Józef Korzeniowski KOLLOKACJA.doc

(844 KB) Pobierz
Józef Korzeniowski

 

Józef Korzeniowski
KOLOKACJA

 

I

Omnis faber et architectus, qui noctem tanquam diem transigit, qui sculpit signacula sculptitia et assiduitas eiws variat picturam, cor suum dabit in similitudinem picturae.

SYRAH, CAP. XXXVIII. v. 28

Było to w roku 1838 — albo: Podczas jednego pięknego poranku w maju — albo: W jednej z najrozkoszniejszych okolic Podola lub Polesia — albo: Właśnie słońce miało się ku zachodowi, gdy... itd. Tym sposobem zaczynają się zwykle powieści tkliwe, zabawne lub nauczające. Pozwolą mi jednak czytelnicy odstąpić od tych przyjętych form i zacząć od rzeczy najbardziej krajowej, najbardziej charakteryzującej naszą żyzną prowincję w pewnych porach roku, to jest: od błota. Otóż błoto było ogromne, jak zwykle bywa na Wołyniu w połowie października. Koleje pełne gęstej i brudnej wody nie pozwalały wymierzyć swej głębokości; po czarnej i rozmiękłej ziemi błyszczały tu i ówdzie jeziorka na trakcie i nawet na polach, przygotowanych do wiosennej siejby; we wsiach wszystkie płoty były obryzgane, wszystkie karczmy wyglądały pstrokato; wszędzie ludzie dochodzący do wrót lub do drzwi domów, podkasani jak najwyżej, z zabłoconymi nogami, ślizgali się i grzęźli; jeżeli kto jechał, to jechał stępo i leniwemu postępowi jego towarzyszyła muzyka kopyt końskich, klapiących o rzadkie błoto lub topiących się w rozmiękłej ziemi, wcale różna od tego odgłosu, jaki wydawał koń Farysa, gdy lotną swą nóżkę w głębokim piasku zanurzał.
W takim była stanie piękna w innej porze okolica starokonstantynowskiego powiatu, żyzna, wzgórkowata, ozdobiona prześlicznymi laskami, które teraz nie zieleniły się, nie rzucały rozkosznych cieni, ale obnażone z liści, stały spokojnie na wzgórzach, jak szkielety gajów i klombów. Niebo jednakże było czyste i jak się to czasem zdarza w połowie oktobra, słońce zaświeciło jasno tym blaskiem melancholicznym, tak podobnym do ostatniego uśmiechu, którym oddalający się przyjaciel żegna przyjaciela lub odjeżdżający w daleką podróż syn żegna rodziców i krewnych stojących na ganku i przesyłających mu ostatnie pocałowanie.
O cztery mile od Starego Konstantynowa na lewo ugrzązł na drodze w kałuży wielkiej i głębokiej kocz otwarty, w którym były dwie kobiety. Jedna już niemłoda, brzydka, ale ubrana z przesadą i kokieterią, zżymała się i łajała furmana łamanym polskim językiem; druga, mająca nie więcej jak lat osiemnaście lub dziewiętnaście, w eleganckim kapeluszu, w materialnej salopie , strzelała wokoło czarnymi oczami, śmiała się do rozpuku i z swojej przygody, i z gniewu towarzyszki i poprawiała białą i wąską rączką pukle czarnych włosów, które się wydobywały spod kapelusza i ocieniały twarz jej trochę śniadą, ale pełną czerstwości i ognia.
Furman i lokaj, grzęznąc po kolana w błocie, starali się pomóc koniom i podnieść cokolwiek kocz, ale w żaden sposób z miejsca ruszyć go nie mogli. Ich ładna liberia, ich ręce i twarze — wszystko było obryzgane i zawalane. Zmęczeni nareszcie i zdesperowani, sami nie wiedzieli, co począć.
— Żeby jaki chłop nadjechał z drączkiem — rzekł Maciej furman, obcierając rękawem twarz i rozmazując jeszcze gorzej błoto, z wielką pociechą panny Kamili.
— Kto teraz jeździ, co ma rozum? — odpowiedział lokaj Ignacy z gniewem i ofuknieniem.
— Słyszysz, Belciu, co on mówi! — rzekła panna Kamila do panny Beldeau, swojej guwernantki, którą przez skrócenie i w poufałości panny na wydaniu, a może i przez kontrast jej szpetności, Belcią nazywała.
— Bo ma rację — odpowiedziała Francuzica z okropnym grymasem. — Zachciało ci się tej wizyty nie wiedzieć po co; teraz wrócim do domu piechotą po kolana w błocie. Fi! quel vilain pays!
— Widzisz, Belciu, jakaś niewdzięczna! Nie byłabyś widziała pana Kazimierza, który nie mógł się napatrzyć na twoje kolczyki i tak admirował twój łańcuch.
Uśmiechnęła się guwernantka i pokazała dwa rzędy zębów, z których połowy nie było, a druga połowa była czarna i wykruszona.
— Ignacy! — zawołała panna Kamila — wszak to Szyszkowce widać?
— A rozumie się, że Szyszkowce — odpowiedział ruszając ramionami.
— O, to nie masz czego desperować, moja Beluniu! Wszak tu nie więcej jak ćwierć mili do domu. Przez ten wzgórek musi być sucho; słońce świeci tak jasno, możemy pójść i piechotą.
— Co panna mówi? — rzekł Ignacy. — Za tym pagórkiem zaraz staw i bagno po szyję.
— O, ja nieszczęśliwa! — krzyknęła panna Beldeau. — Widzicie, jak wy głupca zajechała, quels gens, mon Dieu! o! le ,maudit pays!
— Ale doprawdy, Ignacy, cóż my będziemy robić? — zapytała panna Kamila.
— A cóż? Będziemy czekać, może się te bestie namyślą i wezmą razem, jak odpoczną.
— A jak się nie namyślą? — rzekła uśmiechając się figlarnie.
— To będziemy czekać, póki kto nie nadjedzie.
— A jak nie nadjedzie? — mówiła znowu panienka — I ja myślę, że tak będzie, boś ty sam powiedział, że teraz nikt rozumny nie jeździ.
— A cóż, to wtenczas wsiądę na konia i pojadę do domu po insze konie.
— Czy nie lepiej by od tego zacząć, panie Ignacy? Jak myślisz? — rzekła opierając na dłoni piękną swą twarzyczkę.
— Jeśli panna każe, to pojadę zaraz. Macieju, odprzęż ślepego.
— Aha, żeby cię zrzucił, mazgaju! Lepiej siadaj na białonóżkę; a i na tym trzymaj się dobrze, bo to wy, kredensowa piechota, nie umiecie się obchodzić z koniem. Tak mruczał wąsaty furman i zabierał się odprzęgać dyszlowego konia, odgartując biczyskiem błoto z pasów i sztelwagi. Panna Kamila uśmiechnęła się patrząc na tę pogardę furmana dla lokaja. Gdyby była więcej znała świat, wiedziałaby o tym, że na różnych szczeblach społeczności bywa to samo, różnica tylko w dowcipie drwinek i formie liberii. Gdy tak Maciej krzątał się i klął wizyty w październiku, obie kobiety, oparłszy się w otwartym koczu, patrzały jedna na prawo, druga na lewo. Na lewo były Szyszkowce, wielka wieś prezesa Zagartowskiego, ojca panny Kamili; na prawo, w roztwierającej się coraz dolinie, rozciągały się Czaplińce, wieś ogromna i wielu licząca dziedziców. Należała ona niegdyś do możnej familii hrabiego S., a później, przez eksdywizję rozdzielona na wiele cząstek, stała się rzecząpospolitą kolokacyjną pełną intryg, namiętności, gniewów, przyjaźni, partyj itd., słowem, pełną tego wszystkiego w maleńkich wymiarach, co bywa w każdej rzeczypospolitej na wielką skalę.
O kroków dwieście od tego miejsca, gdzie stał w błocie kocz panny Kamili, zawracała się na prawo szeroka droga do Czapliniec i widać było, jak rzędem wierzb wysadzona ciągnęła się przez wieś całą. Tu i ówdzie, na prawo, i na lewo drogi, sterczały kominy dworów i dworków, okrążonych — ten ogrodem, ten zabudowaniami gospodarskimi.
Wiedziała o tym panna Kamila, że ojciec jej, który był wielbicielem pruskiej metody zaokrąglania, miał wielki pociąg do Czapliniec i używał wszelkich sposobów i intryg, aby tą wsią zawładnąć, bo grunta jej wchodziły długim pasem w jego łany i przerzynały najkrótszą komunikację między Szyszkowcami a innymi wsiami prezesa, które poza tą wsią leżały i już po obu stronach obejmowały ją dławiącymi ramiony. Wszakże panna Kamila żadnego z tych dziedziców nie znała, ledwie parę ich nazwisk obiło się o jej uszy, a przez wieś samą przejeżdżała tylko kilka razy.
Teraz, gdy siedziała i patrzyła, zastanawiały ją, nie wiedzieć dlaczego, wierzby, nagie długim szeregiem rozciągnięte, dworki i domki, w które myślą wchodziła i wyobrażała sobie ich mieszkańców, ale nade wszystko zastanowił ją dym wychodzący jasnym słupem z komina jednego z najposażniejszych dworków, który w środku wsi z prawej strony drogi leżał, czysto wyglądał, miał przy bramie wysokie topole, z tyłu jakby ogród czy lasek, z boku obszerne zabudowania gospodarskie. Im wyżej podnosił się ów biały słup w powietrze, tym przezroczystszym się stawał, tym rozmaitsze przybierał formy; a przyjmując w siebie żywe promienie jesiennego słońca, rozlicznymi ozdabiał się kolorami. Panna Kamila z próżnowania zapewne i z nudów wpatrzyła się w tę żywą i ruchawą kolumnę, zamyśliła się i zaczęła marzyć. Tymczasem koń już był odprzężony, Ignacy z niezgrabnością, z której ironicznie uśmiechał się Maciej, miał już wsiadać, gdy nagle z tyłu dał się słyszeć łoskot z bicza.
— Ot, zaczekaj — rzekł Maciej — ktoś jedzie, to może prędzej nam da radę niż ty. Ty tam gdzie zlecisz w błoto i będziemy czekać do wieczora. — To powiedziawszy, wziął konia za cugle i znowu go przykładał do dyszla.
Tymczasem uderzenia z bicza powtarzały się i powóz się przybliżał. Gdy już był niezbyt daleko, rzekł Maciej, kiwając głową:
— Diabła by zjadł, kłusem jedzie; musi mieć tęgie konie.
— Albo lekką bryczkę — dodał Ignacy. — To my tylko po błocie takimi ciężkimi powozami jeździmy.
W rzeczy samej była to nietyczanka zgrabna i leciutka i cztery konie dzielne, choć niewielkie. Poganiał je chłopak młody i żwawy, a im bardziej przybliżał się do stojącego powozu, tym głośniej wołał „hou!” i tym silniej walił z bicza. W nietyczance siedział młody człowiek pięknej i męskiej twarzy, z ładnymi wąsami blond, w ciepłym tużurku zapiętym pod szyję, spod którego widać było jego wzrost wysoki, silną budowę i zgrabną figurę. Czapka aksamitna nakrywała gęste i jasne włosy, brwi ciemniejsze zaginały się pod białym i szerokim czołem, a rzęsy jeszcze ciemniejsze ocieniały oczy duże, błękitne, śmiałe i spokojne. Obok niego sterczała strzelba, a piękny legawiec z ogromnymi kasztanowatymi uszami, wsparty przednią łapą na wasążku, bystro i ciekawie patrzył ku powozowi. Droga była szeroka tak, że dwa powozy wygodnie wyminąć się mogły. Wjechała i nietyczanka śmiało w kałużę, ale gdy się zrównała z koczem, gdy pan Józef Starzycki, bo czemuż nie mamy go nazwać od razu, postrzegł dwie panie w tak krytycznym położeniu, krzyknął na swego chłopaka:
— Stój!
Zatrzymał Michaś konie, które się otrzęsły, zadzwoniwszy kółkami krakowskich chomątów i wyciągając głowy naprzód i szczerząc zęby, folgowały sobie zbyt ściągnięte cugle. Wtenczas pan Józef, obracając się do panny Kamili, zdjął czapeczkę, błysnął szerokim i białym czołem, które ślicznie odbijało od ogorzałej cokolwiek twarzy i zapytał:
— Czy panie potrzebują pomocy?
— Stoimy tu od godziny i nie możemy ruszyć — odpowiedziała panna Kamila z uśmiechem pełnym słodyczy i orzuciła wzrokiem pięknego młodzieńca.
— Niech wielmożny pan pozwoli swemu chłopakowi, aby pomógł podjąć cokolwiek kocz, a może ruszę z miejsca. Diabli by wzięli tę szlachtę z Czapliniec, nie ponaprawiają drogi.
Uśmiechnął się na te słowa pan Józef i wziąwszy lice z rąk Michasia, kazał mu pomagać.
Tymczasem panna Kamila, odgartując pod kapelusz loki, które twarz jej zasłaniały, rzekła:
— Mamy dom obok, a nie możemy się do niego dostać.
— Panie stąd niedaleko mieszkają?
— Oto jest mieszkanie mego ojca — odpowiedziała ukazując na Szyszkowce.
Na te słowa, nie wiedzieć dlaczego, żywy rumieniec wystąpił na twarz pana Józefa. Panna Kamila postrzegła to i także, nie wiedzieć dlaczego, spuściła oczy, a panna Beldeau, patrząc na przystojnego młodzieńca, także nie wiedzieć dlaczego, zaśmiała się i pokazała dwa rzędy zębów, z których połowy nie było, a druga połowa była czarna i wykruszona. Wszakże wszelkie usiłowania ludzi nie pomogły; konie licowe szarpnęły i zaczęły skakać czując ciężar nad siłę; dyszlowe spierały się nazad i jakiś upór je opanował. Nie brały więc wszystkie, nie brały razem i dlatego powóz został na miejscu.
— Słuchaj no, kochanku! — rzekł pan Józef do Macieja — wyprząż ty swoje konie, zostaw tylko licowe, na które wsiądzie mój chłopak; do dyszla załóżcie moje, to wyjedziecie. A panie dobrze by zrobiły, żeby przeszły do mojej nietyczanki. Nie dlatego — dodał z uśmiechem — aby ciężar był wielki, ale szarpnięcie może być za silne i furman z próżnym koczem będzie śmielszy.
— O, co to, to wielmożny pan doskonale powiedział, dalibóg, że prawda. Żeby tam panienki nie było, jakeśmy wleźli w tę jamę, byłbym i swoimi wyjechał, choćby na złamanie szyi. A dałżebym im bestiom hartu! — rzekł Maciej, złażąc  z kozła i biorąc się do odprzęgania dyszlowych koni.
—Ale jakże my się dostaniemy do pańskiego powozu? — rzekła śmiejąc się panna Kamila. — Belciu! idź ty naprzód, obaczę, jak tam głęboko.
— Ah! mon Dieu! mon Dieu! — zawołała z grymasem Francuzica. — Czy ty chcesz, żebym utonęła w błocie?
Zaśmiała się na te słowa panna Kamila głośno, pieszcząc rękami, a pan Józef, słysząc ten głos czysty i wdzięczny, patrząc na te ruchy pełne gracji i żywości, zamyślił się i po chwili, odsuwając swego legawca i ukazując mu miejsce na koźle, co Amor natychmiast wykonał, oddał lice kozaczkowi, a sam wyskoczył z bryczki i w kilku susach był obok kocza.
— Niema innego środka, jak panie przenieść — rzekł i chciał drzwiczki otworzyć. — Czy pani się zrezygnuje?
Zaczerwieniła się jak róża panna Kamila; spojrzała bystro na młodzieńca, który z niej nie spuszczał oczu, i zapytała:
— Czy innego środka nie ma?
— Zdaje mi się — odpowiedział młodzieniec, którego oczy zaiskrzyły się od radości.
— Ignacy! przenieśże mię na bryczkę tego pana! — rzekła panna Kamila.
Przystąpił Ignacy i podniósł ku niej ręce czarne i błyszczące lawą błota, która ciekła po rękawach i za rękawy i w szerokich kałużach stała na jego płaszczu. Na ten widok parsknęła od śmiechu panna Kamila, cofnęła się w głąb kocza ze wstrętem i zawołała:
— Belciu, niech on ciebie przeniesie!
— Fi, fi! — krzyknęła Francuzica — nieznośna Kamilciu, czyż ty masz sumienie?
— W rzeczy samej to nie podobna — rzekł pan Józef. — Ten biedny człowiek okropnie wygląda. Raczcie panie przyjąć moją usługę. Jestem silny i cokolwiek czystszy od niego.
— Cóż mam robić? Pan zamoczy nogi, nie czas certować się. Bierz pan — dodała z niewypowiedzianym wdziękiem i wyciągnęła ku niemu ręce.
— Michaś! trzymaj konie — krzyknął pan Józef, otworzył drzwiczki i wziął na ręce wyniosłą, zgrabną i lekką panienkę.
Ona objęła jego szyję drżącą ręką i już nie śmiała się, bo czuła, jak ją tulił silnym ramieniem; jak stąpał ostrożnie, aby żadna kropla na nią nie bryznęła; jak szedł zwolna, może dlatego, aby dłużej nieść tak miły ciężar; jak ją wsadzał delikatnie, aby jej nóżka nie dotknęła nawet zabryzganego wasążka. Gdy już usiadła, spojrzała nań z wdzięcznością i w tym wejrzeniu jej czarnych ślicznych oczów wypisało się może nawet więcej, niż chciała. Wrócił pan Józef znowu do kocza i przeniósł także pannę Beldeau, która z dziwnymi umizgami i minoderią sadowiła się w jego objęciu. Tak więc obie znalazły się niespodzianie w bryczce młodego podróżnego, który stanął na stopniu i usiadł z boku na wasążku. Nim przeprzężono konie i wydobyto powóz, co potrwało blisko pół godziny, panna Kamila, chcąc zacząć rozmowę, a może i dowiedzieć się czegoś, skąd, dokąd jedzie, rzekła:
— Jakiego pan masz pięknego psa.
Amor, leżąc na koźle i spuściwszy głowę do środka bryczki, jakby zrozumiał, że o nim mowa, spojrzał ciekawie i łagodnie w oczy panienki i zaczął podnosić ogromne swe uszy.
— Jak on patrzy — dodała panna Kamila — jakby mię zrozumiał.
— Bo w rzeczy samej rozumie — odpowiedział pan Józef. Pies jeszcze bystrzej patrzył w oczy to swemu panu, to pannie Kamili.
— Jak się nazywa? — zapytała.
— Ma nazwisko trochę romansowe, a razem pedanckie. Nazywa się Amor — odpowiedział, czerwieniąc się pan Józef.
— On pewnie nie kąsa? — rzekła panna Kamila, wyciągając rękę i głaszcząc nieśmiało piękne zwierzę.
W mgnieniu oka Amor podniósł się, spuścił się delikatnie do środka bryczki, przysiadł na zadnich łapach tak, że jej nóg nie ugniótł, i położył głowę na jej kolanach. Z początku trochę przestraszona, potem uradowana panienka zaczęła go głaskać i pieścić, a pies patrzył jej w oczy z wejrzeniem pełnym wyrazu, zdawał się dziękować za jej dobroć. A gdy po chwili odjęła rękę od jego głowy i przestała go karesować, zwinął się w kłębek i u nóg się jej ułożył.
— On pani nogi ugniecie — rzekł prędko pan Józef, rad w duszy, że pies przeniknął jego myśli.
— Bynajmniej. Pozwól mu pan tak zostać! Co to za poczciwe stworzenie! On by mię teraz obronił, gdyby mi kto chciał krzywdę zrobić — dodała panna Kamila, patrząc dziwnie na zajmującego się widocznie młodzieńca.
— Tego możesz pani być pewna i dziękuję pani, żeś tak łaskawie przyjęła wiernego towarzysza mojej podróży.
— Pan z daleka jedzie? — zapytała.
—. Jadę z Podola, gdzie mam maleńki mająteczek, dla odwiedzenia moich rodziców, dziada i babki, którzy tu mieszkają. Mam także siostrę, dobrą i kochaną, której Bóg daje męża i na której ślub śpieszę.
— O, mój Boże! cóż to musi być za szczęście mieć brata! — rzekła panna Kamila.
— Jest to błogosławieństwo Boga, kiedy familia liczna i zgodna — odpowiedział pan Józef.
—r Pan mówiłeś, że rodzice pana mieszkają tu; gdzież to? czy daleko? — zapytała spuszczając oczy.
— W tej wsi, którą pani widzisz. W Czaplińcach?
— Tak jest — odpowiedział czerwieniąc się.
Żywy rumieniec okrył także twarz panny Kamili. Ale wkrótce, jakby uczuła to, że jej lice płonie, potrzęsła główką i z uśmiechem rzekła:
— Więc będziemy przez niejaki czas sąsiadami! Mam nadzieję, że pan zechcesz odwiedzić mego ojca. To tak blisko!
— Będę bardzo szczęśliwym, jeżeli pan prezes pozwoli mi złożyć  sobie uszanowanie.
— Czyż nie jest już panu obowiązany, żeś wyratował z biedy jego jedynaczkę? — Potem obracając się na prawo, może dla ukrycia swego pomieszania i wzruszenia radości, rzekła: — Stąd widno wiele dworów w Czaplińcach; czy też ja zgadnę, w którym pana rodzice mieszkają?
— Niech pani spróbuje — odpowiedział, czując jakieś dziwne szczęście, które piersi jego zalewało.
— Patrz pan — rzekła wyciągając rączkę — w tym domu, gdzie topole koło wrót i z którego ten wysoki słup dymu wychodzi. Czy zgadłam? — dodają, zwracając twarz ku niemu i patrząc z wyrazem pełnym znaczenia.
— O, zgadłaś pani, tam urodziłem się — odpowiedział drżącym głosem, ale daleko wymowniej odpowiedział wzrokiem na jej przenikliwe wejrzenie.
W czasie tej chwilowej i niemej rozmowy ich oczów i dusze tych dwojga ludzi, które przypadek sprowadził, zabierały z sobą ściślejszą znajomość. Tymczasem powóz był już wyciągnięty z kałuży i konie na powrót przeprzężone. Furmani siedzieli na kozłach, szło tylko o to, jak znowu damy przeprawić do ich powozu, aby nie zamoczyły nóżek. Panna Kamila z taktem właściwym kobiecie, a raczej nie chcąc pokazać rodzącej się słabości, rzekła z wdziękiem:
— Już teraz pana fatygować nie będziemy. Niech pan każe tak podjechać pod nasz powóz, żebyśmy mogły przeskoczyć niewielki przedział.
Gdy się stało, jak chciała, i drzwiczki od kocza były otwarte, naprzód panna Beldeau, stanąwszy na wasążku i opierając się jedną ręką na ramieniu pana Józefa, a drugą na ramieniu Ignacego, szczęśliwie, choć nie bez grymasów i śmiechów, dostała się do kocza.
— Teraz na mnie kolej — rzekła panna Kamila — ale chciałabym się jeszcze pożegnać z pańskim towarzyszem podróży, który mię tak gościnnie przyjął.
— Amor! — zawołał pan Józef.
Powstał pies i spojrzał w oczy panu, jakby chciał dowiedzieć się, co każe.
— Poczciwy Amor! — zawołała panienka głaszcząc go.
On położył znowu głowę na jej kolanach, a wdzięczna panna Kamila, objąwszy ją obiema rączkami, przyłożyła do niej zarumienioną twarz i rzekła:
— Bądź zdrów, poczciwy piesku, ładnie się nazywasz. Potem porwała się lekka i zgrabna, a zaledwie dotknąwszy ręką ramienia pana Józefa, jak sarneczka przeskoczyła z bryczki do kocza.
Gdy drzwiczki były już zamknięte, a młodzieniec stał jeszcze przy powozie, jakby czekał ostatniego słowa, wyciągnęła ku niemu rękę i dodała:
— Dziękuję panu, nie zapomnę nigdy tej przysługi.
Wziął jej rękę pan Józef, przycisnął do ust i uczuł delikatne i parę razy powtórzone ściśnienie.
Ruszył kocz, ruszyła nietyczanka i rozdzielili się. Jedno pojechało na lewo, drugie na prawo, ale myśli ich były podobno razem.

II

Dom prezesa Zagartowskiego był obszerny, zamożny, ale jak zwykle bywa u zdobywców fortuny, wszędzie jeszcze czegoś nie dostawało: był niedobudowany, w gospodarskich budowlach niekompletny, nawet w wewnętrznym umeblowaniu nie miał tego wykończenia, tej zupełności, która zdaje się mówić: już dosyć. Bo w rzeczy samej, dla prezesa, jak niegdyś dla jezuitów, nigdy nie było dosyć. Bo też w duchu, chęciach i sposobach był prezes zupełnym jezuitą. Dla niego cel był wszystkim. Dążył  do niego stale i upornie, oceniał środki nie uczuciem, nie sumieniem, ale rozumem i przyznawał każdy z nich za dobry, jeżeli doprowadzał do celu prędko i skutecznie.
W zewnętrznym ułożeniu miał także wiele podobieństwa: był łagodny, ujmujący, kochał dziatki, pochlebiał matkom, chętnie pożyczał na maleńki procent, ale gdy przyszedł termin, był nieubłaganym. Nie był to wszakże skąpiec. Owszem, lubił wygody i dla siebie niczego nie żałował. Szczególniej jadł ogromnie i stół jego można było uważać za najlepszy w okolicy. Ale był łakomy, zdobywczy, pragnął coraz więcej nabywać, rozszerzać się, zaokrąglać.
Szyszkowce dostał po ojcu, który był kiedyś komisarzem w jednym z najmożniejszych domów na Podolu. Do tej pięknej wsi przydał już pięć innych, ale jeszcze nie powiedział sobie: basta. Teraz właśnie wszystkie swe siły, wszystkie sprężyny wytężył na Czaplińce, aby kolokowaną w nich przed kilkunastu laty szlachtę skupić. Ten był cel życia, to marzenie prezesa; z tą myślą kładł się i wstawał.
Prezes był niewielkiego wzrostu. Gdy szedł, przechylał się na kucych nogach, bo był dość otyły. Podniesione miał plecy, krótkie ramiona i tłuste rączki, które zwykle splatał na brzuchu i kręcił młynka dwoma wielkimi palcami, przechyliwszy głowę. Była to jego zwykła poza i — że tak powiem — jego szyk bojowy, zwłaszcza gdy się miał defensive, gdy kogo słuchał, a nie chciał odpowiedzieć; gdy co innego myślał, a co innego mówił; gdy krętą ścieżką sprowadzał swą ofiarę do swego celu; gdy go o co proszono, a on nie chciał zadosyćuczynić; gdy mu kto ostre przymówki robił, a on je znosił i ofiarował panu Bogu. Bo prezes nigdy się prawie nie gniewał, nie zapalał, ale cicho, jednostajnie, to idąc, to pełznąc, to drapiąc, to depcząc, ale zawsze pobożnie z przechyloną głową, z rękami splecionymi, z młynkiem dwóch wielkich palców, dochodził do swego. Czasem tylko, gdy już był zupełnie panem swego przeciwnika, porzucał tę pobożną i pokorną minę, zmieniał zupełnie głos i wówczas mówił wprost, do rzeczy, zwięźle i mocno.
Twarz miał nieszpetną, ale szeroką, takiż nos i usta. Dwóch zębów nie miał z przodu, przez co syczał, zwłaszcza wówczas, gdy wymawiał: „Jezus Maria! — od czego zwykle zaczynał frazes, gdy udawał zadziwienie, gdy się na co nie zgadzał, gdy pod powłoką łagodnych słów i sumienia ukrywał jad zawziętości, szachrajstwo lub łakomstwo. Wtenczas także przymrużał siwe oczy, bystre i przenikliwe, marszczył wąskie czoło, na którym sterczały prosto — nisko przycięte włosy, jasnego, ale nieczystego koloru.
Od lat dwunastu prezes owdowiał. Żona jego, po której wziął znaczny posag, pochodziła z dawnych ormiańskich familij, osiedlonych koło Kamieńca i w Galicji na Pokuciu. Była to kobieta żywa, ładna, wysoka i mocno śniada, z nosem cokolwiek za dużym i z oczami zanadto wielkimi. Zostawiła mu jedną tylko córkę, która wzięła od matki kibić wyniosłą i giętką, płeć cokolwiek śniadą, czarne oczy, krucze włosy, a może i żywość wschodnią. Ale co w matce było nadto wydatnym i ostrym, to już złagodziło się i zaokrągliło w rysach córki, tak że była kompletnie piękną brunetką. Prezes nie żałował wydatków na jej wychowanie, ale nie umiał nim kierować, a przy tym nie miał czasu i chęci. Mówiła ona ładnie po francusku, ale mało umiała; grała biegle, ale bez wyrazu i taktu; rysowała, ale niepoprawnie, ostro, bez pojęcia cieniów i światła, bez uczucia piękności. Ten niedostatek miał źródło w jej charakterze żywym, samowolnym, nieujętym, któremu zatrudniony swymi zdobyciami ojciec pozwolił rozwinąć się zupełnie, a którego guwernantki niedbałe i nieumiejętne z dzieciństwa uhamować nie umiały. Wszakże te wady nie ujęły pannie Kamili powabów, bo szczodra natura dała jej dowcip, rozum naturalny i bystry, serce ogniste, prawe, pełne nieograniczonej dobroci i najszlachetniejszych popędów. Pysznił się prezes wdziękami i rozumem córki, ale nie można powiedzieć, żeby ją kochał tą wysoką rodzicielską miłością, która jest najczystszym promieniem, jaki się z nieba przedarł do ziemi. On ją kochał jako coś najdroższego, co do niego należało. Ona zaś, widząc wszystkie działania ojca, chociaż go kochała, choć milczała, ale w duszy przychodziła nieraz do tego bolesnego stanu, do którego czasem niebaczni i nieuczciwi rodzice dowodzą rozumne i szlachetne dzieci — panna Kamila nieraz w bezsennych nocach sądziła postępki ojca i potępiała je ze łzami. Panna Beldeau była to brzydka Francuzica, bez nauki, ale nie ze złym sercem, pełna pretensji, z której sobie drwiła rozumna i dorosła panienka. Panna Beldeau nie była w stanie poprawić wad, jakie się w tym cudnym stworzeniu zagnieździły. Całą jej zaletą była śliczna francuska pronuncjacja, za co też od lat piętnastu brała na Wołyniu i na Podolu po różnych domach po dwieście i po dwieście pięćdziesiąt dukatów. Z początku panna Beldeau zwróciła baterie swych wejrzeń i uśmiechów na prezesa, od czego zwykle zaczynają guwernantki Francuzki, gdy się dostaną do wdowców. Ale przekonawszy się, że nie będzie mogła zostać macochą swej uczennicy, i widząc, że miejsce dobre, stół wytworny, roboty żadnej, ekwipaż na zawołanie, postanowiła być dogodną i usłużną towarzyszką panny Kamili, pozwolić jej robić, co by się jej tylko podobało, i znosić ze śmiechem wszystkie jej drwiny i żarty, przeklinając tylko czasem przeklęty kraj, w którym za nic zgromadziła do dwudziestu tysięcy i napakowała pełne kufry kolców, łańcuchów, grzebieni, korali i sukien. Taki to był dom, tacy jego główni mieszkańcy, do którego czytelnicy pozwolą się wprowadzić. Na dziedzińcu, który był w części obmurowany niskim murem i. ozdobiony topolami, a w części płotem, przed gankiem z  kolumnami, który nie zajmował środkowej części domu, ale wznosił się na rogu, bo druga połowa miała dopiero podmurowanie, stała bryczka niekryta, pleciona, zabryzgana i starą. Siedzenie, wysłane słomą, zakryte było dziurawym kielimkiem, zamiast kozła była deszczułka, na której siedział w brudnej siermiędze niewielki chłopak, zgarbiony, z rękami pochowanymi w rękawy, z czapką nasuniętą na uszy, i patrzył niedbale na dziedziniec, gdzie przeprowadzano zgrzane konie, którymi wróciła panna Kamila. Koło nóg jego, w rogu bryczki, zatknięty sterczał batożek i przytrzymywał trzy sznurki służące za lice trzech niewielkich koników, zaprzężonych w szlejach parcianych. Konie były różnej maści i różnego wzrostu, ale wszystkie trzy doskonale chude i jednakowo widać głodne. Opuściły bowiem uszy i pozwieszały głowy, marząc zapewne, jeśli nie o obroku, którego już dawno nie widziały, to o dobrej wiązce siana, która im się także najsprawiedliwiej należała. Był to typ ekwipażu podupadłego szlachcica. Wtem stajenny przeprowadzający konie zbliżył się do zamyślonego chłopca i patrząc na jego ekwipaż i uprzęż z pogardą, do czego miał zupełne prawo, bo trzymał w ręku parę dzielnych koni w ładnych szorach, zapytał:
— Czego to tak twoje szkapy zadumały się?
— Oho! — odpowiedział chłopak, nie zmieniając bynajmniej pozycji — i ty byś się zadumał, jakbyś jadł tydzień tylko słomę.
— Albo to u was w Czaplińcach już i siana nie ma?
— W Czaplińcach jest, ale u nas nie ma. Co było trochę zboża i siana, to wszystko Żyd zabrał.
— Jaki Żyd?
— A jużci wasz Szloma, co wszystko daje na kredyt, a potem zagrabi, co się urodzi.
— A na cóż bierzecie?
— Aha, na co bierzecie? A diabeł ich wie, na co oni biorą. Siedzą na trzech chatach, a chcą być panami i brać wszystko na kredyt. A jak przyjdzie płacić, to nie ma z czego — i uśmiech- nął się owym chytrym chłopskim uśmiechem, który się zawsze objawia na licu poddanego, ile razy pan w kłopocie.
— A czyj że ty?
— Pana Pożyczkowskiego.
— Czy on tu? — A tu.
— A po cóż on tu przyjechał?
— A diabli go wiedzą.
Stajenny odprowadził konie dalej. Chłopiec, wyrzekłszy obojętnie te ostatnie słowa, którymi zwykle kończy się rozmowa ludzi o projektach ich panów, siedział dalej zgarbiony, z gębą wpółotwartą, z okiem wpół przymrużonym, a jego konie stały jak pierwej ze zwieszonymi głowami, nieruchome, jak owa czwórka na kościele św. Marka w Wenecji. Tymczasem w gabinecie prezesa — w którym pod jedną ścianą stało jego biuro ogromne i kosztowne, pod drugą piękna kanapa z drogim obiciem, pod trzecią takież krzesła i szafki, a pod czwartą proste dębowe stołki i stolik taki, jaki by ledwie ekonom w swoim (pokoju postawił — były trzy osoby. Na bogatym i wygodnym fotelu siedział prezes wyprostowany; pulchne rączki jego leżały na wypukłym brzuchu; dwa wielkie palce kręciły powolnego młynka; głowa z najeżoną czuprynką przechylona była na bok pobożnie, a oczy z wyrazem pokory i miłosierdzia zwrócone ku siedzącemu z boku panu Pożyczkowskiemu.
Na jednym z owych prostych stołków i prawie na jego rogu przylepił się skromnie ów nieszczęśliwy pacjent. Był to człowiek już niemłody, blady, chudy, z siwą głową niedbale uczesaną; surdut miał wytarty, podobno kiedyś w ciemnosieraczkowy; kamizelkę białą i brudną, a spodnie nankinowe, które, podnosząc się zbyt wysoko, zdradzały cholewy niepoczernione i rude. Pod pachą miał czapkę barankową niezmiernie starą i zwiniętą w rurkę, a łokcie i ręce przycisnąwszy do swego ciała, robił się jeszcze węższym, niż był w istocie. Widać, że to był człowiek zbiedzony, przywykły do subordynacji domowej, narzędzie obcej woli, popychadło, które zwracało się tam, gdzie je popchnięto. Bliżej ku drzwiom stał Szloma Krzemieniecki. Szloma był to Żyd edukowany i szejne morejne. Mógł mieć ledwie lat czterdzieści. Wysoki i kształtny, twarz miał cokolwiek ospą oznaczoną, ale rysy jego, chociaż okrągławe, nos trochę zadarty, usta trochę za szerokie, były pełne wdzięku i męskiej piękności. Oczy jego czarne, osłonione długimi rzęsami, jaśniały uprzejmością: uśmiech prawie ciągły roztwierał jego usta i odkrywał zęby czyste i nadzwyczajnie piękne. Aksamitna jarmułka przykrywała jego głowę, a pejsy niezbyt długie, broda niezbyt wielka, uczesane starannie lśniły się jak krucze skrzydła. Czarny materialny kaftan, prawie nowy, nie miał ani jednej plamki. Za jedwabny pas zasunąwszy wielkie palce, trzymał w jednym ręku sobolową czapkę, a drugą wystawił jakby na pokaz, tak była biała i czysta. Nawet buty Szlomy, z wysokimi cholewami, z węgierska wykrojone, były wyczyszczone, wyglancowane i nie okazywały ni śladu błota. Szloma, syn bardzo wziętego w swoim czasie cyrulika, naznaczony pierwiastkowo na doktora, do szesnastu lat był w szkołach w Krzemieńcu. Obdarzony z natury najpiękniejszymi zdolnościami, uczył się doskonale, przeszedł jako uczeń celujący pierwsze cztery klasy i był dwa lata na pierwszym kursie nauk wyższych. Ale w tym czasie ożeniono go i natura żydowska przemogła, pociągnąwszy go od książki do łokcia, od rachunku algebraicznego do prostej kredki, którą się zapisują złotówki i grosze. Wziął się więc do handlu i zapomniał o doktorstwie. Znajomość z paniczami, dawniejszymi kolegami, zrobiła go także ich bankierem. Pożyczał im przez przyjaźń i koleżeństwo na mniejsze, niż inni Żydzi, procenta i tym sposobem liczną miał klientelę i nie stracił szacunku, a czasem i towarzystwa młodzieży, wśród której praktycznie się kształcił. Stąd więc, chociaż nie przestał być Żydem, przybrał formy wyższe w sposobie wyrażania się czystą polszczyzną, w grzeczności i stroju. Wiedział przy tym, że jest pięknym mężczyzną, dołączył więc kokieterię i wdzięczną układność do tych przymiotów naturalnych i wszystko to obrócił na korzyść swej kieszeni. Po zmianach Krzemieńca poznał się przypadkiem z prezesem. Odgadli się prędko oba, bo cel ich był jednaki, chociaż sposób zapatrywania się na środki, które do niego prowadziły, niezupełnie tenże sam. Został więc Szloma agentem i mistrzem prezesa, zastrzegłszy sobie we wszystkich działaniach znaczne beneficja. Porzucił miasteczko przeniósł się do Szyszkowiec, wziąwszy w arendę wielką karczmę na trakcie, gdzie kontynował swój handel. Szloma miał wszystko: sukno, materie, płótna, cukier, kawę, wino, mięso, słowem — czego tylko potrzebować mogła szlachta okoliczna i przejezdni panowie. Wszystko było na pozór w niewielkich masach, po troszku, kupowane niby dla siebie i ustępowane przez grzeczność. Tym sposobem unikał podejrzeń i prześladowań ziemskiej policji *, z którą przy tym umiał się zachować w najprzyjaźniejszych stosunkach, szczególniej przez żony urzędników, które do niego często zwracały drogę na popas lub na nocleg. Nie tylko towary dawał Szloma chętnie na kredyt, ale nawet i pieniądze pożyczał i to na umiarkowany procent, zwłaszcza tym z osobnych posiadaczów, których mu ukazał prezes. Tym sposobem zrobił sobie wielką reputację i zjazdy u niego bywały liczne. Zyskiwała na tym arenda, a jeżeli co utracił przez nieakuratność lub bankructwo którego z dłużników, to mu bonifikował prezes. Teraz, skłoniwszy państwa Pożyczkowskich do wyprzedania części swojej w Czaplińcach prezesowi, wraz z nim przybył skończyć ten ważny interes, umówić się o cenę i dług swój zabezpieczyć.
— Jaśnie wielmożny pan sam widzi — mówił Szloma z uśmiechem — że wszystko w moim rejestrze porachowano sumiennie i taniej, niż się płaci w miasteczkach. Niech jaśnie wielmożny pan raczy zwrócić uwagę na wino, na cukier, na inne produkta, których dostarczałem pani Pożyczkowskiej. W Krzemieńcu daleko drożej, nie licząc jeszcze tego, że trzy lata czekam.
— Już to ja nie widzę żadnej różnicy. I owszem, zdaje mi . się, żeś na każdej rzeczy naliczył dobry procent — odpowiedział prezes.
— Tak i moja żona mówiła — rzekł, podnosząc się z lekka na stołku pan Pożyczkowski i siadając znowu jeszcze prościej.
— Jaśnie wielmożny pan się myli — odpowiedział Szloma. — Jest to zwykłe panów uprzedzenie o ludziach naszego wyznania, że żadnej przysługi bez wielkich zysków nie czynią. Bez wątpienia, w wielkiej części zarobiliśmy na tę opinię, ale są wyjątek, chcę mówić: wyjątki, i między Żydami.
Te wyrazy: opinię, honor, moralność itp. wymawiał zawsze z pretensją, jako niezwykłe w ustach Żyda, a ile razy mu się zdarzyło pomylić w języku, tyle razy zawsze się poprawił, przypomniawszy sobie lekcje wymowy, które brał na pierwszym kursie w Krzemieńcu. Prezes puścił swe palce prędszego młynka, przechylił głowę i rzekł:
— Słuchaj no, Szloma, my wiemy, że umiesz ładnie mówić i wszystko potrafisz okrasić.
— Co to, to prawda, jaśnie wielmożny panie —dodał prędko pan Pożyczkowski, podnosząc się na stołku i znowu opadając. — Tak i żona moja mówi.
— I prawdę mówi pani Pożyczkowska dobrodzika — rzekł prezes. — To filut niebezpieczny, który nie darmo był w szkołach.
Szloma uśmiechnął się na te słowa i znowu, założywszy palce za pas, zaczął prawą ręką wybijać capstrzyk na brzuchu.
— Otóż słuchaj, Żydzie! — dodał prezes, wziąwszy ze stołu rachunek — należy ci się wszystkiego trzy tysiące złotych. Czy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin