Bunch Chris - Ostatni Legion 3. Impet Burzy.doc

(1201 KB) Pobierz
CHRIS BUNCH

Chris Bunch

 


Impet Burzy

       

 


1

       

        Cumbre/Cumbre D

       

        Urzędniczka opuściła modne okulary w stylu retro i spojrzała na dość dziwną, stojącą przed nią parę. Dziwną nawet jak na to, co widuje się w centrum operacyjnym portu kosmicznego.

        Jeden z tych dwóch był człowiekiem, tyle że wyrośniętym prawie na dwa i pół metra i zbudowanym jak zapaśnik. Głowę zdobiła mu przedwczesna łysina, a z naszywki sił Konfederacji na kombinezonie pilota można było wyczytać, że osobnik ów nosi stopień centa i nazywa się DILL.

        Jego towarzysz był jeszcze wyższy, i należał do rasy musthów, którzy rok wcześniej, po nader okrutnej wojnie, zostali pokonani i wyrzuceni z układu. Porastała go sierść z pręgami w różnych odcieniach brązu, niemal czarna na łapach i ogonie. Miał długą szyję, lekko spiczastą głowę i postawione prosto zaokrąglone uszy. Co niezwykłe, nosił pas w niebiesko-białych barwach Konfederacji.

        Kobieta przybrała służbowy wyraz twarzy.

        - Czego chcecie?

        - Cent Ben Dill - odezwał się człowiek, podając jej jakiś papier. - Mamy wziąć materiały kartograficzne zamówione przez Grupę. Nakaz rekwizycji YAG dziewięć trzy iks.

        - Nie wiem nawet, gdzie czegoś takiego szukać - powiedziała urzędniczka. - Poza tym mój przełożony jest dziś na urlopie. Może wrócicie później i dacie mi trochę czasu? Do jutra na pewno znajdę.

        - Jutro już mnie tu nie będzie - rzucił Dill. - A to, czego szukamy, jest tam, na półce. W teczce z szyfrowym zamkiem.

        Kobieta prychnęła i położyła teczkę na biurku. Potem oddała Dillowi nakaz takim gestem, jakby wcale nie chciała mu go zwrócić, tylko upuścić na podłogę. Człowiek i musth niemal jednocześnie wyciągnęli ręce. Dill był pierwszy, wyposażona w dwa kciuki dłoń obcego złapała go za nadgarstek.

        - Wciąż jestem szybszy, Alikhan - stwierdził ze śmiechem Dill. Wyjął z kieszeni pióro, podpisał pokwitowanie i wziął teczkę. - No i nie bolało - stwierdził i obaj wyszli.

        Kobieta spojrzała za nimi, a potem wyciągnęła z torebki jakiś drobiazg i coś na nim przycisnęła.

        - Mar jedenaście - powiedziała. - Na szyfrowym. - Ponownie dotknęła urządzenia.

        - Potwierdzam szyfrowanie - odparł syntetyczny głos. - Melduj.

        Siedząc już w ślizgaczu, Alikhan obejrzał się na biurowiec.

        - Nie spodobałem się jej - stwierdził syn tragicznie zgasłego wodza musthów, Wlencinga. Młodzieniec trafił do niewoli prawie na samym początku wojny i odegrał istotną rolę w późniejszym zaprowadzeniu pokoju.

        Ponieważ od jakiegoś czasu zwana potocznie Legionem Grupa Uderzeniowa używała świetnych myśliwców musthów, Alikhanowi zaproponowano, aby zaciągnął się jako pilot. Wraz z kilkunastoma innymi musthami, którzy nie bardzo wiedzieli, co z sobą począć, ale i nie mieli ochoty wkładać cywilnych ubrań, został najemnikiem Konfederacji.

        - Całkiem możliwe - powiedział Dill. - Niektórzy dostają wysypki na widok munduru.

        - Nie o to chodzi.

        - Dobra. Powiedz to wprost. Nie lubi musthów. A może twoi pożarli jej kochanka albo coś w tym stylu?

        - Nie jadamy przedstawicieli innych gatunków rozumnych, szczególnie takich, którzy mogą cuchnąć na talerzu podobnie jak ty.

        - Już wierzę... To, że przewędrowaliśmy razem połowę tej planety, nie znaczy, że na pewno przestałem widzieć w tobie drapieżnika. Szczególnie wtedy, gdy jesz te swoje zgniłe ochłapy.

        - Czy zawsze będziecie nas nienawidzić?

        - Zapewne tak - mruknął Dill. Poderwał ślizgacz i ruszył w kierunku bazy Grupy na wyspie Chance. - Przynajmniej dopóki nie będziecie równie przystojni jak ja. Albo aż znajdziemy sobie nowy obiekt nienawiści.

        - Ludzie są dziwni.

        - Wy zaś jesteście wcieleniem rozsądku i kwintesencją logiki, co to na nikogo nawet krzywo nie spojrzy bez wyraźnego powodu.

        Alikhan pokazał kły i syknął, co było u niego oznaką rozbawienia.

       

        Wyspa Chance, na której mieściła się główna baza Grupy, leżała pośrodku wielkiej zatoki wyspy Dharma. Obóz Mahan został całkowicie zniszczony podczas wojny z musthami i ciężkie ślizgacze wciąż jeszcze zbierały gruz i wyrzucały go do morza. Co pewien czas trafiano przy tym na szczątki obrońców. Wówczas przerywano pracę, aby wydobyć zwłoki, które potem uroczyście chowano.

        Grupa odbudowywała z wolna swój etatowy stan dziesięciu tysięcy ludzi, ale obecnie poszczególne jej oddziały stacjonowały na całej planecie Cumbre D, w Mahanie zaś mieściło się tylko dowództwo chronione przez czwarty pułk. Wszyscy mieszkali i pracowali w barakach z prefabrykatów.

        Do leżącego na skraju imperium układu Cumbre zostali wysłani prawie dziewięć lat wcześniej jako przeciwwaga dla narastających ekspansjonistycznych zapędów musthów. Ponadto mieli pomóc utrzymać ład i prawo w naznaczonym silnymi podziałami klasowymi społeczeństwie Cumbre.

        Jak można było oczekiwać, życie szybko zweryfikowało te plany. Ledwie cztery lata później Konfederacja zamilkła i jej siły zbrojne w układzie Cumbre, zwane już wtedy pompatycznie Grupą Szybka Lanca, były odtąd zdane tylko na siebie.

        Nikt na Cumbre nie wiedział, co właściwie stało się z Konfederacją, szczególnie że ludzie dość mieli własnych kłopotów. Najpierw doszło do powstania zepchniętych na margines Raumów, a potem do wojny z musthami.

        Wojna już się zakończyła, ale szykował się najpewniej nowy kłopot związany z „protektorem” Aleną Redruthem, tyranem władającym układami Larix i Kura, które najpewniej blokowały komunikację między Cumbre a imperium. Redruth już wcześniej próbował wziąć Cumbre w „opiekę” i tylko atak musthów powstrzymał go od opanowania również tego układu.

        Konflikt z Redruthem wydawał się nieunikniony. Nowy dowódca Grupy, caud Grig Angara, tak zręcznie zmanipulował rząd planety, że też na fali ogólnej sympatii do sił zbrojnych nałożył dodatkowy podatek. Sporą część wpływów z niego przeznaczano na budowę nowych okrętów, aby Grupa miała wreszcie jakieś poważniejsze siły kosmiczne.

        Był z tym spory problem, bo cumbriańskie stocznie nie miały większego doświadczenia z budową okrętów wojennych, toteż prace przebiegały bardzo powoli. Legion musiał więc zamówić nowe jednostki u niedawnego wroga.

        Na rozległym lądowisku pośród ruin bazy stał już pierwszy dostarczony przez musthów velv sklasyfikowany w Grupie jako niszczyciel. Przyleciał w tym miesiącu po dokonaniu koniecznych przeróbek dostosowujących go dla ludzi. Stocznie obcych pracowały pełną parą, aby jak najszybciej dostarczyć następne jednostki.

        Wyglądał i tak dość dziwnie, tym bardziej że obecnie miał na grzbiecie jeszcze dwa przymocowane łączami magnetycznymi aksaie, myśliwce o płacie w kształcie półksiężyca.

        Wkoło kręcili się robotnicy zajęci ostatnim etapem załadunku. Dill wylądował, wziął teczkę z opisem nawigacyjnym potencjalnie wrogich układów i zaniósł ją na okręt. Alikhan szedł obok niczym ciekawski szczeniak.

       

        Ab Yohns uznał, że nigdy nie przywyknie do składania meldunków maszynie.

        - Nasz agent przekazał ponadto, że wspomniany oficer Konfederacji odleci z układu w ciągu dwóch dni. Nie zna jednak dokładnej daty ani szczegółów planowanej misji. Koniec.

        Cały meldunek został poddany kompresji i wypluty jednym krótkim impulsem do odbiornika na Cumbre K, ostatniej planecie krążącej po regularnej orbicie. Stamtąd wiązką nadprzestrzenną pomknął dalej i przeszedł jeszcze przez trzy przekaźniki, nim trafił do odbiornika w układzie Larix.

        Nadajnik pisnął na znak, że przekaz został odebrany, i Yohns wyłączył urządzenie. Wyszedł z piwnicy przez szafę, zamknął za sobą zamaskowane drzwi w podłodze i przepchnąwszy się pomiędzy płaszczami i marynarkami, wrócił do sypialni.

        Właśnie dodał kolejną, nie znaną mu sumę kredytów do kapitału gromadzącego się na jego koncie założonym w banku Lariksa. Ciekaw był, ile milionów czeka tam na niego i na ten dzień, gdy uzna, że ogary podeszły za blisko albo że nerwy zaczynają mu puszczać, i zażąda ewakuacji z tej planety. Na razie uznał, że w nagrodę postawi sobie mocnego drinka. Ze szklanką w ręce wyszedł na werandę, z której miał widok na małą górską wioskę Tungi.

        Yohns był mocno opalony i nie wyglądał wcale na swoje czterdzieści kilka lat. Odgrywał rolę bogatego przybysza spoza układu, kogoś lubiącego samotność, niezależnego i żyjącego z poczynionych kiedyś inwestycji. Oczywiście nie pasowało to do przeciętnych wyobrażeń o szpiegu.

        Daleko po drugiej stronie zatoki leżała wyspa Chance. Yohns postanowił, że ustawi sprzężony z kamerą detektor ruchu i sfilmuje start okrętu Legionu. Jeśli stanie się to w czasie bardzo odbiegającym od terminu, który podał w meldunku, wyśle drugi raport, chociaż najpewniej dotrze on do Lariksa mniej więcej w tym samym czasie co ten okręt.

        Podobnie jak jego pryncypał Redruth, Yohns też oczekiwał, że to Grupa wykona pierwszy ruch.

       

        - Nie chcę żadnych bohaterów - szepnął haut Jon Hedley, obecnie zastępca dowódcy Grupy.

        - Ani mi to w głowie - powiedziała fizyk Ann Heiser. Razem z matematykiem Danfinem Froudem była jedną z trojga osób obecnych na zalanym światłem reflektorów stanowisku postojowym velva. Tworzyli niedawno powołaną Sekcję Analiz Naukowych. To Froude przekonał dowódcę, że Grupa bardzo czegoś takiego potrzebuje. - Nigdy nie widziałam siebie w roli Horacjusza na moście - dodała Heiser.

        - Mówię nie tyle do ciebie, ile do twojego szanownego kolegi, który wykazał się już samobójczą wręcz skłonnością do poświęceń - stwierdził Hedley. - Ale i tobie nie zaszkodzi przypomnienie. Cywilom starcza byle okazja, żeby dać się zabić.

        - Zwykłem dbać o swoją skórę - powiedział Froude.

        Hedley parsknął.

        - Nie zwracaj na niego uwagi. Jest po prostu zły, że nie pozwalam mu lecieć - rzekł z uśmiechem dowódca Legionu caud Angara, niewysoki mężczyzna nieco po pięćdziesiątce.

        Hedley chciał coś dodać, ale zamknął usta, gdy stanęli przed nimi dwaj młodzi oficerowie. Jednym był mil Garvin Jaansma, dowódca sekcji wywiadu Grupy, drugim cent Njangu Yoshitaro, dowódca kompanii zwiadu. Obaj zasalutowali.

        Garvin był muskularnie zbudowanym blondynem w wieku około dwudziestu pięciu lat i wyglądał jak postać z plakatu rekrutacyjnego.

        Dwa lata młodszy Njangu miał ciemną skórę i był raczej szczupły. Jego imię pochodziło ze starożytnego ziemskiego języka suahili i znaczyło „zły” albo „niebezpieczny”. Nikt nie próbował nigdy twierdzić, że jest inaczej.

        - Wszystko już załadowane - zameldował Jaansma. - Zostaje tylko pozbierać ludzi.

        - Żadnych problemów? - spytał Hedley.

        - Tylko jeden.

        Njangu spojrzał na niego zdziwiony.

        - Oprócz tych dwóch zabieramy jeszcze jednego cywila - wyjaśnił Jaansma.

        - Kogo niby? - spytał Njangu.

        - A ciebie.

        - Zebrało ci się na żarty...

        - Żadne żarty - stwierdził Garvin. - Z twoich akt wynika, że właśnie zakończyłeś przewidzianą umową turę zaciągu. Cztery lata przeleciały jak jedna chwila i pora zapłacić ci odprawę, żebyś znalazł sobie godziwą pracę. Na przykład przy kopaniu rowów, bo przy innej cię nie widzę...

        Njangu udało się w końcu domknąć szczękę.

        - Szefie, zechce mu pan powiedzieć, że to nie pora na błazeństwa.

        - W żadnym razie - powiedział Angara, opanowując chichot. - Raczej go pochwalę, że pamięta o detalach, co czyni go tym lepszym żołnierzem. Domyślam się, że wracasz do cywila?

        Njangu zatkało. Hedley przyjrzał mu się uważniej.

        - O co chodzi?

        Yoshitaro nie odpowiedział od razu. Zaczynał dopiero pojmować, że naprawdę stał się w pełni, legalnym cywilem i może im kazać, by się wypchali, a potem wreszcie sobie odpocząć. Przez cztery lata groził, że tak właśnie zrobi. Nie trafił tu dobrowolnie, ale z wyroku sądu, przed którym stanął jako kryminalista. A teraz wreszcie odzyskał własne życie. I co dalej?

        - Do diabła - mruknął - wolelibyście, żebym uniósł łapę i znowu wyklepał przysięgę?

        - Tylko jeśli sam tego chcesz - powiedział Garvin. - Bo w ogóle to owszem, chyba będzie nam ciebie brakowało.

        Hedley spojrzał na zegarek.

        - Nie mamy wiele czasu. Pospiesz się zatem, jeśli masz jeszcze coś do załatwienia.

        - Dobra, możesz przyjąć, że zgłosiłem się na ochotnika - powiedział Yoshitaro do Garvina. - A teraz idź się pożegnać z ukochaną.

        - Można, sir? - Jaansma spojrzał na Hedleya.

        - Już cię nie ma.

        Garvin ruszył ku grupie cywili, a dokładniej - ku Jasith Mellusin, właścicielce Mellusin Mining, miliarderce, która swego czasu pozwoliła Grupie w każdej potrzebie korzystać ze swoich pieniędzy.

        Jasith była o kilka lat młodsza od Garvina i wyglądała jak modelka. Efektu dopełniały długie czarne włosy. Kiedyś połączył ją z Garvinem przelotny romans, zerwany po tragicznej śmierci jej ojca z powodów, których żadne tak naprawdę nie pojmowało. Potem wyszła za mąż za człowieka innej koszmarnie bogatej rodziny, ale ich szczęście małżeńskie skończyło się raptownie podczas wojny z musthami, ona zaś wróciła do Garvina. Ciągle nie wiedzieli, dokąd ich to zaprowadzi.

        - Pora - powiedział niepewnym głosem.

        - Na to wygląda - odparła Jasith. - Chyba powinnam być wdzięczna losowi za takiego faceta. Nie ma nałogów, nie jest zazdrosny, tylko czasem wypuści się na jakąś samobójczą misję.

        - Nie będzie aż tak niebezpiecznie - stwierdził Garvin. - Polecimy, po cichu przyjrzymy się temu i owemu...

        - Ale z ciebie łgarz. A teraz mnie pocałuj, żebym mogła sobie pójść, bo inaczej będę tu sterczała jak jakaś kretynka z trzeciorzędnego romansidła.

        Garvin posłuchał. Objęli się mocno.

        - Na pewno wrócisz?

        Pokiwał głową.

        Jasith pocałowała go raz jeszcze, wyzwoliła się z jego ramion i szybkim krokiem podeszła do swojego luksusowego ślizgacza. Kilka sekund później wystartowała i poleciała w kierunku swojej rezydencji w Leggett. Garvin długo patrzył na niknące w oddali światła pozycyjne jej maszyny.

        Stojący kilka metrów dalej Yoshitaro zmierzył go spojrzeniem. Obok niego pojawiła się tweg Monique Lir, zawodowy podoficer z kompanii zwiadu.

        - Widzisz, co się dzieje, gdy człowiek się zaangażuje? - spytał ją. - Za każdym razem coraz trudniej się żegnać.

        Yoshitaro rozstał się ze swoją kochanką, Jo Poynton, dwa miesiące wcześniej. Po raz drugi i zapewne ostatni. Jo porzuciła politykę i wyjechała na inną wyspę, aby zająć się rzeźbiarstwem. Lir wiedziała o tym i wolała poruszyć inny temat.

        - Czegoś tu nie rozumiem, szefie - powiedziała. - Hedley wysyła was obu. Co będzie z naszą kompanią, jeśli nie wrócicie?

        - Chyba przyjdzie ci przejąć ten interes i jeszcze zostać oficerem. Da się zrobić, prawda?

        Monique jęknęła przeciągle. Nie wyglądała na zachwyconą.

        - Dalej, Njangu! - zawołał Garvin. - Już tylko na nas czekają! - Zasalutował Angarze i razem z naukowcami weszli po rampie.

        Na pokładzie było czworo pilotów: Ben Dill, który zdobył właśnie licencję na pilotowanie velvow, Alikhan i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin