Z nieodbytej wyprawy w Himalaje Aha, więc to sš Himalaje. Góry w biegu na Księżyc. Chwila startu utrwalona na rozprutym nagle niebie. Pustynia chmur przebita. Uderzenie w nic. Echo biała niemowa Cisza. Yeti, niżej jest roda, abecadło, chleb i dwa a dwa to cztery, i topnieje nieg. Jest czerwone jabłuszko przekrojone na krzyż. Yeti, nie tylko zbrodnie sš u nas możliwe. Yeti, nie wszystkie słowa skazujš na mierć. Dziedziczymy nadzieję - dar zapominania. Zobaczysz, jak rodzimy dzieci na ruinach. Yeti, Szekspira mamy. Yeti, na skrzypcach gramy. Yeti, o zmroku zapalamy wiatło. Tu ni księżyc, ni ziemia i łzy zamarzajš. O Yeti Półtwardowski, zastanów się, wróć! Tak w czterech cianach lawin wołałam do Yeti przytupujšc dla rozgrzewki na negu na wiecznym. (Z tomiku Wołanie do Yeti, 1957) Do góry Przy winie Spojrzał, dodał mi urody, a ja wzięłam jš jak swojš. Szczęliwa, połknęłam gwiazdę. Pozwoliłam się wymylić na podobieństwo odbicia w jego oczach. Tańczę, tańczę w zatrzęsieniu nagłych skrzydeł. Stół jest stołem, wino winem w kieliszku, co jest kieliszkiem i stoi stojšc na stole. A ja jestem urojona, urojona nie do wiary, urojona aż do krwi. Mówię mu, co chce: o mrówkach umierajšcych z miłoci pod gwiazdozbiorem dmuchawca. Przysięgam, że biała róża, pokropiona winem, piewa. mieję się, przechylam głowę ostrożnie, jakbym sprawdzała wynalazek. Tańczę, tańczę w zdumionej skórze, w objęciu, które mnie stwarza. Ewa z żebra, Venus z piany, Minerwa z głowy Jowisza były bardziej rzeczywiste. Kiedy on nie patrzy na mnie, szukam swojego odbicia na cianie. I widzę tylko gwód, z którego zdjęto obraz. (Z tomiku Sól, 1962) Do góry Koloratura Stoi pod peruczkš drzewa, na wieczne rozsypanie piewa zgłoski po włosku, po srebrzystym i cienkim jak pajęcza wydzielina. Człowieka przez wysokie C kocha i zawsze kochać chce, dla niego w gardle ma lusterka, trzykrotnie słówek ćwiartki ćwierka i drobišc grzanki do mietanki karmi baranki z filiżanki filutka z filigranu. Ale czy dobrze słyszę? Biada! Czarny się fagot do niej skrada. Ciężka muzyka na kruczych brwiach porywa, łamie jš wpół ach - Basso Profondo, zmiłuj się, doremi mane thekel fares! Chcesz, żeby zmilkła? Uwieć jš w zimne kulisy wiata? W krainę chronicznej chrypki? W Tartar kataru? Gdzie wiekuiste pochrzškiwanie? Gdzie poruszajš się pyszczki rybie dusz nieszczęliwych? Tam? O nie! O nie! W godzinie złej Nie trzeba spadać z miny swej! Na włosie przesłyszanym w głos tylko się chwilkę chwieje los, tyle, by mogła oddech wzišć i echem się pod sufit wspišć, gdzie wraca w kryształ vox kumana i brzmi jak wiatłem zasiał. (Z tomiku Sól, 1962) Do góry Wieczór autorski Muzo, nie być bokserem to jest nie być wcale, Ryczšcej publicznoci poskšpiła nam. Dwanacie osób jest na sali, już czas, żebymy zaczynali. Połowa przyszła, bo deszcz pada, reszta to krewni. Muzo. Kobiety rade zemdleć w ten jesienny wieczór, zrobiš to, ale tylko na bokserskim meczu. Dantejskie sceny tylko tam. I wniebobranie. Muzo. Nie być bokserem, być poetš, mieć wyrok skazujšcy na ciężkie norwidy, z braku muskulatury demonstrować wiatu przyszłš lekturę szkolnš w najszczęliwszym razie o Muzo. O Pegazie, aniele koński. W pierwszym rzšdku staruszek słodko sobie ni, że mu żona nieboszczka z grobu wstała i upiecze staruszkowi placek ze liwkami. Z ogniem, ale niewielkim, bo placek się spali, zaczynamy czytanie. Muzo. (Z tomiku Sól, 1962) Do góry Obóz głodowy pod Jasłem Napisz to. Napisz. Zwykłym atramentem na zwykłym papierze: nie dano im jeć, wszyscy pomarli z głodu. Wszyscy. Ilu? To duża łška. Ile trawy przypadło na jednego? Napisz: nie wiem. Historia zaokršgla szkielety do zera. Tysišc i jeden to wcišż jeszcze tysišc. Ten jeden, jakby go wcale nie było: płód urojony, kołyska próżna, elementarz otwarty dla nikogo, powietrze, które mieje się, krzyczy i ronie, schody dla pustki zbiegajšcej do ogrodu, miejsce niczyje w szeregu. Jestemy na tej łšce, gdzie stało się ciałem. A ona milczy jak kupiony wiadek. W słońcu. Zielona. Tam opodal las do żucia drewna, do picia spod kory - porcja widoku całodzienna, póki się nie olepnie. W górze ptak, który po ustach przesuwał się cieniem pożywnych skrzydeł. Otwierały się szczęki, uderzał zšb o zšb. Nocš na niebie błyskał sierp i żšł na nione chleby. Nadlatywały ręce z poczerniałych ikon, z pustymi kielichami w palcach. Na rożnie kolczastego drutu chwiał się człowiek. piewano z ziemiš w ustach. licznš pień o tym, że wojna trafia prosto w serce. Napisz, jaka tu cisza. Tak. (Z tomiku Sól, 1962) Do góry Radoć pisania Dokšd biegnie ta napisana sarna przez napisany las? Czy z napisanej wody pić, która jej pyszczek odbije jak kalka? Dlaczego łeb podnosi, czy co słyszy? Na pożyczonych z prawdy czterech nóżkach wsparta spod moich palców uchem strzyże. Cisza ten wyraz też szeleci po papierze 1 rozgarnia spowodowane słowem las gałęzie. Nad białš kartkš czajš się do skoku litery, które mogš ułożyć się le, zdania osaczajšce, przed którymi nie będzie ratunku. Jest w kropli atramentu spory zapas myliwych z przymrużonym okiem, gotowych zbiec po stromym piórze w dół, otoczyć sarnę, złożyć się do strzału. Zapominajš, że tu nie jest życie. Inne, czarno na białym, panujš tu prawa. Oka mgnienie trwać będzie tak długo, jak zechcę, pozwoli się podzielić na małe wiecznoci pełne wstrzymanych w locie kul. Na zawsze, jeli każę, nic się tu nie stanie. Bez mojej woli nawet lić nie spadnie ani dbło się nie ugnie pod kropkš kopytka. Jest więc taki wiat, nad którym los sprawuję niezależny? Czas, który wišżę łańcuchami znaków? Istnienie na mój rozkaz nieustanne? Radoć pisania. Możnoć utrwalania. Zemsta ręki miertelnej. (Z tomiku Sto pociech, 1967) Do góry Sto pociech Zachciało mu się szczęcia, zachciało mu się prawdy, zachciało mu się wiecznoci, patrzcie go! Ledwie rozróżnił sen od jawy, ledwie domylił się, że on to on, ledwie wystrugał rękš z płetwy rodem krzesiwo i rakietę, łatwy do utopienia w łyżce oceanu, za mało nawet mieszny, żeby pustkę mieszyć, oczami tylko widzi, uszami tylko słyszy, rekordem jego mowy jest tryb warunkowy, rozumem gani rozum, słowem: prawie nikt, ale wolnoć mu w głowie, wszechwiedza i byt poza niemšdrym mięsem, patrzcie go! Bo przecież chyba jest, naprawdę się wydarzył pod jednš z gwiazd prowincjonalnych. Na swój sposób żywotny i wcale ruchliwy. Jak na marnego wyrodka kryształu - doć poważnie zdziwiony. Jak na trudne dzieciństwo w koniecznociach stada - niele już poszczególny. Patrzcie go! Tylko tak dalej, dalej choć przez chwilę, bodaj przez mgnienie galaktyki małej! Niechby się wreszcie z grubsza okazało, czym będzie, skoro jest. A jest zawzięty. Zawzięty, trzeba przyznać, bardzo. Z tym kółkiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze. Sto pociech, bšd co bšd. Niebożę, Istny człowiek. (Z tomiku Sto pociech, 1967) Do góry Zdumienie Czemu w zanadto jednej osobie? Tej a nie innej? I co tu robię? W dzień co jest wtorkiem? W domu nie gniedzie? W skórze nie łusce? Z twarzš nie liciem? Dlaczego tylko raz osobicie? Włanie na ziemi? Przy małej gwiedzie? Po tylu erach nieobecnoci? Za wszystkie czasy i wszystkie glony? Za jamochłony i nieboskłony? Akurat teraz? Do krwi i koci? Sama u siebie z sobš? Czemu nie obok ani sto mil stšd, nie wczoraj, ani sto lat temu siedzę i patrzę w ciemny kšt - tak jak z wzniesionym nagle łbem patrzy warczšce zwane psem? (Z tomiku Wszelki wypadek, 1972) Do góry Wszelki wypadek Zdarzyć się mogło. Zdarzyć się musiało. Zdarzyło się wczeniej Zdarzyło się nie tobie. Póniej. Bliżej. Dalej. Ocalałe, bo byłe pierwszy. Ocalałe, bo byłe ostatni. Bo sam. Bo ludzie. Bo w lewo. Bo w prawo. Bo padał deszcz. Bo padał cień. Bo panowała słoneczna pogoda. Na szczęcie był tam las. Na szczęcie nie było drzew. Na szczęcie szyna, hak, belka, hamulec, framuga, zakręt, milimetr, sekunda. Na szczęcie brzytwa pływała po wodzie. Wskutek, ponieważ, a jednak, pomimo, co by to było, gdyby ręka, noga, o krok, o włos od zbiegu okolicznoci. Więc jeste? Prosto z uchylonej jeszcze chwili? Sieć była jednooka, a ty przez to oko? Nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu. Posłuchaj, jak mi prędko bije twoje serce. (Z tomiku Wszelki wypadek, 1972) Do góry Miłoć szczęliwa Miłoć szczęliwa. Czy to jest normalne, czy to poważne, czy to pożyteczne - co wiat ma z dwojga ludzi, którzy nie widzš wiata? Wywyższeni ku sobie bez żadnej zasługi, pierwsi lepsi z miliona, ale przekonani, że tak stać się musiało w nagrodę za co? za nic; wiatło pada znikšd - dlaczego włanie na tych, a nie innych? Czy to obraża sprawiedliwoć? Tak. Czy narusza troskliwie piętrzone zasady, stršca ze szczytu morał? Narusza i stršca. Spójrzcie na tych szczęliwych: gdyby się chociaż maskowali trochę, udawali zgnębienie krzepišc tym przyjaciół! Słuchajcie, jak się miejš obraliwie. Jakim językiem mówiš zrozumiałym na pozór. A te ich ceremonie, ceregiele, wymylne obowišzki względem siebie - wyglšda to na zmowę za plecami ludzkoci! Trudno nawet przewidzieć, do czego by doszło, gdyby ich przykład dał się naladować. Na co liczyć by mogły religie, poezje, o czym by pamiętano, czego zaniechano, kto by chciał zostać w kręgu. Miłoć szczęliwa. Czy to jest konieczne? Takt i rozsšdek każš milczeć o niej jak o skandalu z wysokich sfer Życia. Wspaniałe dziatki rodzš się bez jej pomocy. Przenigdy nie zdołałaby zaludnić ziemi, zdarza się prze...
Natalia-UK