McIntyre_Vonda_-_Opiekun_snu.pdf

(2217 KB) Pobierz
4290075 UNPDF
Vonda McIntyre
Opiekun Snu
Przełożyła: Marzena Beata Guzowska
Data wydania oryginalnego: 1978
Data wydania polskiego: 1991
4290075.001.png
1.
Chłopczyk bardzo się bał. Gada delikatnie dotknęła jego czoła. Za jej plecami tło-
czyła się trójka dorosłych, — blisko, jeden obok drugiego. Obserwowali ruchy dziew-
czyny pełni obawy o to, czy na pewno nie było widać, jak bardzo są przejęci. Bali się
Gady tak samo, jak możliwości śmierci swego jedynego dziecka. W półmroku namiotu
niesamowita, błękitna poświata lampy nie dawała poczucia bezpieczeństwa.
Chłopczyk miał oczy tak ciemne, że nie było widać źrenic. Gada pogładziła go po
długich, opadających niemal do ramion włosach. Były niezwykle jasne, co jeszcze bar-
dziej podkreślało jego ciemną skórę.
Gdyby Gada była z tymi ludźmi kilka miesięcy temu, zauważyłaby, że w dziecku roz-
wija się choroba.
— Przynieście, proszę, moją torbę — powiedziała.
Łagodny głos Gady zaskoczył rodziców chłopca. Odezwała się po raz pierwszy,
odkąd ci troje przyszli prosić ją o pomoc. Może myśleli, że jest niemową.
Młodszy, jasnowłosy mężczyzna podniósł skórzaną torbę. Trzymał ją z dala od siebie
i kiedy pochylał się, aby ją podać Gadzie, jego nozdrza drgały, podrażnione lekkim za-
pachem piżma unoszącym się w powietrzu.
Dziewczyna już niemal przywykła do lęku, jaki okazywał, spotykała się z tym już
przecież tyle razy...
Kiedy wyciągnęła rękę, młody człowiek wzdrygnął się i odskoczył, upuszczając torbę.
Gada zaśmiała się i pochwyciła ją w ostatniej chwili. Delikatnie umieściła sakwę na
podłodze i spojrzała na mężczyznę karcącym wzrokiem.
— Kiedyś ukąsił go wąż — odezwała się ciemna, przystojna kobieta. — Omal wtedy
nie umarł. — W jej głosie pobrzmiewał ton nie tyle przeprosin, ile rzeczowego wyja-
śnienia.
— Przepraszam — powiedział młodszy z mężczyzn. — To jest... — Wykonał gest
w jej kierunku.
Drżał, choć widać było, że próbuje nad sobą zapanować. Gada zerknęła na swe ramię.
Maleńki wąż, cieniutki jak palec dziecka, wśliznął się jej na kark i wysunął białą wąską
główkę spomiędzy jej krótkich, czarnych włosów. Leniwie badał powietrze rozszczepio-
nym języczkiem, wysuwając go to w górę, to w dół.
2
— O, to tylko Mech — powiedziała Gada. — To niemożliwe, aby zrobił ci krzywdę.
Gdyby był większy, wyglądałby przerażająco: łuski jasnozielonego koloru, a te wokół
pyszczka — czerwone, tak jakby właśnie skończył ucztowanie na modłę ssaków: roz-
szarpując oiarę. W rzeczywistości był o wiele bardziej elegancki.
Dziecko zacisnęło zęby, powstrzymując jęk bólu. Pewnie powiedziano mu, że Gada
może poczuć się urażona, jeżeli będzie płakało. Piękna dziewczyna odwróciła się od do-
rosłych, żałując, że tak się jej boją, ale nie chciała tracić czasu, by ich do siebie przeko-
nać.
— Już dobrze — powiedziała do chłopca. — Mech jest miły i bardzo łagodny.
Zostawię go tutaj, aby się tobą opiekował. Nawet śmierć nie podejdzie do twego łóżka.
Wąż zsunął się w wąską, przybrudzoną dłoń, którą Gada wyciągnęła ku chłopcu.
— Delikatnie!
Chłopczyk ostrożnie dotknął palcem gładkich łusek. Gada wyczuła, ile wysiłku
kosztuje go nawet tak prosty ruch. Mimo to na twarzy chłopca pojawił się słabiutki
uśmiech.
— Jak ci na imię?
Chłopiec szybko zerknął na rodziców. Skinęli głowami potakując.
— Stavin — wyszeptał.
Oddychał z trudnością. Nie miał siły mówić.
— Ja jestem Gada, Stavinie i już niedługo, rano, będę musiała zadać ci ból. Później
jeszcze przez parę dni będziesz trochę cierpiał. Ale dzięki temu wyzdrowiejesz.
Wpatrywał się w nią z powagą. Gada wiedziała, że choć zrozumiał i obawiał się tego,
co miała zrobić, jego lęk był mniejszy, niż gdyby go okłamała. Ból musiał się bardzo na-
silać, kiedy choroba w pełni się rozwinęła. Wydawało się jednak, że chłopiec był jedynie
pocieszany w nadziei, że choroba albo przejdzie, albo szybko zabije dziecko.
Gada położyła Mcha na poduszce i przyciągnęła bliżej swą torbę. Wciąż jedynym
uczuciem, jakie okazywali dorośli, był strach. Nie mieli ani czasu, ani dość rozsądku, by
doszukać się w sobie choćby chęci zaufania jej.
Kobieta z tego związku miała tyle lat, że mogła więcej nie urodzić dziecka, a Gada
widziała po ich spojrzeniach, ukradkowych dotknięciach, okazywanej trosce, że bardzo
kochali tego małego. Musieli kochać, skoro zdobyli się na przyjście do Gady.
Z kufra ospale wysunął się Piasek; pokręcił głową, poruszając językiem.
— Czy to...? — Głos najstarszego z mężczyzn brzmiał głęboko i poważnie, ale z nutą
lęku.
Piasek wyczuł strach. Cofnął się do pozycji ataku i lekko zaklekotał grzechotką. Gada
przesunęła dłonią po podłodze, aby odwrócić jego uwagę. Później podniosła rękę i wy-
ciągnęła ramię. Wąż rozluźnił się i wokół jej ręki, aż po ramię, owinął swe ciało, zdobne
w romboidalne wzorki przypominające szlif diamentu. Wyglądał teraz jak czarno
— płowa bransoleta.
— Nie — powiedziała Gada. — Wasze dziecko jest zbyt chore, aby korzystać z po-
mocy Piaska. Wiem, że to trudne, ale proszę was, starajcie się być spokojni; to wszyst-
ko, co możecie zrobić.
3
Gada musiała rozdrażnić Mgłę, by skłonić ją do wyjścia. Potrząsnęła torbą. Nagle na
środek namiotu wyskoczyła ogromna kobra — albinos. Po chwili wąż cofnął się i wy-
soko uniósł głowę, rozkładając biały kaptur. Mieszkańcy namiotu zamarli z przerażenia.
Gada, nie dbając o ludzi, zaczęła przemawiać do kobry, odwracając tym jej uwagę.
— No, wściekły zwierzaku, połóż się. Czas, panieneczko, abyś zarobiła na swój obiad.
Porozmawiaj z tym chłopcem. Nazywa się Stavin.
Mgła zaczęła powoli składać kaptur i pozwoliła Gadzie się dotknąć. Dziewczyna po-
chwyciła ją mocno z tyłu głowy i przytrzymała tak, aby kobra popatrzyła na Stavina.
Srebrzyste oczy pochwyciły blask błękitnego płomyka lampy.
— Stavin — powiedziała Gada. — Dzisiaj jedynie poznacie się z Mgłą. Daję ci słowo,
że na razie nic ci ona nie zrobi.
Pomimo to chłopiec zadrżał, kiedy Mgła dotknęła jego chudziutkiego ciała. Gada
puściła głowę węża i pozwoliła, aby ten przesunął się po tułowiu dziecka. Kobra była
cztery razy dłuższa od Stavina. Zwinęła się w potężny kłąb na brzuchu chłopca i pró-
bowała wyciągnąć głowę w stronę jego twarzy, mocując się z silnym chwytem Gady.
Pozbawione powiek oczy napotkały znieruchomiałe ze strachu spojrzenie małego czło-
wieka.
Mgła poruszyła językiem, żeby powąchać dziecko. Młodszy mężczyzna wydał cichy,
urywany okrzyk strachu. Stavin drgnął na ten dźwięk, a Mgła cofnęła się, otwiera-
jąc paszczę i ukazując zęby. Głośno syknęła. Gada przykucnęła. W innych miejscach
krewni czasami mogli zostawać, gdy pracowała.
— Będziecie musieli wyjść — powiedziała łagodnie. — Bardzo niebezpiecznie jest
wystraszyć Mgłę.
— Ja nie wyjdę.
— Przykro mi, ale musicie poczekać na zewnątrz.
Być może młodszy mężczyzna i matka Stavina mieliby nadal obiekcje, ale białowłosy
człowiek chwycił ich za ręce i wyprowadził.
— Potrzebne mi będzie małe zwierzę — rzuciła Gada, gdy odchyliła połę namiotu.
— Koniecznie w futerku i koniecznie żywe.
— Znajdziemy coś — odpowiedział i trójka rodziców wyszła, znikając w mroku
nocy.
Gada trzymała Mgłę na kolanach, próbując ją uspokoić. Kobra owinęła się wokół
swej pani, wchłaniając ciepło jej ciała. Głód powodował, że stawała się bardziej ner-
wowa niż zazwyczaj. W czasie wędrówki przez pustynie czarnego piachu udawało się
znaleźć dostateczne ilości wody, ale pułapki, które zastawiała Gada, nie zdawały egza-
minu. Było lato, więc wiele z futerkowych łakoci, które tak lubiły Piasek i Mgła, zapadło
w odrętwienie. Gada także musiała pościć od momentu, gdy zabrała zwierzęta na pu-
stynię, daleko od domu.
Z żalem spostrzegła, że Stavin jest również bardzo przerażony.
— Przykro mi, że odesłałam twoich rodziców — powiedziała. — Niedługo wrócą.
4
Oczy mu się zaszkliły, ale pohamował łzy.
— Powiedzieli, żebym robił, co mi każesz.
— Wolałabym, żebyś płakał, o ile potraisz — rzekła. — To nie takie straszne.
Stavin chyba nie zrozumiał, co Gada miała na myśli. Tutejsi ludzie musieli opanować
sztukę życia w krainie, w której warunki były bardzo trudne, odmawiając sobie prawa
do płaczu, do biadolenia, do śmiechu. Zrezygnowali z rozpaczy, pozwalali sobie jedynie
na niewielkie radości, ale udawało im się przetrwać.
Mgła uspokoiła się tak, że prawie zapadła w drzemkę. Gada odwinęła kobrę z talii
i umieściła na sienniku obok Stavina. Kiedy wąż poruszył się, Gada przytrzymała mu
głowę; wyczuwała napięcie mięśni gotowych do uderzenia.
— Dotknie cię teraz języczkiem — powiedziała do Stavina. — To może łaskotać, ale
nie będzie bolało. Ona w ten sposób wącha, tak jak ty nosem.
— Językiem?
Gada kiwnęła głową i uśmiechnęła się, a Mgła wyciągnęła język, by musnąć policzek
Stavina. Chłopiec nie drgnął. Obserwował; dziecięce zainteresowanie chwilowo prze-
zwyciężyło niepokój. Leżał bez ruchu, gdy długi język Mgły dotykał policzków, oczu,
ust.
— Sprawdza smak choroby — powiedziała Gada.
Mgła zakończyła w końcu swe badania i cofnęła głowę. Gada przysiadła na piętach
i puściła kobrę, która owinęła się wokół jej ramienia i ułożyła na barkach.
— Teraz zaśnij, Stavinie — powiedziała Gada. — Spróbuj mi zaufać i nie bać się tego,
co będzie rano.
Stavin wpatrywał się w nią przez kilka sekund, starając się dojrzeć prawdę w jej ja-
snych oczach.
— Czy Mech będzie się mną opiekował?
To pytanie, a raczej akceptacja, jaka w nim pobrzmiewała, zaskoczyła dziewczynę.
Odgarnęła chłopcu włosy z czoła i uśmiechnęła się, chociaż raczej chciało jej się pła-
kać.
— Oczywiście. — Podniosła Mcha. — Czuwaj przy tym dziecku i opiekuj się nim.
Wąż — opiekun snu — leżał cichutko w jej dłoni, a jego oczka połyskiwały czarno.
Łagodnie położyła go na poduszce Stavina.
— A teraz śpij.
Stavin zamknął oczy. Wyglądał teraz, jakby życie z niego ulatywało. Zmiana była
tak nagła, że Gada wyciągnęła rękę, by go dotknąć, ale zobaczyła, że chłopczyk oddy-
cha — powoli, płytko. Szczelnie otuliła go kocem i wstała. Mgła na jej barkach naprę-
żyła się.
Gadę piekły oczy. Wszystko, na co patrzyła, było nienaturalnie ostre i wyraziste od
gorąca. Wydawało się jej, że słyszy jakiś dźwięk. Zmagając się z głodem i wyczerpaniem,
schyliła się powoli i podniosła skórzaną torbę. Mgła dotknęła jej policzka czubkiem ję-
zyka.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin