Szczęśliwa pomyłka.doc

(552 KB) Pobierz

LUCY MAUD MONTGOMERY

 

 

 

SZCZĘŚLIWA POMYŁKA

 

PRZEŁOŻYŁY JOANNA KAZIMIERCZYK I JOLANTA WNUK

 

SZCZĘŚLIWA POMYŁKA

 

O mój Boże! — biadoliła Nan Wallace, kręcąc się na sofie stojącej w ślicznym salonie. — Nigdy przedtem nie sądziłam, że dni mogą się tak dłużyć.

— Biedactwo! — współczuła jej siostra. Maude, która szybko porządkowała pokój. Tego wymagała od nich mama. Właściwie to Nan powinna sprzątać w tym tygodniu, ale trzy dni temu skręciła nogę i nic nie mogła robić, tylko leżeć na sofie. Zwykle pełna energii, miała już dość bezczynności.

— Przepadnie dzisiejszy piknik! — westchnęła. — Całe lato na niego czekałam. I dzień jest idealny. A ja muszę siedzieć w domu i leczyć nogę.

Nan popatrzyła mściwie na obandażowaną stopę. Maude tymczasem wychyliła się przez okno, aby zerwać kilka pnących róż. Pozdrowiła kogoś przechodzącego ulicą.

— Kto to był? — spytała Nan.

— Florrie Hamilton.

— Czy ona idzie na piknik? — głos Nan brzmiał obojętnie.

— Nie. Nie dostała zaproszenia. Pewnie się go nawet nie spodziewała. Wie, ze nie należy do naszej paczki. Chyba czuje się okropnie samotna w szkole. Wiele dziewcząt uważa, ze to śmieszne, gdy zwykły majster z fabryki posyła córkę do prywatnej szkoły panny Braxton.

— Mimo wszystko powinna zostać zaproszona na piknik — ucięła Nan. — Nawet jeśli nie należy do naszej paczki, to chodzi do naszej klasy. Ale nie sądzę, żeby się dobrze bawiła. Nie sądzę też, że przyjęłaby zaproszenie. Trzeba przyznać, że nie zabiega o towarzystwo koleżanek. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie ma dobrze w głowie.

— Jest najlepszą uczennicą w klasie — przyznała Maude, układając róże w wazonie i stawiając je na stole, tuż przy łokciu Nan.

— Co zrobić, skoro Patty Morrison i Wilhelmina Patterson mają najwięcej do powiedzenia w kwestii pikniku. A one nie chciały jej zaprosić. Popatrz Nan, czy te róże nie są cudowne? Będą ci dotrzymywać towarzystwa.

— Życzę sobie lepszego towarzystwa niż róże — zadecydowała Nan, energicznie trzepiąc poduszkę. — Nie mam zamiaru siedzieć samotnie przez całe popołudnie, podczas gdy ty będziesz się świetnie bawić na pikniku. Napisz w moim imieniu liścik do Florrie Hastings, dobrze? Licz na moją wdzięczność, gdy sama skręcisz nogę.

— Co mam napisać? — spytała Maude, posłusznie sięgając po papeterię.

— Spytaj po prostu, czy przyszłaby dziś po południu, rozweselić biedną kalekę. Wiem, że przyjdzie. Bardzo lubię jej towarzystwo. Wyślij Dicka, aby nadał list.

— Zastanawiam się, czy Florrie Hamilton poczuła się urażona brakiem zaproszenia na piknik — Maude z roztargnieniem włożyła list do koperty i zaadresowała ją.

Florrie Hamilton mogłaby odpowiedzieć na to pytanie. Rankiem szła oświetloną słońcem ulicą i czuła się dotknięta bardziej, niż chciała się do tego przed sobą przyznać. Nie zależało jej na pikniku. Nan Wallace miała rację, że nie bawiłaby się dobrze wśród tłumu dziewcząt, patrzących na nią z góry albo ignorujących jej towarzystwo. Ale gdy się jest jedyną dziewczyną w szkole, która nie otrzymała zaproszenia! Na samą myśl o tym usta Florrie wygięły się w podkówkę.

— Poproszę tatę, aby po wakacjach przeniósł mnie do szkoły publicznej — wymamrotała. — Nienawidzę szkoły panny Braxton.

Florrie dopiero niedawno zamieszkała w Winboro. Jej ojciec dostał pracę w największej fabryce w tym małym mieście. Z tego powodu, niektóre źle wychowane dziewczynki lekceważyły ją, a inne wcale nie zwracały na nią uwagi. To prawda, że na początku kilka z nich chciało się zaprzyjaźnić, ale Florrie nie zareagowała, zauważyła bowiem nastroje panujące w szkolnym środowisku. Poza tym dano jej do zrozumienia, że jest nudna. Coraz bardziej zamykała się w sobie i stała się tak samotna w szkole panny Braxton jak rozbitek na bezludnej wyspie.

— Nie lubią mnie z powodu moich nieładnych sukienek i dlatego, że mój tato nie ma pieniędzy — myślała z goryczą. I faktycznie taka opinia przeważała wśród uczennic szkoły panny Braxton, co bardzo komplikowało sprawy.

— Florrie, list do ciebie — oznajmił jej brat Jack, gdy zegar wybił południe. — Wziąłem go z poczty, po drodze do domu. Od kogo?

Florrie otworzyła wykwintną, pachnącą kopertę i przeczytała list z miną, która najpierw wyrażała zdumienie, a potem nagłą radość.

— Posłuchaj, Jack! — zawołała podniecona.

 

Droga Florrie!

Nan jest uwiązana w domu i leży w pokoju na sofie, z powodu skręconej kostki. Ponieważ dziś będzie sama w domu, czy nie przyszłabyś spędzić z nią popołudnia? Bardzo chce, żebyś przyszła, bo czuje się samotna i uważa, że tylko ty możesz ją rozweselić.

Serdeczności,

Maude Wallace

 

— Pójdziesz? — dopytywał się Jack.

— Tak. Nie wiem. Pomyślę jeszcze — odpowiedziała Florrie nieprzytomnie. Prędko pobiegła na górę, do swego pokoju.

— Co mam zrobić? — zastanawiała się. — Pójdę, Założę się, że Nan napisała do mnie z litości, bo nie dostałam zaproszenia na piknik. Ale mimo wszystko, to miło z jej strony. Zawsze mi się wydawało, że polubiłabym Wallace’ówny, gdybym miała okazję poznać je bliżej. One jedyne dobrze mnie traktowały. Właściwie, nie wiem dlaczego, w ich towarzystwie czuję się głupia i zapominam języka w gębie. Bądź co bądź pójdę.

Tego popołudnia do pokoju Nan weszła pani Wallace.

— Nan, kochanie. Przyszła Florrie Hamilton.

— Florrie Hamilton?

— Tak. Wspomniała coś o liście, jaki dziś rano otrzymała od ciebie. Mam ją wprowadzić?

— Oczywiście — potwierdziła słabym głosem Nan. Po wyjściu matki opadła na poduszki i zaczęła intensywnie myśleć.

— Florrie Hamilton! Maude musiała przez pomyłkę zaadresować do niej list. Ale Florrie nie może dowiedzieć się o tym nieporozumieniu. Nie może się nawet domyślać. O Boże! Czy znajdę jakiś temat do rozmowy z nią. Ciężko będzie przy jej nieśmiałości.

Dalsze refleksje zakłóciło wejście Florrie. Nan wyciągnęła rękę na powitanie i uśmiechnęła się przyjaźnie.

— To bardzo miło z twojej strony, że poświęcasz popołudnie na wizytę u inwalidki — rzekła serdecznie. — Nie możesz sobie wyobrazić, jaka czułam się samotna po wyjściu Maude. Zdejmij kapelusz i wybierz najwygodniejsze krzesło.

Dzięki ciepłemu powitaniu zakłopotanie Florrie znikło i dziewczynka poczuła się zupełnie swobodnie. Usiadła w bujanym fotelu, a na widok wazonu z różami jej oczy roziskrzyły się. Widząc to Nan odezwała się: — Czyż nie są piękne? My, Wallace’owie bardzo lubimy pnące róże. Nasza prababcia przywiozła sadzonki z Anglii sześćdziesiąt lat temu. Rosną tylko tutaj.

— Wiem — uśmiechnęła się Florrie. — Poznałam je, jak tylko weszłam do pokoju. Takie same róże pną się wokół domu babci Hamilton w Anglii. Zawsze je bardzo lubiłam.

— W Anglii! Byłaś w Anglii?

— Tak — roześmiała się Florrie. — I zwiedziłam prawie wszystkie kraje na kuli ziemskiej, a przynajmniej te, do których zawijał statek.

— Coś podobnego! Na serio?

— Tak. Pewnie nie wiesz, że nasza „obecna mama”, jak czasami mawia Jack, jest drugą żoną taty. Prawdziwa mama zmarła, kiedy byłam małym dzieckiem i wychowywała mnie bezdzietna ciotka. Jej mąż był kapitanem statku i ciocia wyruszała z nim w każdy rejs. Z konieczności ja też pływałam. Prawie wyrosłam na pokładzie statku. Wspaniale spędzaliśmy czas. Nigdy nie chodziłam do szkoły. Przed małżeństwem moja ciocia pracowała jako nauczycielka, więc to ona mnie uczyła. Dwa lata temu, kiedy skończyłam czternaście lat, tato ponownie się ożenił i chciał, żebym zamieszkała razem z nimi. Przeprowadziłam się więc, chociaż na początku żal mi było opuszczać ciocię, drogi, stary statek i zrezygnować z podróży.

— Opowiedz mi o podróżach — poprosiła Nan. — Dlaczego nigdy nie pisnęłaś ani słowa na ich temat? Ja uwielbiam słuchać opowieści o zamorskich krajach, zwłaszcza kiedy opowiadający sam je odwiedził. Mów, proszę, a ja będę słuchać i zadawać pytania.

Florrie rozpoczęła wspomnienia. Nie jestem pewna, która z nich była bardziej zdziwiona jej płynną mową i doskonałymi opisami różnych krajów, często okraszanymi żartem i humorystycznymi scenami. Popołudnie szybko minęło. Florrie wyszła o zmroku po wspaniałym podwieczorku podanym w pokoju Nan. Otrzymała zaproszenie do złożenia kolejnej wizyty.

— Świetnie się czułam w twoim towarzystwie — przyznała szczerze Nan. — Odwiedzę cię, jak tylko stanę na nogi. Ale nie czekaj tak długo. Bądźmy dobrymi koleżankami bez większych ceregieli.

Kiedy Florrie poszła już do domu z lekkim sercem i uśmiechem szczęścia na twarzy, wróciła z pikniku spalona słońcem, zadowolona Maude.

— Bawiłyśmy się świetnie! — zawołała. — Żal mi cię było, że musisz tkwić tutaj. Czy Florrie przyszła?

— Przyszła. Maude, zaadresowałaś list do Florrie Hamilton zamiast do Florrie Hastings.

— To niemożliwe, Nan! Jestem pewna…

— Zaadresowałaś. I ona przyszła. Strasznie się zdziwiłam na początku.

— Myślałam o niej adresując list i przez pomyłkę musiałam napisać jej nazwisko. Tak mi przykro…

— Nie ma powodu. Już dawno tak się dobrze nie bawiłam. Czy wiesz Maude, że ona zwiedziła prawie cały świat. Kiedy Florrie pozbędzie się oschłości, staje się mądra i dowcipna. Nie ta sama dziewczyna! Absolutnie cudowna!

— Cieszę się, że tak miło razem spędziłyście czas. Czy wiesz, że niektóre dziewczynki oburzyły się, że nie została zaproszona na piknik? Stwierdziły, że to zwykły brak wychowania i że to wina nas wszystkich, nawet jeśli decyzję podjęły Patty i Wilhelmina. Wydaje mi się, że wszystkie stałyśmy się snobkami w szkole panny Braxton i wstyd mi za to.

— Poczekaj tylko na rozpoczęcie roku szkolnego — powiedziała tajemniczo Nan. Ale Maude zrozumiała.

Nie musiały jednak czekać na rozpoczęcie roku szkolnego. Już dużo wcześniej dziewczynki z Winboro odkryły, że Wallace’ówny zaprzyjaźniły się z Florrie Hamilton. Jeśli Nan i Maude polubiły ja to coś w niej musi być, rozumowały. Stopniowo dziewczynki odkryły to samo co Nan, że pełna humoru Florrie jest świetna towarzyszka kiedy tylko zapomni o nieśmiałości. W nowym roku szkolnym Florrie została ulubienicą całej klasy. Pomiędzy nią, a Nan Wallacc zawiązała się piękna przyjaźń, która stopniowo umocniła się i przetrwała całe życie.

— A wszystko dzięki temu, że Maude w roztargnieniu napisała Hamilton zamiast Hastings — rzekła do siebie Nan pewnego dnia. Ale Florrie Hamilton nigdy się o tym nie dowiedziała.

 

BLIŹNIĘTA I ŚLUB

 

Czasami Johnny i ja rozważamy, jak by się sprawy potoczyły, gdybyśmy nie wyjechali na ślub kuzynki Pameli. Ja sądzę, że Ted wróciłby kiedyś, ale Johnny nie zgadza się ze mną. Jest chłopcem, więc pewnie wie lepiej. Z pewnością nie wróciłby przed upływem czterech lat. Tak czy owak, wybraliśmy się w podróż i wszystko się dobrze skończyło. Ted powiedział, że jesteśmy parą opatrznościowych bliźniąt.

Johnnyemu i mnie nawet nie przyszło do głowy, że mielibyśmy nie pojechać na ślub kuzynki Pameli, ponieważ zawsze łączyła nas przyjacielska zażyłość. Pamela napisała do taty i mamy, aby Johnnyego i mnie koniecznie zabrali ze sobą, ale oni chcieli mieć święty spokój. Naprawdę. Chociaż nasi rodzice nie są wcale gorsi od innych. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, nie można było wybrać sobie lepszych. Doskonale jednak wiedzieliśmy, że chętnie zostawią nas w domu, aby uniknąć wspólnej podróży. Wuj Fred nie dziwi się, bo uważa nas za parę wcielonych diabłów, które psocą i wszystkich trzymają w strasznym napięciu. Ja jednak sądzę, że uwzględniając rozmaite pokusy, na jakie życie nas wystawia, nie jesteśmy tacy źli. A bliźnięta mają podwójną liczbę pokus.

W każdym razie, mama i tata postanowili, że zostaniemy w domu pod opieką Hannah Jane. Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Na początku myśleliśmy, że to zwykłe żarty. Czuliśmy, że po prostu musimy jechać na ślub Pameli. Nigdy nie byliśmy na żadnym ślubie i strasznie chcieliśmy zobaczyć choć jeden. Poza tym napisaliśmy ślubną odę do Pameli, i zamierzaliśmy z nią wystąpić. Johnny, który miał ją recytować, ćwiczył już od tygodnia za powozownią. Większą część ja napisałam. Pisanie poezji przychodzi mi łatwo. Johnny pomagał mi tylko w znajdowaniu rymów. Najtrudniejszą rzeczą w całej poezji jest znalezienie odpowiedniego rymu. Johnny podawał rym, a ja pisałam wers i świetnie nam razem szło.

Kiedy w końcu dotarło do nas, że tata i mama faktycznie nie zamierzają nas zabrać, straciliśmy chęć do życia. Tej nocy w łóżku naciągnęłam kołdrę na głowę i ryczałam z żalu. Nie mogłam się powstrzymać, gdy pomyślałam o białej, jedwabnej sukni Pameli, tiulowym welonie, druhnach i całej reszcie. Johnny najbardziej żałował uczty weselnej. Ale wiecie, jacy są chłopcy.

Tata i mama odjechali porannym pociągiem, przykazując nam nie sprawiać kłopotów Hannah Jane. Lepiej było powiedzieć Hannah Jane, żeby nie sprawiała nam kłopotów. Ona się bardziej przejmuje naszym wychowaniem niż mama.

Po ich wyjeździe siedziałam na progu, gdy zjawił się Johnny z zagadkową i stanowczą miną. Wiedziałam, że musiał wymyślić coś świetnego.

— Sue — głos Johnnyego brzmiał tajemniczo — jeśli masz w sobie żyłkę awanturniczą, możesz ją teraz pokazać. Jak masz trochę ikry, pojedziemy na ślub Pameli.

— W jaki sposób? — spytałam, gdy już ochłonęłam z wrażenia.

— Po prostu pojedziemy. Pociągiem o dziesiątej, który dojeżdża do Marsden o jedenastej trzydzieści. Ślub jest dopiero o dwunastej, więc zdążymy bez problemu.

— Ale nigdy przedtem nie jechaliśmy pociągiem i nigdy nie byliśmy w Marsden — wyjąkałam.

— Jasne. Zaraz zaczniesz wynajdywać różne przeszkody — pogardliwie stwierdził Johnny. — Myślałem, że masz więcej odwagi.

— Ależ mam, Johnny — przytaknęłam ochoczo. — Jestem odważna jak lew i zrobię wszystko, co zechcesz. Czy jednak nie doprowadzi to rodziców do wściekłości?

— Na pewno. Ale jak się znajdziemy na miejscu, nie odwiozą nas przecież zaraz do domu i zobaczymy ślub. Potem wymyślą jakąś karę, bez wątpienia, ale co zobaczymy to nasze. Nie rozumiesz?

Rozumiałam. Poszłam na górę przebrać się. Ślepo zaufałam we wszystkim Johnnyemu. Włożyłam swój najlepszy, bladoniebieski, jedwabny kapelusz, niebieską sukienkę z organdyny i buciki na podwyższonych obcasach. Johnny zagwizdał na mój widok, ale nic nie powiedział. Czasami mój brat zachowuje się jak głupia gęś. Wymknęliśmy się z domu, gdy Hannah Jane karmiła kury.

— Kupię bilety — wyjaśnił Johnny. — Zostały mi pieniądze z zeszłego miesiąca, bo nie wydałem ich na cukierki jak ty. Ale pamiętaj, że musisz mi zwrócić z następnego kieszonkowego. Poproszę konduktora, żeby nas powiadomił, kiedy dojedziemy do Marsden. Dom wuja Freda znajduje się niedaleko stacji i łatwo poznamy go po drzewach wiśniowych, które rosną wokół niego.

Wszystko wyglądało tak prosto i było proste. Jazda pociągiem minęła wesoło i w końcu przyszedł konduktor i powiedział: — Wysiadacie na tej stacji, dzieciaki.

Johnny nie lubił, jak go nazywano dzieciakiem, ale ja przebaczyłam konduktorowi, gdy spostrzegłam jego pełen podziwu wzrok utkwiony w moim kapeluszu.

Marsden to ładna, mała wioska. W oddali zobaczyliśmy dom wuja Freda otoczony drzewami wiśniowymi w pełnym rozkwicie. Ruszyliśmy szybko w tamtym kierunku, gdyż nie mieliśmy wiele czasu. To istny koszmar iść prędko w butach na wysokich obcasach. Milczałam jednak, bo wiedziałam, że od Johnnyego nie mogę spodziewać się współczucia. W końcu dotarliśmy do domu i stanęliśmy przy otwartej furtce. Uważałam, że wszystko wygląda za spokojnie jak na rychły ślub. Ogarnęło mnie przerażenie, że ślub się już odbył i przyjechaliśmy za późno.

— Bzdura! — zawyrokował Johnny, zły jak diabli, bo sam się tego obawiał. — Pewnie wszyscy są w środku. Patrz, tam stoi dwoje ludzi. Zapytajmy, czy jesteśmy w dobrym miejscu. Jeśli nie, trzeba się spieszyć.

Podbiegliśmy przez trawnik do dwóch osób stojących przy ławce. Jedną z nich była młoda kobieta. W życiu nie widziałam ładniejszej. Wysoka i postawna, o pięknych, brązowych lokach, dużych, niebieskich oczach i cudownej cerze, przypominała bohaterki książek. Wyglądała na zagniewaną i kiedy ją tylko ujrzałam, wiedziałam, że pokłóciła się z młodym człowiekiem.

On stał przed nią, przystojny jak książę z bajki. Ale też miał zagniewany wyraz twarzy. Nie widzieliście nigdy tak rozzłoszczonej pary. Podchodząc, usłyszeliśmy młodą kobietę: — Prosisz o rzecz śmieszną, absurdalną i niemożliwą do zrealizowania. Ted. Nie mogę i nie zamierzam wziąć ślubu w ciągu dwóch dni!

On na to: — Dobrze, Uno. Przykro mi, że tak to rozumiesz. Nie myślałabyś tak, gdyby ci na mnie trochę zależało. Nawet lepiej, że się o tym dowiedziałem. Wyjeżdżam za dwa dni i nieprędko wrócę.

— Możesz wcale nie wracać — oznajmiła Una.

Wyczułam jednak, że nie powiedziała prawdy. Młody człowiek tego nie wyczuł. Mężczyźni są czasami tacy głupi. Bez słowa obrócił się na pięcie i byłby odszedł, gdyby prawie się nie przewrócił wpadając na nas.

— Przepraszam pana — pospiesznie, ale z szacunkiem odezwał się Johnny. — Szukamy domu pana Fredericka Murraya. Czy dobrze trafiliśmy?

— Nie — wyjaśnił nieco gburowato młody człowiek. — To jest dom pani Franklin. Frederick Murray mieszka w Marsden, piętnaście kilometrów stąd.

Serce mi zakołatało i przestało bić. Johnny twierdzi, że to niemożliwe, ale ja wiem lepiej.

— Nie jesteśmy w Marsden? — krzyknął zdławionym głosem Johnny.

— Nie. Ta miejscowość nazywa się Harrowsdeane — odparł młody człowiek łagodniejszym tonem.

Usiadłam na ławce i zalałam się łzami, niemal zupełnie tak jak opisują w książkach. Nie mogłam się powstrzymać. Byłam zmęczona, zgrzana i rozczarowana.

— Nie płacz, moja droga — ton głosu młodej pani zmienił się. Usiadła obok i objęła mnie. — Zawieziemy was do Marsden, jeśli wysiedliście na niewłaściwej stacji.

— Za późno — szlochałam. — Ślub ma się odbyć w południe, a już dochodzi dwunasta. Och, Johnny, chociaż spróbuj mnie pocieszyć!

A Johnny włożył ręce do kieszeni i odwrócił się plecami. Uważałam, że to nieładnie z jego strony. Wtedy bowiem jeszcze nie wiedziałam, że zrobił to, aby również się nie rozpłakać. Ja czułam, że szczęście mnie całkiem opuściło.

— Opowiedz mi wszystko — poprosiła młoda pani. Opowiedziałam więc, jak umiałam najlepiej o ślubie i jak bardzo chcieliśmy go zobaczyć, i o naszej ucieczce z domu.

— Na próżno — łkałam. — Rodzice ukarzą nas, jak się dowiedzą. Co innego, gdybyśmy widzieli ślub, wtedy kara nie miałaby znaczenia. Nigdy nie widzieliśmy ślubu, a Pamela miała włożyć białą, jedwabną suknię i… i… miały być druhny. Serce pęka mi z żalu i nigdy nie przeboleję tego, nigdy… nawet za sto lat.

— Jak możemy im pomóc? — spytała śliczna pani, patrząc na młodego człowieka z lekkim uśmiechem. Wydawało się, że już zapomniała o wcześniejszej kłótni. — Nie mogę patrzeć na rozczarowane dzieci. Zbyt dobrze pamiętam własne dzieciństwo.

— Nie wiem, co możemy zrobić — młody mężczyzna również się uśmiechnął. — Chyba, że pobierzemy się natychmiast dla ich dobra. Chcą zobaczyć ślub, więc to jest jedyne rozwiązanie, jakie mi przychodzi do głowy.

— Bzdura! — powiedziała młoda kobieta takim tonem, jakby tylko czekała, aby ją przekonano, że to wcale nie jest bzdura.

Młody człowiek spojrzał na nią.

— Jeśli chcecie się pobrać, zróbcie to od razu — wtrąciłam ochoczo. — Każdy ślub będzie dobry. Naprawdę.

Młoda pani roześmiała się. — Właściwie to bez znaczenia, czy ślub odbędzie się za dwie godziny, czy za dwa dni.

— Uno — zwrócił się do niej młodzieniec — czy wyjdziesz za mnie zaraz, w tej chwili? Nie pozwól mi jechać samemu na drugi koniec świata.

— Co na to powie ciocia? — zastanawiała się Una.

— Pani Franklin nie sprzeciwiałaby się, gdybyś nawet zechciała brać ślub w balonie.

— Ale nie wiem, jak to wszystko załatwimy. Och, Fred, to zupełny absurd!

— Nic podobnego. Natychmiast jadę do miasta po zaświadczenie i obrączki. Wrócę za godzinę. W tym czasie możesz się przygotować.

Una wahała się przez chwilę. Potem nagle zwróciła się do mnie:

— Jak ci na imię, kochanie?

— Sue Murray — przedstawiłam się. — To mój brat Johnny. Jesteśmy bliźniakami już od dziesięciu lat.

— Podejmiesz za mnie decyzję, Sue. Ten pan nazywa się Theodore Prentice i za dwa dni wyjeżdża do Japonii. Wróci aż po czterech latach. Rozkaz otrzymał dopiero wczoraj. Chce mnie poślubić i zabrać ze sobą. Tobie pozostawiam decyzję. Mam za niego wyjść czy nie?

— Oczywiście, proszę za niego wyjść — powiedziałam bez zastanowienia. Johnny był pewien, że tak postąpię.

— Dobrze — odezwała się Una. — Ted, możesz jechać do miasta załatwiać formalności. Sue, musisz zostać moją druhną, a Johnny świadkiem. Chodźcie do domu. Zawiadomimy ciocię.

Nigdy przedtem nie czułam się tak podniecona i zafascynowana. To wszystko wydawało się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Weszłyśmy do domu z Uną i tam spotkałam najmilszą, okrąglutką i rumianą staruszkę śpiącą w fotelu. Una ją zbudziła i poinformowała: — Ciociu, za godzinę wychodzę za mąż za pana Prentice’a.

A ta wspaniała starsza pani powiedziała tylko: — O, mój Boże!

— Można by pomyśleć, że Una wyraziła jedynie chęć udania się na przechadzkę.

— Ted pojechał po dokumenty, obrączki i pastora — ciągnęła dalej. — Ślub odbędzie się pod kwitnącymi wiśniami i włożę nową suknię z białej organdyny. Za dwa dni wyjedziemy do Japonii. Te dzieci — to Sue i Johnny Murray, które przyjechały na ślub, jakikolwiek ślub. Ted i ja pobieramy się, aby im sprawić przyjemność.

— O, mój Boże! —westchnęła jeszcze raz starsza pani. — Dosyć to nagłe. Ale jeśli musicie… Pójdę zobaczyć, co jest w domu do jedzenia.

Odeszła uśmiechając się, a Una zwróciła się do mnie. Śmiała się, ale w jej oczach błyszczały łzy.

— Ach, moi dobroczyńcy! — zawołała lekko drżącym głosem.

— Gdybyście się nie zjawili, Ted odjechałby rozgniewany i pewnie nie zobaczyłabym go już nigdy. Sue, chodź, pomóż mi się ubrać.

Johnny został w hallu, a ja pobiegłam na górę z Uną. Ubieranie jej było świetną zabawą. Biała sukienka z organdyny składała się z samych falbanek i koronek. Jestem pewna, że suknia Pameli nie umywała się do tej. Ale brakowało welonu i czułam się trochę rozczarowana. Rozległo się jednak pukanie do drzwi i weszła pani Franklin, trzymając w dłoniach coś pięknego i mglistego, jak koronkowa pajęczyna.

— Przyniosłam ci mój welon, kochanie — wyjaśniła. — Nosiłam go czterdzieści lat temu. Niech ci przyniesie szczęście. Ja pędzę, bo w tej chwili zabijane są kurczaki. Bridget je upiecze. Syn pani Jenner, tej z naprzeciwka, poszedł do cukierni po tort weselny.

Ponownie odpłynęła. To wspaniała starsza pani. Wyobraziłam sobie mamę na jej miejscu. Cóż, mama by kompletnie oszalała.

Ubrana do ślubu Una wyglądała jak marzenie. Kurczaki sprawiono i pani Franklin posłała chłopca z koszem po róże dla nas. Każda z nas dostała piękny bukiet. Wkrótce wrócił Ted z pastorem i nie upłynęło wiele czasu, a wszyscy staliśmy na trawniku pod drzewami wiśniowymi, gdzie udzielono młodym ślubu.

Nie mogłam mówić z przejęcia. Nawet w najskrytszych marzeniach nie widziałam się w roli druhny. A oto byłam nią. Całe szczęście, że włożyłam niebieską, organdynową sukienkę i świąteczny kapelusz. Pani Franklin stała z boku ze śladem mąki na nosie i w fartuchu, bo zapomniała go zdjąć. Bridget z pomocnikiem obserwowali ślub z ogrodu przy kuchni. Ale sama ceremonia była strasznie poważna. Jestem pewna, że ja nigdy nie odważę się przejść przez coś takiego, lecz Johnny mówi, że zmienię zdanie, gdy dorosnę.

Kiedy już było po wszystkim, szturchnęłam Johnnyego łokciem i wyszeptałam: „Oda”. Johnny natychmiast wysunął się do przodu i wyrecytował naszą odę. Imię Pamela występowało trzy razy i naturalnie powinien był zamienić je na Una, ale zapomniał. Nie da się wszystkiego zapamiętać.

— Kochane dzieci! — zawołała Una, całując nas oboje. Johnny nie znosił pocałunków, ale nie przeszkadzały mu w wykonaniu panny młodej.

Potem zjedliśmy obiad i jeszcze wyżej oceniłam zalety pani Franklin. Trudno uwierzyć, aby jakaś kobieta urządziła przyjęcie w dwie godziny. Oczywiście przy pomocy Bridget i chłopca. Zgłodnieliśmy z Johnnym porządnie i obiad spotkał się z wyjątkowym uznaniem.

Wróciliśmy do domu wieczornym pociągiem. Ted i Una odprowadzili nas na stację. Una obiecała napisać z Japonii, a Ted powiedział, że będzie nam wdzięczny do końca życia.

W domu zastaliśmy oszalałych ze strachu: Hannah Jane oraz mamę i tatę, którzy wrócili godzinę wcześniej. Rodzice tak się ucieszyli, widząc nas całych i zdrowych, że nawet nie dostaliśmy bury. Tata uśmiał się do łez po wysłuchaniu naszego opowiadania.

— Niektórzy rodzą się szczęściarzami, inni muszą pracować na swoje szczęście, a takim jak wy ono samo wciska się do rąk — podsumował.

 

NOWY ROK BERTIEGO

 

Chłopiec stał na mokrym progu i patrzył na ośnieżony świat. Ręce założył do tyłu, a na szczupłej, zamyślonej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. Drzwi za nim otworzyły się gwałtownie i ukazała się nachmurzona kobieta z miską pomyj w ręku.

— Jeszcze tu jesteś, Bert? — ostry ton wyrażał zaskoczenie. — Po co, u licha, jeszcze się tu kręcisz?

— Mam dosyć czasu — wyjaśnił wesoło Bertie. — Pomyślałem, że gdyby przejeżdżał tędy George Fraser, to mógłbym się z nim zabrać aż na wybrzeże.

— Pierwszy raz widzę takie lenistwo! Nie dziwię się, że stary Sampson nie chce cię zatrzymać u siebie dłużej niż do końca roku. Boże, czy ten chłopak się nie uspokoi!’— krzyknęła na odgłos rozpaczliwego płaczu dochodzącego z kuchni.

— Co dolega Williamowi Johnowi? — spytał Bertie.

— Upiera się, żeby iść na plażę razem z synami Robinsona, ale nie pozwoliłam mu. Nie ma rękawiczek i mógłby złapać kolejne śmiertelne przeziębienie.

Zabrzmiało to tak, jakby William John już parę razy umierał z przeziębienia.

Bertie popatrzył z powagą na swoje stare, pocerowane rękawiczki. Było bardzo zimno, a miał załatwić wiele spraw. Zadrżał i podniósł wzrok na surową twarz ciotki, która marszcząc gniewnie brwi, stała wycierając miskę. Nie wróżyło to nic dobrego dla rozgoryczonego Williama Johna. Nagle podjął decyzję i zdjął rękawiczki.

— Niech weźmie moje. Obejdę się bez nich.

— Bzdura! — rzekła pani Ross z mniejszą niechęcią w głosie. — Nie bądź głupi. Odmrozisz sobie ręce na tym zimnie.

— Nic mi się nie stanie — nalegał Bertie. — Poradzę sobie, a William John tak rzadko wychodzi z domu.

Wcisnął ciotce rękawiczki i zaraz uciekł, jakby obawiając się, że mroźne powietrze zmusi go wbrew woli do zmiany postanowienia. Tego dnia musiał zatrzymywać się wiele razy, aby pochuchać na zsiniałe ręce. Mimo to nie żałował, że oddał rękawiczki biednemu, chorowitemu Williamowi Johnowi, który miał tak mało radości w życiu.

Słońce już zachodziło, gdy Bertie położył cały stos paczek na progu pięknego domu doktora Forbesa. Zwrócony plecami do okna i zajęty rozgrzewaniem rąk, nie zauważył dwóch małych twarzyczek, przyglądających mu się przez oszronione szyby.

— Popatrz tylko na tego biednego chłopca. Amy — odezwała się wyższa z dziewczynek. — Jest zupełnie przemarznięty. Dlaczego Caroline nie pospieszy się z otwieraniem drzwi?

— No, nareszcie. Edith, może namówimy ją, żeby pozwoliła mu się u nas ogrzać? Wygląda na skostniałego z zimna — zaciągnęła siostrę do hallu, gdzie gospodyni odbierała paczki.

— Caroline — wyszeptała nieśmiało Edith. — Proszę, powiedz temu chłopcu, aby wszedł i ogrzał się u nas.

— Gwarantuję wam, że jest przyzwyczajony do mrozu — niecierpliwiła się gospodyni. — Nic mu nie będzie.

— Ale to okres świąt — odparła ponuro Edith. — Wiesz. Caroline, mama za życia mawiała, że w tym czasie trzeba okazać szczególną życzliwość ludziom biedniejszym i mniej szczęśliwym od nas.

Może wzmianka o świętej pamięci pani Forbes poruszyła Caroline, bo zwróciła się do Bertiego życzliwie: — Wejdź i ogrzej się, zanim ruszysz dalej. Jest wyjątkowo zimno.

Bertie nieśmiało poszedł za nią do kuchni.

— Usiądź przy ogniu — poleciła Caroline przysuwając krzesło, podczas gdy Edith i Amy ustawiły się po drugiej stronie i przyglądały się chłopcu z przyjaznym zainteresowaniem.

— Jak się nazywasz? — spytała Caroline.

— Robert Ross, psze pani.

— Jesteś pewnie siostrzeńcem pani Ross — Caroline wbijała jajka do miski i zręcznie je ucierała. — Pracujesz teraz dla pana Sampsona? Mój Boże! — wykrzyknęła, widząc jak chłopiec ogrzewa zsiniałe ręce nad ogniem. — Gdzie są twoje rękawiczki, dziecko? Nie wychodzi się z domu bez rękawiczek w taki dzień jak dziś.

— Pożyczyłem je Williamowi Johnowi, bo nie miał własnych — wyjąkał Bertie obawiając się, że brak rękawiczek zostanie poczytany mu za zbrodnię.

— Nie masz rękawiczek! — zawołała przerażona Amy. — A ja mam aż trzy pary. Kim jest William John?

— To mój kuzyn — wyjaśnił Bertie. — Jest strasznie chorowity. Chciał się pobawić nad morzem, więc pożyczyłem mu swoje rękawiczki. Mogę się obejść bez nich.

— Jak obchodziliście Święta?

— Wcale nie obchodziliśmy.

— Nie? — Amy nie posiadała się ze zdziwienia. — Pewnie będziecie świętować Nowy Rok.

— Nie przypuszczam. Nigdy nie świętujemy.

Osłupiała Amy zamilkła. Edith zmieniła temat, domyślając się prawdy.

— Czy masz braci albo siostry, Bertie?

— Nie, psze pani — chłopiec poweselał. — I bez tego jest nas dużo w domu. Ale muszę już iść. Jestem bardzo zobowiązany.

Podczas gdy Bertie odpowiadał na pytania, Edith wymknęła się z pokoju. Przy drzwiach podała mu parę ciepłych rękawiczek.

— To dla Williama Johna — wyjaśniła — abyś mógł nosić swoje. Dla mnie i tak są za duże. Jestem pewna, że tato by się zgodził. Do widzenia, Bertie.

— Do widzenia i dziękuję — wyjąkał Bertie, ale drzwi już zamknięto. Natychmiast pognał do Williama Johna.

Tego wieczora doktor Forbes zauważył, że Edith siedzi nieruchomo, patrząc na żarzące się węgielki w kominku i głęboko się nad czymś zastanawia. Położył rękę na ciemnych lokach córki i zapytał:

— Nad czym tak dumasz?

— Był tu dziś mały chłopiec — zaczęła Edith.

— Milutki chłopiec — ochoczo wtrąciła Amy z kąta, w którym się bawiła z kotem. — Nazywa się Bertie Ross. Przyniósł paczki i zaprosiłyśmy go do środka, żeby się ogrzał. Nie miał rękawiczek i prawie odmroził ręce. Pomyśl tylko tatusiu, powiedział, że nigdy nie świętował Bożego Narodzenia ani Nowego Roku!

— Biedny malec! — stwierdził doktor. — Słyszałem o nim. Nie ma lekkiego życia.

— Jest taki śliczny, tatusiu. Edith dała mu niebieskie rękawiczki dla Williama Johna.

— Intryga rozwija się. Kim jest William John?

— Jego kuzyn, czy coś w tym rodzaju, prawda Edith? W każdym razie jest chory. Chciał bawić się nad morzem, więc Bertie oddal mu swoje rękawiczki. Przypuszczam, że on też nigdy nie świętował Bożego Narodzenia.

— Wiele osób nie świętowało — doktor z westchnieniem podniósł serwetkę. — Wydaje mi się, dziewczynki, że interesuje was ten chłopiec. Możecie więc zaprosić go wraz z kuzynem na noworoczny obiad.

— Och, tatusiu! — oczy Edith zalśniły jak gwiazdy.

Doktor roześmiał się. — Napiszcie zaproszenie na bileciku. Przecież teraz wy jesteście paniami tego domu. Ja dopilnuję, aby go jutro doręczono.

W ten sposób następnego dnia Bertie otrzymał zaproszenie na obiad. Przeczytał bilecik trzy razy, żeby dokładnie zrozumieć jego treść. Pozostałą cześć dnia spędził w roztargnieniu, jak gdyby nurtował go jakiś problem. Z tym samym wyrazem roztargnienia na twarzy wszedł wieczorem do domu. Ciotka mieszała owsiankę na piecu.

— To ty, Bert? — spytała ostrym tonem. Mówiła tak bez złych intencji, po prostu nie potrafiła inaczej.

— Tak — Bertie przytaknął potulnie, wieszając czapkę.

— Został ci tylko jeden dzień pracy w sklepie — oznajmiła pani Ross. — Sampson nic nie wspomniał o zatrzymaniu cię na dłużej?

— Nie. Spytałem go, ale powiedział, że nie może.

— Nie spodziewałam się niczego innego. No to będziesz świętował Nowy Rok. Inna sprawa, czy będziesz miał co jeść.

— Jestem zaproszony na obiad — nieśmiało wtrącił Bertie. — William John też. Za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin