krzemowe tranzystory nie spaliły się przy napięciu dwustu siedemdziesięciu woltów, skąd się takie napięcie wzięło i dokąd odeszło z anteny, zwiniętej w kształt muszli kauri?
Teraz każdego następcę biednego zoologa powitałaby na górze w poczekalni uzbrojona ochrona, a prościutkie urządzenie po zarejestrowaniu odgłosu wystrzałów bądź głośnych krzyków zamknęłoby wszystkie drzwi i wypełniło pomieszczenie gazem łzawiącym.
Jeśli natomiast wszystko było w porządku, to po zejściu schodami z ogromnego i również podziemnego kompleksu, można było przez piwnicę dostać się do budynku Instytutu Środków Propagandy Wizualnej, przedsiębiorstwa, które miało podnosić moralnego ducha bojowników niegdyś radzieckiej, a obecnie rosyjskiej armii. Z Instytutu, już bez większych problemów, można było wyjść na starą uliczkę w centrum Moskwy. Kierownictwo obiektu „psi” było dumne z dwóch powodów: że ani jedno zagraniczne mocarstwo nie wie o jego istnieniu oraz że nigdzie, nawet w Stanach, według danych wywiadu, nie było podobnego obiektu.
Mężczyzna siedzący teraz w drewnianym pokoju był jednym z esperów „psi”. Jak mógł przypuszczać, ich grupa liczyła około czterdziestu ludzi, trzech esperów nawet znał. Gdyby się nieco wysilił, mógłby poznać dokładną liczbę pracowników, ale praca w „psi” już dawno oduczyła go dążenia do niepotrzebnej wiedzy. Co trzy dni przychodził do Instytutu, okazywał przepustkę, schodził na piętro minus pierwsze, okazywał drugą przepustkę, a następnie wygłaszał do mikrofonu wierszyk — hasło obecnego miesiąca. Kiedyś lekko schrypniętym głosem mężczyzna zadeklamował nieśmiertelną frazę o zacnym wujku, którego niemoc zwaliła z nóg. Leżąc pół godziny pod lufą pistoletu na betonowej podłodze, esper omal nie powtórzył losu owego wujaszka. Od kilku lat w „psi” planowano zamontować system identyfikacji siatkówki oka, ale na razie wszystko kończyło się na gadaniu. Być może dlatego, że pożytek z „psi” był nadal kwestionowany przez zwierzchnictwo.
Kiedyś mężczyzna pracował w drugim korytarzu podziemnego centrum. Przesiadując po dwanaście godzin w identycznym pokoju, zajmował się dziwną rzeczą — rozmyślał, czy w stronę Rosji nie zostały wystrzelone amerykańskie bądź chińskie pociski jądrowe. I kiedyś poczuł — z bolesną jasnością, niemal zobaczył, jak z lodowatej szarości wody wyskakują tytanowe cielska polarisów, zatrzymują się, tańcząc na ognistym słupie, i powoli wyruszają w swoją ostatnią drogę. Łykając kłujące powietrze, mężczyzna wybiegł z pokoju
Paragraf pierwszy: w przypadku przewidzenia...
i ryknął na dyżurnego, siedzącego za obitym blachą stołem,
a jeśli to pomyłka? jeśli pomyłka... żeby to była pomyłka...
spiesząc się, żeby zdążyć, chociaż, co można było zrobić, jeśli zobaczył to, co już się stało?
Dyżurny, łapiąc słuchawkę telefonu, powoli bladł. I nagle esper poczuł, że wszystko znikło,
rakiety już nie wyskakiwały z wody, za to na stalowej podłodze leżał stary mężczyzna w obcym mundurze wojskowym i krew płynęła z okrągłego otworu po kuli w skroni
że przyszłość, która nie zdążyła się wydarzyć, staje się tylko możliwością.
Potem poili go koniakiem, a wyrwani ze snu koledzy próbowali jeszcze coś z niego wydobyć. Niemal miesiąc czekał na decyzję zwierzchnictwa co do swojej zawodowej przydatności. To był bardzo długi miesiąc, w czasie którego wywiad wyławiał okruchy ściśle tajnych informacji o amerykańskim admirale, który oszalał...
Esper dostał awans, bardzo wysoką premię i został wysłany z rodziną do sanatorium.
Nie mógł już jednak wrócić do pracy w grupie przewidywania ataku jądrowego. Zbyt dobrze pamiętał szare opływowe stożki wynurzające się ze spienionej wody. Proponowano mu przejście do grupy przewidywania katastrof przemysłowych
Tak, Czernobyla chłopaki nie zobaczyli, ale Czernobyl miał być zaledwie trzecią z atomowych awarii.
albo do grupy konfliktów społecznych. Ale on wybrał najnowszy sektor — grupę zagrożeń ogólnoplanetarnych.
Jakie niebezpieczeństwa mieliby przewidzieć — tego nigdzie wyraźnie nie określono. Jak mówił jeden z esperów — od trzęsienia ziemi na Tajwanie do wygaśnięcia słońca... ale na razie, po dwóch latach pracy, wydział nie mógł sformułować żadnych prognoz.
Siadając wygodniej — dyżur miał trwać sześć godzin — esper nie po raz pierwszy pomyślał o tym, że wydział zagrożeń ogólnoplanetarnych nie był nawet daniną złożoną politycznej modzie, jak sądził na początku (bo jakie mogły być, do diabła, „ogólnoludzkie wartości” w ich organizacji?), lecz po prostu synekurą dla esperów, którzy swoje „odrobili”. Ci, którzy podobnie jak on przeżyli wyrazistą „wpadkę rzeczywistości”, nie mogli już normalnie funkcjonować. Psychika zawodziła: albo podrzucając fałszywe przeczucia, utkane ze wspomnień, albo starannie nie zauważając realnych niebezpieczeństw. Ale emerytury tu nie było. Wykluczyć ludzi z etatu, dając im ochronę i biorąc pod dwudziestoczterogodzinną obserwację — tego nawet by nie zdzierżył budżet „psi”. No to wymyślono nowy sektor — nieszkodliwy i bezpretensjonalny.
Jedna ze świec dopalała się powoli. Mężczyzna zgasił ją — strumyczek dymu odpłynął w wywietrznik — i pomacał stół w poszukiwaniu nowej świecy. Nikt nie wiedział, dlaczego elektryczne oświetlenie oraz metal i plastik tłumiły nadnaturalne zdolności. To był aksjomat, i...
ciężar w skroniach
pomieszczenia esperów są wyposażone...
płomień, płomień przed oczami, ognik świecy urósł, przemienił się w pochodnię, co się ze mną dzieje?
co się ze mną dzieje?
wpadka
Nagle zobaczył — zobaczył tak wyraźnie, że tamta głośna wpadka z polarisami, która przyniosła mu sławę, stała się jedynie bladą akwarelą na tle różnobarwnego pejzażu. Zobaczył twarze. Tylko twarze. Sześcioro...
A za nimi śmierć.
Mężczyzna nie zdążył wyjść zza stołu — upadł twarzą w ciepły wosk zgaszonego ogarka. Stanęło serce — po prostu ścisnęło się i już nie chciało się rozkurczyć. Jakby postanowiło, że ma dość.
Bólu nie było. Esper zsunął się na podłogę, a przed oczami migotały obrazy — przyszłość, którą miał obserwować i śledzić, której powinien był zapobiec.
Nawet umierając, w tych sekundach, gdy pozbawiony tlenu mózg nadal żył, próbował pojąć, co takiego napełniło go tym strasznym przerażeniem, którego imię brzmiało śmierć.
Zrozumiał.
I umarł ze świadomością człowieka, który miał szczęście, który, choć za najwyższą cenę, ale zdążył się uratować.
Anatolij Władimirowicz Szestakow, nigdy nie zakładający munduru podpułkownik, trzydziestosiedmioletni esper, którego zgodnie z tradycją „psi” nie nazywano po imieniu, leżał w drewnianym pokoju, głęboko pod moskiewskimi ulicami, i uśmiechał się.
Dopaliła się druga świeca, półmrok rozsunął ściany, przydając pomieszczeniu przestronności i powagi.
Potem, migocząc, ścisnął się w iskrę knot trzeciej świecy. I zapadł mrok, w którym nie było ani wymiarów, ani strachu, ani czasu.
1
Człowiek, który od pół godziny stoi na zimnym półpiętrze tyłem do ażurowego szybu windy, zwykle ma ku temu powody. Może być niespieszącym się palaczem, który przed nocą zaopatruje organizm w nikotynę, może zapomniał kluczy i czeka na spóźniającą się małżonkę, albo też czatuje na dłużnika.
Ilja Karamazow nie palił i nigdy nie był żonaty. W jakimś stopniu pasował do niego wariant trzeci. Patrząc na ciemnoniebieski kolor ścian, czekał cierpliwie i obojętnie. Od czasu do czasu przymykał oczy, jakby wsłuchując się w coś w głębi siebie.
Może tak właśnie było.
Minuty płynęły powoli i mało kto by wytrzymał, nie zmieniając ani pozycji, ani wyrazu twarzy. Ale Ilja miał bogate doświadczenie w takim oczekiwaniu. Z rzadka tylko przestępował z nogi na nóg?. W pewnym momencie wzdrygnął się i gwałtownie poruszył ramionami. Jesień była zimna i długa.
Gdzieś na górze trzasnęły ciężkie drzwi i Karamazow stał się czujny. Głośne kroki na klatce, cisza, szczek włączającej się windy. Ilja znowu się odprężył.
Praca nie lubi nerwowości.
Gdy kroki rozległy się na dole, twarz Ilji przybrała wyraz zaciekawienia i niemal dziecięcej niecierpliwości. Czekał na szum jadącej w górę windy, ale silniki milczały. Pięknie. Jego klient nigdy nie tracił okazji, by wejść na pierwsze piętro. Codzienna porcja ruchu niemłodego biznesmena, zbyt leniwego, żeby pograć w tenisa...
Ilja wyciągnął z głębokiej kieszeni płaszcza makarowa i odbezpieczył. Płynnie przesunął się wzdłuż szybu windy, tak żeby przez kratkę widzieć drzwi mieszkania numer dziewięćdziesiąt dwa. Przyjemnie jest pracować w dużych domach — to świetnie, że w ludziach, których stać na własny dom, nadal tkwi silne dążenie do niewyróżniania się.
Na schodach pojawił się człowiek — szary płaszcz, niemal takiego samego kroju jak ten, który miał na sobie Ilja, z dużymi wygodnymi kieszeniami; krótkie włosy. Karamazow zamarł w zbawczym półmroku klatki schodowej. Ten wyczuje ruch. To godny przeciwnik. Napięcie przebiegło po całym ciele kłującymi iskrami.
Mężczyzna wszedł na półpiętro i stanął pomiędzy drzwiami dwóch mieszkań — dziewięćdziesiąt jeden i dziewięćdziesiąt dwa. Ilja odwrócił wzrok od jego twarzy. Mogli wyczuć się nawzajem — dwóch mężczyzn w płaszczach z głębokimi kieszeniami, których drogi przecięły się z powodu trzeciego.
Potem pojawił się klient. Ociężały, stary, ubrany z lekką nonszalancją. Niemodne palto, kapelusz chyba z radzieckich czasów.
— Do jutra, Igor — rzekł klient brzęcząc kluczami. Ochroniarz nie odpowiedział — nadal patrzył na schody. Nie widział, ale czuł. Otworzyły się ciężkie pancerne drzwi.
— Do zobaczenia, Edwardzie Pietrowiczu.
Ochroniarz poczekał, aż drzwi się zamkną, i zszedł na dół. Niepewnie, jakby czując, że nie zrobił wszystkiego, co powinien.
Ilja działał bez zastanowienia. Miał tylko sekundy, te sekundy, gdy klient zdejmuje palto i buty, dopóki ma pewność, że jego ochroniarz jest obok. Ilja zszedł na dół po schodach, nieświadomie naśladując tempo i ruchy ochroniarza. W momencie, gdy tamten wyszedł z klatki, Ilja znalazł się przy drzwiach klienta i nacisnął przycisk dzwonka. Gdzieś obok, słabo słyszalna za grubymi ścianami i pancerną stalą, zagrała wesolutka muzyczka.
Na dole trzasnęły drzwi wyjściowe. I jednocześnie otworzyły się drzwi mieszkania.
— Co, Igor?... — Mężczyzna urwał, widząc twarz Ilji. Karamazow pchnął go szybko i mocno, odrzucając w głąb przedpokoju. Strzelanie z tak bliskiej odległości nie było przyjemne.
Makarow wystrzelił dwa razy, najpierw prawie niesłyszalnie, potem z lekkim, niewyraźnym dźwiękiem. Edward Pietrowicz, nadal z tym samym zdumieniem na twarzy, upadł na bursztynowożółty parkiet. Ilja w zadumie popatrzył na ciało. Kontrolnego wystrzału w głowę nie robił nigdy — po pierwsze, nadawało to zabójstwu odcień braku profesjonalizmu, po drugie, pozwalało rodzinie pożegnać się ze zmarłym po ludzku. Przedtem strzelał tylko raz, ale jakieś pół roku temu dowiedział się, że niektórzy ludzie mają serce bardziej z prawej strony, i zaczął strzelać dwa razy. Na wszelki wypadek.
Pozostawała ostatnia formalność wchodząca w skład zamówienia. Powinien dopełnić jej przed akcją, ale Ilja nie widział specjalnej różnicy pomiędzy chwilą przed i chwilą po.
— To procenty wiadomego ci kredytu, Edwardzie Pietrowiczu — wygłosił krzywiąc się — co za bezsensowne i nadęte zdanie. Praca dla ekspansywnych południowców zawsze wiązała się z podobnymi idiotyzmami, ale tej jesieni nie miał zbyt wielu zamówień.
Z klatki starego „stalinowskiego” domu Ilja wyszedł dopiero po starannym sprawdzeniu, czy na płaszczu nie ma plam. Przeszedł przez długie podwórze, minął grupkę małolatów okupujących altankę. Brudnożółte liście usłały asfalt jesiennym kobiercem. Siąpił drobny deszczyk i przechodnie się spieszyli. Dobry dzień na pracę.
Mijając rzędy kiosków i malutki bazarek, Ilja wtopił się w tłum płynący w stronę metra. Piętnaście minut jazdy od stacji Elektrozawodskiej do Komsomolskiej wystarczyło Karamazowowi, by się odprężyć. W przejściu kupił kilka gazet i z roztargnieniem przejrzał je w wagonie, spoglądając to na tekst, to na stojącą kilka kroków od niego dziesięcioletnią dziewczynkę. Dziewczynka była bardzo poważna, jej skupiona twarz pasowałaby raczej do dorosłej kobiety. Ilji się takie podobały.
Zapragnął jak najszybciej znaleźć się w domu.
2
Kirył lubił jesień.
Jaki wpływ na los człowieka może mieć upodobanie do tej czy innej pory roku? Nie wiadomo. Na pewno jakiś związek istnieje, ale jaki — na to pytanie nie odpowie nawet najbardziej utalentowany psycholog. Można kochać zimę i mieć w sobie ciepło, można lubić lato, pozostając kawałkiem lodu.
Kiryłowi podobała się jesień. Ale nie ta, purpurowozłota, opiewana przez Puszkina, lecz najzwyklejsza, moskiewska — z niskim szarym niebem i zimnym wilgotnym wiatrem hulającym po ulicach. Nigdy nie próbował zrozumieć, jakie struny poruszają w jego duszy chlapa i deszcz. W wieku trzynastu lat rzadko zadajemy sobie takie pytania. Ale porównanie z Puszkinem nieco mu pochlebiło. Kiedy Kirył miał cztery lata, po raz pierwszy nazwano go poetą. To może doprowadzić do wszystkiego — ale nie do zaniżonej samooceny.
Był wysokim jak na swój wiek, ale drobnym chłopcem o dziecięcej twarzy. Wielu jego rówieśników już zaczęło rozrastać się w ramionach, przemieniając się w karykaturę dorosłych z uporem godnym lepszej sprawy. A Kirył nadal pozostawał chłopcem.
Gdyby ktoś mu powiedział, że się z tego cieszy, szczerze by się zdumiał. Ale tak właśnie było.
Kirył Korsakow bał się dorosnąć.
Wyszedł ze szkoły po trzeciej lekcji — zajęcia nigdy nie wydawały mu się czymś wymagającym szczególnego traktowania. Jakieś dziwne uczucie owładnęło nim od rana — dawno, dawno temu, gdy jeszcze nazywano go najmłodszym poetą świata, Kirył określał taki nastrój jako „wierszowy”. Używał tego słówka również teraz, gdy trzeba się było usprawiedliwić za nieodrobione lekcje albo wymigać od jakiejś pracy w domu. W szkole przestało to już działać, ale w domu... „Mamo, mam taki wierszowy nastrój...” Działało bez zarzutu.
Jedynym problemem było to, że Kirył od dawna nie pisał już żadnych wierszy.
— Gdzie idziesz? — Kolega Kiryła z klasy Maksym Sługin, który uciekł z ostatnich lekcji „do towarzystwa”, objął go za ramiona. Był to zapewne najdziwniejszy z przyjaciół Kiryła — mocno zbudowany, prostolinijny chłopak, nie wiadomo jak i dlaczego przechodzący z klasy do klasy. Z poetów znał tylko Puszkina i Kiryła Korsakowa, przy czym o słuszności swojej wiedzy był przekonany na pięćdziesiąt procent. Zachował jednak szacunek dla cudzego talentu, który pojawił się już w pierwszej klasie, kiedy Kirył jednego dnia obdarzył wszystkie dzieci złośliwymi rymowankami.
— Do domu.
— Pisać wiersze?
Najprostsze wyjście — skinąć głową. I to właśnie Kirył zrobił.
— Aha — burknął usatysfakcjonowany Maksym, wyciągając papierosy. Zapalił, nie zwalniając kroku i demonstrując spore doświadczenie. — Napijesz się piwa?
— Nie mam pieniędzy — skłamał Kirył.
— Nie szkodzi, ja stawiam.
— Zimno, gardło może rozboleć.
Maksym wzruszył ramionami. Problemów z anginami nigdy nie miał, ale na wszelki wypadek zaproponował:
— Weźmiemy mocne, leczy przeziębienie jak wódka...
— Nie mam ochoty, daj mi spokój!
— Jak sobie chcesz — Maksym się nie obraził. — Idź pisać. Potem poczytasz.
Ostatnia prośba należała do tradycji i była absolutnie niezobowiązująca. Sługin zadowalał się przyjaźnią z poetą, wiersze niewiele go obchodziły. Przy najbliższej budce oddalił się, z uwagą studiując rzędy puszek piwa.
Kirył skręcił w najbliższą ulicę, żeby dobroduszny jak cielak i lepki jak taśma klejąca Maksym nie zmienił zdania i nie rzucił się za nim w pogoń z puszką w ręku. Tracąc Kiryła z pola widzenia, Sługin po minucie zapomni o jego istnieniu, tak jak Korsakow o nim.
Kirył z rozpędu wpadł na jakiegoś mężczyznę, który rzucił za chłopcem przekleństwo, skręcił jeszcze raz i zatrzymał się za rogiem. Strasznie chciał zostać sam. Coś było nie tak, a on w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co.
Nagle poczuł, że traci oddech. Nic takiego — po prostu na chwilę zabrakło mu powietrza. Już mu się coś podobnego zdarzało, gdy uporczywie nie wychodził prawie wymyślony wiersz. Tamto odczucie było niemal przyjemne — potem udawały mu się naprawdę dobre strofy.
Ale teraz nie chodziło o wiersze. Tylko spadła nań przytłaczająca zasłona.
— Chłopcze, źle się czujesz?
Zatrzymała się przy nim starszawa kobieta — z tych, co to regularnie piszą listy do gazet, pomagają pijanym na przystankach wsiąść w odpowiedni trolejbus i terroryzują sprzedawców w supermarketach.
— Nie jesteś chory? Nie brałeś jakiegoś świństwa?
Kirył od razu poczuł się lepiej.
— Proszę mnie zostawić w spokoju! — krzyknął. — Nic nie brałem!
Urażona kobieta natychmiast poszła dalej. Kirył odprowadził ją stropionym spojrzeniem.
Co się ze mną dzieje?
Zaczął iść powoli, odruchowo podążając za kobietą. Ta w pewnym momencie odwróciła się i spostrzegłszy idącego za nią chłopca przyspieszyła kroku. Małoletni narkoman to niezbyt ciekawy towarzysz. Kirył opamiętał się i stanął.
Jeszcze godzinę temu miał ochotę powłóczyć się po starych ulicach centrum, ale teraz rzeczywiście zapragnął znaleźć się w domu. Zamknąć się w swoim pokoju, uwolnić się... od czego?
od dręczącego spojrzenia...
Sam był zdumiony, że rozwiązanie zagadki okazało się takie proste. Zwykłe spojrzenie w plecy... Kirył odwrócił się, podejrzliwie przyglądając się przechodniom. Nikogo, kto choć przez chwilę popatrzyłby na przestraszonego chłopaka. Nikogo... i nie mogło nikogo być — to wrażenie, przytłaczające wrażenie czyjegoś spojrzenia prześladowało Kiryła od rana i w domu, i w szkole, narastało z każdą minutą, nadciągało jak morska fala na łagodny brzeg.
Kirył stłumił szalone pragnienie rozpłakania się i pobiegł z powrotem do metra, w niejasnej nadziei, że pod ziemią, w rwącym we wszystkie strony tłumie spojrzenie zniknie.
Dziesięć minut później zrozumiał, że nadzieja była daremna.
3
...
malina0824