Graham MASTERTON
CZTERNAŚCIE OBLICZY STRACHU
(Przełożył : ZYGMUNT HALKA)
PRZEDMOWA
Możecie zwiedzić wszystkie zakątki świata i zbadać wszystkie kultury - od argentyńskiej po zuluską - i wszędzie, w każdej z nich, spotkacie się z posępnymi mitami i przerażającymi legendami.
Prawdopodobnie stworzyliśmy je sami, aby wytłumaczyć nasze lęki przed kaprysami natury, takimi jak: choroby, susza i wszelkie katastrofy, którym nie możemy zapobiec. Możliwe, że stworzyliśmy je po to, by lepiej zrozumieć istotę dobra i zła.
A może w ogóle ich nie tworzyliśmy? Może niektóre najczarniejsze diabły naszego piekła istniały, nim jeszcze powstaliśmy, czekając już na nas? Może aniołowie spadli z nieba, a jurajską nocą rządził bezimienny horror?
W różnych kulturach egzystują podobne do siebie demony; nie można więc odczuwać prawdopodobieństwa ich istnienia. Miewają różne imiona, na przykład: meksykański Micantecutli, wielki aztecki władca umarłych, który z opuszczoną głową pełza po ziemi, niczym pająk w swojej sieci, żeby pozbierać dusze niedawno zmarłych;
Azazel, żydowski kozioł ofiarny, który demoralizuje kobiety, ucząc je używania kosmetyków, a ich synów wprowadza w najokrutniejsze arkana sztuki wojennej; Ravana, hinduski odpowiednik szatana; Baba Jaga, czarownica słowiańska, która wypruwa ludziom wnętrzności i mieszka w domku na kurzej nodze.
Chociaż demony te mają różne imiona - uosabiają te same podstawowe ludzkie lęki: strach przed ciemnością, obawę o życie i zdrowie najbliższych, strach przed nędzą i przed zarazą.
Macie okazję poznać kilka spośród wielu rozmaitych kultur świata, biorąc udział w podróży do sfery najgłębszego ludzkiego strachu. wasz bilet jest już zarezerwowany, paszport macie w ręku.
Jeśli się odważycie, zabiorę was na trzy kontynenty: zobaczycie Brugię w zimowej mgle, kwieciste wzgórza Fezu, jesienną Nową Anglię i parną Alabamę. Poznacie też różne wierzenia religijne: od rzymskokatolickich po mitologię australijskich aborygenów.
Niektóre z tych miejsc są wam znane. Nasze wspólne wycieczki doprowadzą was jednak do zakątków, których turyści nie ośmielają się odwiedzać. A po powrocie do swoich domów będzie się wam wydawać, że wokół czai się groza.
JAJKO
Bayswater, Londyn
W drodze na lotnisko zatrzymajmy się na chwilę w owej zatłoczonej różnojęzycznym tłumem dzielnicy Londynu, położonej na północ od Hyde Parku, stanowiącej mieszaninę eleganckich budynków, bloków z wytwornymi apartamentami, domów czynszowych z kawalerkami i niektórych najlepszych restauracji etnicznych w Londynie. Bayswater jest częścią dzielnicy Paddington ("siedziby Irlandczyków"), która jeszcze do 1860 roku była wioską. Później bogaci zaczęli tam budować duże domy, obok których wyrosły mniej komfortowe domki ludzi, utrzymujących się z pracy dla tych pierwszych. Paddington został wybrany w 1860 roku na siedzibę Great Western Railway; także pierwsza na świecie linia kolejki podziemnej została poprowadzona pod ulicami Hayswater. To tutaj Tom Pointing otworzył jeden z pierwszych domów towarowych "tylko za gotówkę".
Tak jak wiele innych miejsc w Londynie, Bayswater w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat zmienił się z dzielnicy wytwornej w prawie nędzną. Pod koniec wieku na ulicach nie słychać już było turkotu eleganckich powozów konnych, a zamiast tego rozlegały się wrzaski dokerów irlandzkich, sprzedających pomarańcze i orzechy, gorące pyzy i jajka.
To jest opowiadanie o jednym tylko jajku. W tym wypadku to jedno jajko wystarczyło, a nawet było go za wiele.
Michael zorientował się, że z tym jajkiem jest coś nie w porządku, kiedy tylko wyjął je z rondelka. Było nienaturalnie ciężkie i wydawało się źle wyważone, jak coś w rodzaju wańki – wstańki .
Sygnetem stłukł skorupkę i odłamał dwa lub trzy kawałki. Wnętrze było bladobeżowe i lśniło od śluzu. Wyrzucił jajko ze wstrętem do wiadra na odpadki i nalał zimnej wody do rondelka. Zapalił gaz, ale po paru sekundach wyłączył go. Stracił już ochotę na jajko. Miał skłonności do nudności i nawet najmniejsza plamka krwi w żółtku powodowała, że potem tygodniami nie mógł jeść na śniadanie gotowanych jajek. Sięgnął po muesli i napełnił nim swoją jedyną miseczkę.
Siedząc na laminowanym stole kuchennym i słuchając drugiego programu radiowego, jadł w samotności muesli. Osamotnienie odczuwał tylko podczas jedzenia, a przeżuwanie muesli trwało w nieskończoność.
W kalendarzu wiszącym na pomalowanej na zielono ścianie kuchennej były tylko dwie notatki: w najbliższy czwartek wypadały jego trzydzieste drugie urodziny, a w następny piątek musi spotkać się z dentystą w sprawie zęba mądrości. Dziewczyna z kalendarza miała nieprawdopodobnie duże piersi; Michael zaczernił długopisem jeden z jej zębów.
Z okna widać było tylko gołą ścianę sąsiedniego Bayswater Hotel i skrawek nieba w kolorze kitu.
Otworzył wiadro na odpadki, żeby wysypać do niego resztki muesli. Jajko leżało wśród zużytych torebeczek herbaty, skórek pomarańczy i szczątków pudełka po biryani. Odłamały się dalsze kawałki skorupki i teraz widać było, że jasnobeżowe wnętrze to nie białko jajka, lecz śluzowata skóra, a skorupka kryła nagie, na pół wylęgłe pisklę. Co więcej, wydawało się, że pisklę się porusza.
Oddarł kawałek papierowego ręcznika i wyjął jajko z wiadra. Dopiero kiedy kładł je ostrożnie na płycie zlewozmywaka, zorientował się, że to wcale nie było pisklę. Poczuł mrowienie pod włosami. W ostatnim kawałku skorupki leżało dziecko z twarzyczką skierowaną w dół. Malutkie, trzęsące się dziecko.
Michael oddarł więcej ręcznika i poskładał go w grubą poduszeczkę. Łykając ślinę ze strachu i z powodu skurczów żołądka, wyjął małe, śliskie stworzonko ze skorupki i położył je na poduszeczce. Był to chłopiec. Leżał, nie mogąc złapać tchu, wywijał malutkimi rączkami i kręcił na oślep główką, jak gdyby w poszukiwaniu sutka.
Michael nalał trochę mleka do talerzyka, umoczył w nim palec i przyłożył go do warg stworzonka. Natychmiast odwróciło głowę i zaczęło płakać słabym malutkim szlochem, który wydał się Michaelowi pprzerażający, a przy tym wzruszający.
- O co ci chodzi, nie lubisz mleka? - zapytał Michael.- Co powiesz na coś słodkiego?
Próbował dać dziecku miodu, napoju pomarańczowego, czekolady i syropu. Za każdym razem odwracało głowę, a jego płacz stał się histeryczny.
Michael wyszedł do sieni i podniósł telefon. Po schodach właśnie schodziła Liz, ruda dziewczyna mieszkająca bezpośrednio nad nim, ubrana w krótką zieloną spódniczkę i głęboko wyciętą, żółtą koszulkę. Michael wychylił się przez poręcz, żeby na nią popatrzeć.
- Tu pogotowie. Który oddział pan sobie życzy?
Wziął głęboki oddech i nic nie odpowiedział, Który oddział? Do kogo się telefonuje po znalezieniu dziecka w ugotowanym jajku?
- Nie... nie, dziękuję. Przepraszam, pomyliłem się.
Wrócił do kuchni. Dziecko leżało spokojnie na plecach, z rozpostartymi rączkami i nóżkami. Przyszło mu do głowy, że może nie żyje, ale potem stwierdził, że oddycha - krótkim, lepkim dziecięcym oddechem.
Z paczki muesli wyjął woreczek, nożyczkami odciął tylną ściankę kartonu i włożył doń dziecko. Niemal godzinę przyglądał mu się w zakłopotaniu i zaciekawieniu.
- Co mam z tobą zrobić? - zapytał.
Poszedł do pracy. Dzień okazał się ospały, ponieważ był to środek lata, a nikt w lecie nie kupuje telewizorów i pralek automatycznych. Myślał ciągle o malutkim chłopcu w kartonie po muesli. Może to jedynie twór wyobraźni? Może nie będzie już żył, kiedy on sam wróci do domu?
Podczas lunchu w pizzerii zagadnął Willowby'ego, starając się nadać głosowi jak najzwyklejsze brzmienie:
- Czy dziecko może urodzić się w jajku? W takim zwykłym, jak kurze?
Willowby miał na twarzy pryszcze i nosił jedwabisty, młodzieńczy wąsik.
- Nie dziwię się, że nie masz dziewczyn - uśmiechnął się, szczerząc zęby.
Wróciwszy do domu, Michael poszedł prosto do kuchni. Wszystko było na miejscu - pudełko po muesli i mały chłopiec, wciąż śpiący. Michael patrzył na niego, obgryzając paznokieć
kciuka. To niewiarygodne, myślał, a przy tym wydarzyło się naprawdę; został widać wybrany, żeby znaleźć to dziecko i zaopiekować się nim. Usiadł, pochylił głowę i wymamrotał:
- Dzięki Ci, Panno Błogosławiona, za ten cud. Przyrzekam, że będę je żywił, będę się o nie troszczył i wychowam je, tak jak Ty wychowałaś Jezusa. I nazwę go Ian. Amen.
Ian rósł tak samo jak wszystkie dzieci, z tą różnicą, że jadł zupełnie coś innego niż jego rówieśnicy. Już drugiego dnia Michael odkrył, że chłopcu smakował rozcieńczony ocet
winny, że lubił ogórki i w ogóle to, co było gorzkie i kwaśne. Rozwijał się jednak harmonijnie i dobrze i nim skończył rok, ważył niemal tyle, ile normalne dziecko.
Michael rzucił pracę w sklepie Curry'ego i poświęcił się całkowicie wychowywaniu dziecka. Wszyscy myśleli, że są ojcem i synem, chociaż w najmniejszym stopniu nie byli do siebie podobni. Michael kojarzył się z myszą. Ian miał białą skórę, był szczupły, o kędzierzawych, prawie czarnych włosach i oczach, które okazały się bezbarwne, jak gdyby nie były oczami, lecz oknami.
Ian miał cztery lata, kiedy siedząc z Michaelem w kuchni i jedząc smażone jajko z tostem, zapytał:
- Skąd ja się wziąłem?
Michael przestał jeść.
- Znalazłem cię całkiem przypadkowo - odpowiedział.
- Więc nie jesteś moim ojcem?
- Jestem, ponieważ cię kocham. To wystarczy, żeby być ojcem.
- Co będzie, jeśli mój prawdziwy ojciec mnie poszukuje, co będzie, jeśli mnie znajdzie?
Michael wstał, podniósł Iana i przytulił do piersi.
- Teraz ja jestem twoim ojcem. Nigdy nie pozwolę ci odejść.
Podczas całego dzieciństwa Iana bawili się i rozmawiali na wszelkie możliwe tematy. Michael opowiedział Ianowi historię o muminkach i o Hemulenie. Ian mówił o swoim prawdziwym ojcu - o tym, czy kiedyś się pojawi. Michael chodził na wszystkie szkolne mecze sportowe, stawał na końcowej linii boiska i dopingował drużynę Iana okrzykami: "Naprzód, Wood Park! Naprzód, Wood Park!" - tak samo jak prawdziwi ojcowie.
W czasie wakacji jeździli na wyspę Wight i do Devon. Grywali w krykieta i chodzili na plaże, na których fale odpływu zostawiały na piasku kształty żeber prehistorycznego potwora, kształty, które raziły ich w stopy.
W dniu siedemnastych urodzin Iana Michael zabrał go na curry do restauracji przy Queensway. Była ciepła hałaśliwa noc, kiedy szli Bayswater Road, wracając do domu. Stanęli
przed mieszkaniem i wtedy Ian powiedział:
- Teraz muszę iść.
- Jak to?
- Przekroczyłem czas. Mój ojciec mnie zabiera. Mój prawdziwy ojciec.
- O czym ty mówisz?
Niespodziewanym gestem Ian wziął Michaela w ramiona i uściskał mocno.
- Miało być inaczej - wyszeptał mu do ucha. – Miałem stać się kimś zupełnie innym. Ale kochałeś mnie, a ponieważ mnie kochałeś, przeto zmieniłeś mnie. Zmieniłeś więcej rzeczy, niż ci się wydaje.
Po wypowiedzeniu tych słów odszedł. Michael stracił go z oczu prawie natychmiast. Zbyt wielu ludzi spacerowało, przepychało się, rozmawiało. Mignął mu jeszcze przelotnie koło wejścia do metra: szedł blisko wysokiego, bardzo wysokiego ciemnego mężczyzny. Rozmawiali z sobą jak ludzie, którzy mają wspólne sekrety. Michael poczuł w powietrzu zapach płomieni, spopielałych nadziei... i octu.
- Ojcze, tęsknię do niego.
- Nie byłeś jego prawdziwym ojcem, mój synu. Jego prawdziwy ojciec ma do niego więcej praw niż ty.
- Ale ja go wychowywałem. Urodził się w jajku, a potem sam go wychowałem.
- Co to znaczy: urodził się w jajku?
- To prawda. Rozbiłem jajko, a on tam był. Zwinięty w kłębek.
- Zatem to diabeł. To syn szatana. Dzieci szatana wylęgają się z jajek. Jedno na każde pokolenie. Ciężko zgrzeszyłeś, mój synu, wychowując dziecko Księcia Ciemności.
Michaela zaaresztowano następnego dnia w Battle Perchery, w hrabstwie Sussex. Rozbił ponad siedemset jajek. Na policji zeznał: "Znalazłem jednego i ocaliłem go. Na pewno jest ich
więcej".
Oczyścili go z żółtek i wpakowali do celi. Przycisnął policzek do pomalowanej na zielono ściany i myślał o Ianie. Myślał o jego szkolnym okresie, o jego dzieciństwie. Był pierwszym człowiekiem w historii ludzkości, który pokochał diabła.
SZARA MADONNA
Brugia, Belgia
Chociaż Brugia jest miastem popularnym, tłumnie odwiedzanym przez turystów - zachowała atmosferę średniowiecznego mistycyzmu, odczuwalną szczególnie podczas chłodnych, jesiennych dni, gdy mgła wisi nad kanałami, a na wietrznych, brukowanych ulicach słychać tupot kroków niewidocznych ludzi. Stolica Flandrii Zachodniej zachowała pochodzące z dawnych czasów mury obronne z ufortyfikowanymi bramami, a Stare Miasto szczyci się kilkoma spośród najwspanialszych budowli gotyckich Europy, na przykład XIV-wieczną katedrą Świętego Zbawiciela i kościołem Najświętszej Marii Panny. To właśnie podczas spaceru wśród kolekcji posągów w kościele Najświętszej Marii Panny przyszedł mi do głowy pomysł napisania o szarej madonnie. Zdążyłem już obejrzeć liczne kamienne madonny, ozdabiające narożniki ulic Brugii, ale tu stałem przed "Madonną z dzieciątkiem" dłuta Michała Anioła, posągiem, który zdaje się żyć własnym życiem. Kiedy dotyka się ręki Madonny, to aż trudno uwierzyć, że nie jest ciepła.
Jedźcie do Brugii dla jej koronek, jej haftów i jej świeżych czekoladek. Zasmakujcie w kawiarniach i restauracjach i najedzcie się do syta gotowanych na parze małży i waterzooi - gulaszu z kurcząt. Przejedźcie się łodzią po kanałach, zwiedźcie galerie sztuki i pospacerujcie po parkach. Ale bądźcie ostrożni przy zapuszczaniu się pojedynczo w boczne uliczki i oglądajcie się za siebie, żeby sprawdzić, kto za wami idzie.
Zawsze wiedział, że musi wrócić do Brugii. Tym razem wybrał jednak zimę, kiedy powietrze było mgliste, kanały przybrały barwę zaparowanej cyny, a na wąskich, średniowiecznych uliczkach było znacznie mniej wlokących się ociężale turystów.
Od trzech lat starał się nie myśleć o tym mieście. Ale zapomnieć o nim, tak naprawdę zapomnieć, nie potrafił. Wynajdywał rozmaite sposoby, żeby odwracać od niego uwagę, nie rozmyślać o Brugii. Telefonował więc do przyjaciół, włączał telewizor lub też wyjeżdżał samochodem na spacer, nastawiał aparaturę dźwiękową na największą głośność i osiągał stan nirwany.
Wszystko, byle tylko nie stać znów na drewnianym molo, naprzeciwko wystających okapów i przystani XIV-wiecznego szpitala zakaźnego, czekając, aż belgijscy płetwonurkowie policyjni znajdą ciało Karen. Tyle razy, w tylu już snach stał tam - oszołomiony, przyrumieniony słońcem turysta amerykański z torbą na ramieniu i kamerą wideo - podczas gdy chorowicie niemrawe szpaki przysiadały na stromych, falistych dachówkach ponad nim, a niżej przelewała się i bulgotała woda w kanale.
Byle tylko nie przyglądać się lekarce w świeżym białym uniformie, ze splecionymi blond włosami: nie patrzeć, jak rozpina suwak czarnego, poliwinylowego worka na trupy i jak pojawia się twarz Karen, nie biała, lecz prawie zielona.
- Nie cierpiała długo - usłyszał gardłowy, wydobywający się z głębi krtani, flamandzki akcent. - Szyja została złamana prawie natychmiast.
- Czym?
- Cienkim sznurkiem o średnicy około ośmiu milimetrów. Mamy próbki dla sądu, pobrane z jej skóry. To były albo konopie, albo splecione włosy.
Inspektor policji, Ben de Buy, kładąc mu na ramieniu poplamioną nikotyną dłoń, powiedział:
- Jeden z dorożkarzy twierdzi, że widział, jak pańska żona rozmawiała z zakonnicą. To było mniej więcej dziesięć minut wcześniej, nim przewoźnik zobaczył jej ciało pływające w kanale.
- W którym miejscu?
- Na Hoogstraat, przy moście. Potem zakonnica skręciła na rogu Minderbroederstraat i woźnica stracił ją z oczu. Nie widział już pańskiej żony.
- Dlaczego miałby w ogóle zapamiętać moją żonę?
- Ponieważ była atrakcyjna, panie Wallace. Woźnice mają oko na przystojne kobiety.
- To wszystko? Rozmawiała z zakonnicą? Czemu miałaby
rozmawiać z zakonnicą? Nie jest katoliczką... - Przerwał, a potem poprawił się: - Nie była katoliczką.
Inspektor de Buy zapalił cuchnącego papierosa Ernte 23 i wydmuchnął dym przez nos.
- Może pytała o drogę. Nie wiemy jeszcze - powiedział. - Odnalezienie zakonnicy nie powinno być trudne. Nosiła jasnoszary habit, co jest dość niezwykłe.
Dean został w Belgii jeszcze przez tydzień. Policja nie zdobyła żadnego nowego materiału dowodowego; nie było nowych świadków. Opublikowano zdjęcie Karen w gazetach i skontaktowano się z wszystkimi zakonami w Belgii, południowej Holandii i północnej Francji. Ale nie znaleziono żadnego śladu. Nikt nie widział, w jaki sposób umarła Karen. I nie było takiego klasztoru, w którym zakonnice nosiłyby szary strój; a zwłaszcza jasnoszary, o jakim mówił dorożkarz.
Inspektor de Buy oznajmił:
- Czemu nie zabierze pan żony z powrotem do Ameryki, panie Wallace? Tu, w Brugii, niczego więcej pan nie uzyska. Gdyby nastąpił przełom w sprawie, wyślę panu faks, dobrze?
Teraz Karen leżała na cmentarzu episkopalnym w Milford, w stanie Connecticut, pod purpurową warstwą klonowych liści, a Dean przybył ponownie do Brugii. Był zimny flandryjski poranek, a on czuł się zmęczony i otumaniony po długim locie odrzutowcem, i bardziej samotny niż kiedykolwiek.
Przeszedł rozległy pusty plac, nazywany 't Zand, na którym tryskały fontanny, a we mgle majaczyła rzeźba grupy cyklistów. Prawdziwi cykliści dzwonili i pedałowali wściekle po kocich łbach. Przechodził koło kafejek z zaparowanymi, oszklonymi werandami, gdzie Belgowie o nalanych twarzach siedzieli, pijąc kawę, paląc i pochłaniając ogromne kremówki. Ładna dziewczyna o długich czarnych włosach odprowadziła go wzrokiem, kiedy ją mijał; twarz miała białą jak aktorka kina europejskiego. W osobliwy sposób przypominała mu twarz Karen tego dnia, kiedy spotkał ją po raz pierwszy.
Z podniesionym z powodu chłodu kołnierzem i parującym oddechem, przechodził koło sklepów sprzedających koronki i czekoladki, pocztówki i perfumy. Zgodnie ze starą flamandzką tradycją nad wejściem do każdego sklepu wisiała flaga przyozdobiona herbami wszystkich ludzi zamieszkujących dom w ciągu wieków. Trzy groteskowe ryby pływające w srebrzystym morzu. Mężczyzna, podobny do Adama, zrywający jabłko z drzewa. Kobieta o bladej twarzy i dziwnym, dwuznacznym uśmiechu.
Doszedł do rozległego, brukowanego rynku. Po przeciwległej stronie dwadzieścia lub trzydzieści zakonnic, wyglądających jak stado mew, w milczeniu dreptało we mgle. Wysoko nad nim prześwitywała strzelista wieża Dzwonnicy Brugijskiej - sześćset stopni stromo wznoszących się na szczyt. Dean znał te schody, ponieważ kiedyś, razem z Karen, pokonali wszystkie, dysząc i śmiejąc się podczas wspinaczki. Obok dzwonnicy stały dorożki furgonetki z lodami i kioski z parówkami. W lecie turyści czekali w długich kolejkach na zbiorowe wycieczki po mieście z przewodnikami. Ale nie dzisiaj. Trzy dorożki stały obok siebie, podczas gdy woźnice palili papierosy, a okryte kocami konie zanurzały głowy w workach z obrokiem.
Dean podszedł do woźniców i podniósł rękę w powitalnym geście.
- Trasa wycieczkowa, sir? - zapytał młody, nie ogolony ciemnooki mężczyzna w przekrzywionym, słomkowym kapeluszu.
- Dziękuję, nie dzisiaj. Szukam kogoś... jednego z waszych kolegów. - Dean wyjął złożony wycinek z gazety. – Nazywa się Jan de Keyser.
- Kto go szuka? Czy on ma jakieś kłopoty?
- Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Może pan mi powiedzieć, gdzie on mieszka? Dorożkarze popatrzyli po sobie.
- Czy ktoś wie, gdzie mieszka Jan de Keyser? Dean wyjął portfel i wręczył im po sto franków. Znów popatrzyli po sobie, więc Dean dał im po jeszcze jednej setce.
- Oostmeers, w połowie ulicy, po lewej stronie - powiedział nie ogolony mężczyzna. - Nie znam numeru, ale jest tam mały sklep spożywczy, a jego domek jest następny, ma brązowe drzwi i brązowe szklane wazy w oknie. - Zakaszlał, a potem spytał: - Czy prócz tego chce pan pojechać na wycieczkę?
Dean potrząsnął głową.
- Nie, dziękuję. Myślę, że widziałem w Brugii wszystko, co kiedykolwiek chciałem zobaczyć... a może nawet więcej.
Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż Oude Burg, a potem, pod nagimi lipami, szedł Simon Stevin Plein. Autor pomysłu wprowadzenia waluty w systemie dziesiętnym tkwił ponuro na swoim cokole, spoglądając na sklep z czekoladą po drugiej stronie ulicy. Ranek był tak zimny, że Dean żałował, iż nie przywiózł pary rękawiczek. Wielokrotnie przechodził z jednej strony kanału na drugą.. Kanał był cuchnący i posępn i nasuwał mu myśl o śmierci.
Pierwszym razem przyjechali do Brugii z dwóch powodów. Przede wszystkim po to, by skończyć z Charleyem. Charley nie mówił, nie spacerował, nie ujrzał nawet światła dziennego. Ale sonda dźwiękowa powiedziała, że jeżeli się urodzi, będzie na zawsze kaleką - przez całe swoje życie pozostanie zaślinionym, kiwającym się chłopcem w wózku inwalidzkim. Dean i Karen siedzieli cały wieczór, płacząc i pijąc wino, i zdecydowali w końcu, że Charley będzie szczęśliwszy, jeśli pozostanie w sferze nadziei i pamięci - błyskiem rozjaśniającym przez sekundę ciemność - i umrze. Charley został usunięty i teraz Dean nie miał już nic, co przypominałoby mu Karen. Jej zbiór porcelany? Jej stroje? Jednego wieczoru otworzył szufladę z jej bielizną, wyjął parę majtek i trzymając przy nosie, rozpaczliwie wciągał powietrze, mając nadzieję poczuć jej zapach. Ale majtki były wyprane, a Karen nie było - jak gdyby w ogóle nie istniała.
Przyjechali do Brugii także dla sztuki: do Groeninge Museum, do jego XIV - wiecznych obrazów religijnych i jego kolekcji mistrzów współczesnych; przyjechali dla Rubensów, van Eycków i Magrittesów. Dean był weterynarzem, a jednocześnie zapalonym malarzem amatorem, Karen zaś projektantką tapet. Spotkali się po raz pierwszy blisko siedem lat temu, kiedy Karen przyprowadziła do jego gabinetu swego złotawego psa myśliwskiego, żeby Dean zajrzał mu do uszu. Dean spodobał jej się od samego początku. Zawsze lubiła wysokich, subtelnych, ciemnowłosych mężczyzn ("Wyszłabym za Clarka Kenta, gdyby Lois Lane mnie nie ubiegła"). Ale
tym, co najbardziej ją urzekło, była czułość i cierpliwość, jaką Dean zajmował się jej psem. Po ślubie śpiewała mu często piosenkę Love Me, Love My Dog, akompaniując sobie na starym banjo.
Teraz Buffy także już nie żył. Tęsknił za Karen tak rozpaczliwie, że Dean w końcu go uśpił.
Oostmeers była wąską ulicą, składającą się z małych, schludnych, szeregowo stojących domków; każdy z nich miał wypucowane okno frontowe, świeżo pomalowane drzwi i nieskazitelnie czyste koronkowe firanki. Dean łatwo odnalazł sklepik spożywczy, ponieważ był jedyny, n...
Nufnuf