Roberts Nora - MacGregorowie 10 - Bracia z klanu MacGregor 02 - Duncan.rtf

(263 KB) Pobierz
Nora Roberts

Nora Roberts

BRACIA Z KLANU MACGREGOR

TOM DRUGI
DUNCAN


Po swoim ojcu, Justinie, odziedziczył wspaniałą męską uro­dę i zabójczy urok, więc kręci się koło niego cały tłum chętnych kobiet. A on, owszem, pobawi się z nimi trochę, zbałamuci, a potem idzie w swoją stronę. Postanowiłem więc wyszukać dla niego odpowiednią partnerkę, która dorówna mu temperamentem i zatrzyma go przy sobie. Żadna delikatna, wstydliwa panienka tego nie dokona - tu trzeba kobiety z krwi i kości, z charakterem i ogniem. Właśnie taką znalazłem.

Zamierzam tak wszystko urządzić, żeby tych dwoje mogło się spotkać, pobyć ze sobą i dobrze się poznać. Reszta zależy już od nich. To samo zrobiłem wiele lat temu, kiedy doprowadziłem do spotkania rodziców Duncana. I co? Nie dość, że nikomu krzywda się nie stała, to jeszcze do dziś dnia są mi głęboko wdzięczni. Tak samo będzie z Duncanem, o ile potrafi wykorzystać szansę, którą mam zamiar mu stworzyć.

Na wszelki wypadek postanowiłem trzymać rękę na pulsie, więc żeby być bliżej wydarzeń, zabiorę moją Anną w krótki rejs po Missisipi. Będę miał okazję przyjrzeć się z bliska, jak radzi sobie mój wnuczek, no i z przyjemnością zajrzę też do kasyna. W końcu to po mnie MacGregorowie mają skłonność do hazardu. Zobaczymy, czy i tym razem szczęście się do mnie uśmiechnie!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Duncan Blade zawsze lubił ryzyko. Było mu wszystko jedno, jakie ma szanse, byleby wygrana była odpowie­dnio duża. Uwielbiał grać, a już najbardziej w świecie kochał wygrywać. Namiętność do ryzykownych gier odziedziczył po rodzicach. Obydwoje mieli żyłkę do ha­zardu i udziały w hotelach w Las Vegas, Atlantic City czy Reno. Duncan od dziecka marzył o tym, żeby stać się właścicielem statku - pływającego kasyna. Gdy wre­szcie to osiągnął, jego szczęście nie miało granic. Nic w życiu nie dawało mu tyle radości, co praca na pokła­dzie „Indiańskiej Księżniczki”. Oczywiście, taka zabawa była bardzo ryzykowna, ale w końcu o to chodziło. Poza tym Duncan miał doskonały plan, jak rozkręcić to przed­sięwzięcie. Zainwestował w statek trochę własnych pie­niędzy, a resztę dołożyła rodzina w ramach nieoprocentowanej pożyczki. Obiecał sobie, że ci, którzy mu zaufali, na pewno nie będą rozczarowani wynikami. Czas wkrótce pokazał, że Duncan dotrzymuje słowa.

Stał teraz na nabrzeżu portu rzecznego w Saint Louis i z podziwem przyglądał się jedynej i największej miło­ści swego życia. A było na co popatrzeć, bo „Księżni­czka” mogła śmiało konkurować z największymi pięk­nościami Południa. Miała cudowną, wydłużoną linię, szerokie pokłady i ozdobne relingi. Zbudowano ją na wzór tradycyjnego parowca, jakich setki pływały niegdyś po rzece, przewożąc pasażerów, towary i oczywiście licz­nych na Południu hazardzistów. Duncan, wierny tradycji, kazał pomalować swój statek na biało, i kolor ten, prze­łamany gdzieniegdzie krwistą czerwienią, aż kłuł oczy przy słonecznej pogodzie.

„Księżniczka” robiła naprawdę imponujące wrażenie. Już na pierwszy rzut oko widać było, że łączy w sobie staroświecki urok z siłą nowoczesności. Do tego docho­dził luksus, za który pasażerowie gotowi byli zapłacić najwyższą cenę. W zamian za swoje pieniądze otrzymy­wali wszelkie wygody, miłą atmosferę, pierwszorzędną rozrywkę oraz wyśmienite dania serwowane przez pra­wdziwego mistrza sztuki kucharskiej. Dodatkową atra­kcją były niezapomniane widoki, które pasażerowie mo­gli podziwiać z trzech pokładów statku. Lecz magnesem przyciągającym klientów było kasyno, serce całego przedsięwzięcia.

Statek pływał pomiędzy Saint Louis i Nowym Orle­anem, zawijając po drodze do kilku mniejszych portów. Rejs w obie strony trwał pełne dwa tygodnie, a ci z pa­sażerów, którzy zdecydowali się spędzić je na pokładzie, nigdy nie skarżyli się na nudę. Duncan dbał o swoich klientów jak o własne dzieci, więc nawet jeśli komuś nie poszczęściło się w kasynie, to i tak schodził na brzeg zadowolony.

Teraz na statku trwały ostatnie przygotowania do kolejnego rejsu. Duncan z niechęcią oderwał się od widoku swej ukochanej „Księżniczki” i zaczął obserwować pracę robotników. Jedni krzątali się po pokładach, zajęci szo­rowaniem desek i malowaniem, inni wnosili do ładowni towary albo pakowali do luków bagaże. Duncan uznał, że wszystko przebiega sprawnie i zgodnie z planem. Był pewien, że gdy pod wieczór pojawią się pasażerowie, wszystko będzie zapięte na ostatni guzik, a „Księżni­czka” kolejny raz oczaruje swoich gości. Już miał wejść na pokład i zabrać się do papierkowej roboty, kiedy nagle przypomniał sobie, że jednak nie wszystko jest tak, jak być powinno. Piosenkarka, którą zaangażował na najbliż­sze dwa tygodnie, jeszcze się nie zjawiła, choć zgodnie z kontraktem miała być na statku już poprzedniego dnia. Nie dość, że wciąż jej nie było, to jeszcze nie dała znaku życia ani nie uprzedziła o spóźnieniu. Wiedział, że jeśli dziewczyna nie dotrze na statek w ciągu najbliższych kil­ku godzin, będą musieli odpłynąć bez niej. A wtedy cały program artystyczny wezmą diabli.

Duncan nie znosił takich sytuacji. Nic nie denerwo­wało go bardziej niż niesolidność ludzi, z którymi współ­pracował. Na myśl o tym, że przez jakąś niepoważną pa­nienkę nie będzie mógł zapewnić swoim gościom godzi­wej rozrywki, poczuł wściekłość. Znów dał o sobie znać ognisty temperament, odziedziczony po indiańskich przodkach. Duncan nerwowo sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął telefon komórkowy. Szybko wystukał numer agenta dziewczyny i czekając na połączenie, chodził tam i z powrotem po nabrzeżu. Stawiał długie kroki, wysoka i smukła sylwetka rzucała czarny cień na wypalony słoń­cem beton. Na śniadej twarzy o nieomylnie indiańskich rysach srebrzyły się kropelki potu.

- Cyceron? Tu Blade. Gdzie, do jasnej cholery, podziewa się moja gwiazda? - rzucił bez zbędnych wstę­pów.

- A co, nie ma jej? Spoko, stary! Nie ma strachu. Ta dziecina na pewno nie nawali. Ręczę za nią jak za rodzoną matkę - zapewnił go agent ze stoickim spoko­jem.

- Mam nadzieję, że dobrze znasz swoją matkę. W każdym razie tej lali jeszcze tu nie ma!

- Coś musiało ją zatrzymać. Ale zjawi się lada chwila, zobaczysz. A jak jej posłuchasz, szczęka opadnie ci z wrażenia. Daję ci słowo!

- Dobra, dobra. Według kontraktu miała być u mnie wczoraj koło południa. Dzisiaj wieczorem ma pierwszy numer. A swoją drogą, dlaczego do tej pory nie skonta­ktowałeś się ze mną, żeby sprawdzić, czy wszystko gra?

- Przepraszam stary, ale wiesz, jak to jest w tej bran­ży. Człowiek nie wie, w co wsadzić ręce. A jeśli chodzi o Cat, to... no cóż, ta dziewczyna chadza własnymi ścieżkami.

- Teraz mi to mówisz?

- Ale przysięgam, że jest warta każdego centa, któ­rego za nią płacisz. Ma talent, pnie się ostro w górę. Zo­baczysz, jeszcze rok i będzie na samym szczycie.

- Mało mnie obchodzi, co z nią będzie za rok. Za to bardzo interesuje mnie to, co jest teraz. A teraz twoją Cat diabli wzięli.

- Boże, człowieku, co się tak pieklisz? Mówię prze­cież, że to pewna osoba. Jak parę miesięcy temu śpiewała w Vegas, twój braciszek był zachwycony.

- Mój brat jest bardziej tolerancyjny niż ja. Nie zapo­minaj o tym. Powiem krótko. Albo ściągniesz mi tutaj tę Cat w ciągu godziny, albo podaję cię do sądu za zerwanie kontraktu. Jasne? - spytał i nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie. Wcisnął telefon do kieszeni, po czym ruszył w stronę statku, myśląc po drodze o swoim bracie, który był właścicielem kasyna w Las Vegas.

Rzeczywiście, Maks wyrażał się bardzo pochlebnie o Cat Farell, a ponieważ znał się na rzeczy jak mało kto, Duncan ufał mu jak samemu sobie. Gdyby nie to, na pewno nie zatrudniłby tej dziewczyny w ciemno. Nie po­mogłoby nawet poręczenie samego MacGregora seniora, który poznał ją kiedyś i gorąco namawiał Duncana, żeby przyjął Cat na statek.

O wszystkim zaważyła taśma z nagranym występem dziewczyny i kilka jej zdjęć. Duncan wygrzebał z pa­mięci jej obraz i kolejny raz musiał przyznać, że Cat jest bardzo atrakcyjną i seksowną kobietą, pozbawioną na szczęście wulgarności, tak typowej w przypadku niektó­rych młodych piosenkarek. Miała też świetny głos. Co z tego, skoro jej nie ma, pomyślał i z całej siły kopnął walającą się po betonie puszkę.

Był już w połowie trapu, gdy nagle jego uwagę zwró­ciła idąca nabrzeżem nastolatka. Dziewczyna miała na sobie postrzępione dżinsy, wyciągnięty podkoszulek, bia­łe tenisówki i niewielki plecak na ramionach. Na głowę wcisnęła koszmarną bejsbolówkę, a na nos czarne pla­stikowe okulary.

Duncanowi przyszło do głowy, że młodzież nie ma teraz za grosz gustu, i już miał pójść w swoją stronę, gdy zorientował się, że dziewczyna zamierza wejść na statek. Zaczekał więc, chcąc ją wyprosić, kulturalnie ale stanowczo. Kiedy postawiła stopę na trapie, zrobił kilka kroków w jej stronę i odezwał się tonem, jakiego nie po­wstydziłby się rasowy policjant:

- Dokąd to, kochanie? Pasażerowie mogą wchodzić na pokład dopiero wieczorem. Serdecznie cię zapraszam, ale razem z rodzicami.

Zatrzymała się tuż przed nim. Jedną rękę oparła na biodrze, drugą zsunęła z nosa paskudne okulary. Prze­szyła go wzrokiem tak intensywnym, że poczuł mrowie­nie na karku. Nigdy jeszcze nie widział tak nieprawdopo­dobnie zielonych oczu. Ich kształt, odcień tęczówki, złote cętki wokół źrenicy natychmiast skojarzyły mu się z oczami kota. Nie mógł oprzeć się myśli, że za parę lat, gdy ta kotka trochę podrośnie, jej oczy będą rzucać mężczyzn na kolana. Póki co jednak, mierzyła go ostrym, aroganckim spojrzeniem.

- Z kim rozmawiam? - zapytała wreszcie głosem, który zrobił na nim jeszcze większe wrażenie niż kocie oczy. Był bardzo zmysłowy i dojrzały, lekko zachrypnię­ty, pełen prowokującej wibracji.

- Duncan Blade - przedstawił się krótko. - A ta łajba to moja własność. Jeszcze raz serdecznie zapraszam, ale tylko w towarzystwie taty i mamy. Chyba że wolisz po­czekać, aż będziesz pełnoletnia.

Wydęła pełne wargi w bezczelnym grymasie absolut­nego lekceważenia i nie spuszczając z niego wzroku, spytała:

- Naprawdę chcesz mnie wylegitymować? No dobra, Duncan, poczekaj chwilę. Mam tu gdzieś dowód - sięg­nęła do plecaka. - Ale myślę sobie, że skoro mamy już spory poślizg, może nie warto tracić więcej czasu? Jestem twoją gwiazdą, kochanie!

Musiał mieć głupią minę, bo najpierw wzruszyła ra­mionami, a dopiero potem wyciągnęła do niego szczupłą dłoń:

- Cat Farell. Miło mi cię poznać. Miesiąc temu skoń­czyłam dwadzieścia pięć lat.

Mówiła chyba prawdę. Kiedy przyjrzał się jej uważ­nie, dostrzegł, że dawno już przestała być dzieckiem. Po­winien był od razu się tego domyślić, choćby po spoj­rzeniu tych niesamowitych oczu albo barwie głosu. Nie poznał jej, ale na zdjęciach nie było widać ani dziecin­nych piegów na nosie i policzkach, które ukrył sceniczny makijaż, ani szczupłej, dziewczęcej figury, bo zasłaniała ją bardzo seksowna sukienka. Poza tym kobieta z foto­grafii miała burzę wspaniałych, płomiennie rudych wło­sów, które teraz kryły się pod czapeczką. Wprawdzie wy­mknęło się kilka niesfornych pasemek, ale Duncan dostrzegł je dopiero po chwili.

- Zamurowało cię? Mówię przecież, że jestem Cat Farell. Chyba wiesz, o kogo chodzi?

- Spóźniłaś się.

- Tak wyszło. Cyceron wrobił mnie w beznadziej­ny koncert na jakimś kalifornijskim zadupiu. Potem nie zdążyłam na samolot, musiałam czekać na następny. Jednym słowem - kanał. Słuchaj, mam trochę rzeczy w taksówce. Zajmij się tym, a ja pójdę zobaczyć scenę, okay?

Już chciała przejść obok niego, ale zatrzymał ją moc­nym chwytem ręki.

- Wolnego! - powiedział i z satysfakcją dostrzegł błysk niepokoju w jej oczach. Nie zwalniając uścisku, zawołał pracownika i kazał mu zająć się bagażem Cat. - A teraz razem pójdziemy obejrzeć scenę - zakomen­derował głosem nie znoszącym sprzeciwu i poprowadził ją na pokład. - Jeśli chcesz - dodał - po drodze nauczy­my się, jak korzystać z praktycznego wynalazku o na­zwie telefon.

- Nie mówili mi, że jesteś taki dowcipny - stwier­dziła bez cienia uśmiechu, ale powstrzymała się od dal­szych złośliwości. Zależało jej na tej pracy. Bardzo. Więc dla własnego dobra postanowiła trzymać język za zębami. Zdobyła się nawet na przeprosiny. - Naprawdę nic nie mogłam na to poradzić. W podróży często zdarzają się nieprzewidziane sytuacje. Dotarłam tu najszybciej, jak się dało - mówiła pojednawczo, klnąc w myśli Cycerona.

Tak to wszystko zaplanował, że musiała dotrzeć z Ka­lifornii do Missouri na styk. Jedno spóźnienie na samolot oznaczało liczne i niewygodne przesiadki wzdłuż całego kontynentu. Przez ostatnią dobę prawie nie zmrużyła oka i nie miała nic w ustach, pomijając jakieś świństwa serwowane na pokładach krajowych linii lotniczych. Padała ze zmęczenia, a kiedy wreszcie udało jej się dotrzeć do Saint Louis, ten laluś o twarzy jak z okładki kolorowego pisemka miał czelność robić jej wymówki. I o co? O głu­pie spóźnienie!

Co miała jednak zrobić? Facet, który jest spokrew­niony z MacGregorami, może sobie gadać, co mu ślina na język przyniesie, a ona musi położyć uszy po sobie i grzecznie słuchać. Potęga jego nazwiska mogła w jed­nej chwili otworzyć przed nią drzwi, za którymi kryła się droga na sam szczyt. Jedno słowo potężnego MacGregora mogło zdziałać więcej niż cały jej dotychcza­sowy wysiłek.

Idąc za Duncanem, ciekawie rozglądała się po statku. Nie mogła trafić lepiej. Łajba była w doskonałym stanie, aż miło było spojrzeć. Deski lśniły czystością, świeża far­ba połyskiwała w słońcu, a ozdobne relingi kojarzyły się z romantycznymi balkonikami domów w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu. Dobrze, że ten cholerny Blade nie jest właścicielem jakiejś podłej pływającej ru­dery, pomyślała, z przyjemnością wdychając wszechobe­cny zapach czystości.

Weszli przez jaskrawoczerwone drzwi do części ba­rowej. Duncan, z miną dumnego pana na swoich wło­ściach, zatoczył ramieniem szeroki krąg, prezentując jej wnętrze. Swoim zwyczajem oparła ręce na biodrach i uważnie rozejrzała się dookoła. Wystrój obszernego po­mieszczenia i meble pasowały do charakteru parowca. Stoliki stały blisko siebie, nie na tyle jednak, by goście trącali się łokciami. Na końcu sali zainstalowano trady­cyjny bar. Przytłumione światło kutych w brązie kinkie­tów migotało w kryształowym lustrze, którym wyłożono ścianę za barem, i odbijało się od mosiężnych nóg wy­sokich stołków. Cat nie miała wątpliwości, że będzie jej się tu dobrze pracowało.

Zsunęła z ramion plecak i wolno podeszła do niewiel­kiej sceny. Na jednej ze ścian dostrzegła plakat z własnym zdjęciem, który sprawił jej nie mniejszą przyjemność niż stojący pod nim wspaniały, lśniący fortepian Steinwaya. Przechodząc obok, z czułością przesunęła dłonią po idealnie gładkiej powierzchni królewskiego instrumen­tu, po czym stanęła na środku niewysokiego podestu i za­czerpnęła głęboko powietrza.

Z łatwością zanuciła kilka taktów ulubionej piosenki. Jej piękny głos poniósł się po sali, wypełnił jej przestrzeń wibracją. Stojący w drzwiach Duncan o mało nie gwizd­nął z wrażenia. Nie często miał okazję słyszeć na żywo tak rewelacyjny popis wokalnych możliwości. Śpiew Cat przenikał nie tylko każdy zakamarek sali, ale i osobę słu­chacza, trafiając do jego serca. I to bez mikrofonu.

- Niezła akustyka - pochwaliła.

- I niezłe płuca - zrewanżował się.

- Wiem, skarbie. W przeciwnym razie nie pchałabym się na scenę. - Cat nigdy nie należała do osób przesadnie skromnych. Doskonale znała wartość daru, który dostała od losu, i była pewna, że któregoś dnia znajdzie się dzięki niemu na samym szczycie. Póki co, musiała jak najszyb­ciej wziąć się do roboty. - Chciałabym zrobić próbę dźwięku i przygotować się do występu. Pokaż mi, gdzie jest garderoba, moja kajuta, i załatw jakąś kanapkę - po­prosiła. - Mamy małp czasu.

- Spokojnie. Do występu zostało osiem godzin.

- To po co ta cała gadka o spóźnieniu? Zapamiętaj sobie, Blade: ja nigdy nie nawalam - powiedziała zde­cydowanym tonem, patrząc mu prosto w oczy. - To gdzie jest ta garderoba?

- Za sceną. Pomiędzy głównym holem a kasynem.

- Sprytnie - uśmiechnęła się drwiąco. - Najpierw to­warzystwo przychodzi tutaj, żeby sobie popić, a potem idzie prosto do kasyna i rzuca na stół tony dolców. Dupki - fuknęła z pogardą.

Zaskoczony, uniósł brwi.

- A ty co? Jesteś świętoszką, która nigdy nie pije i jak ognia unika gier hazardowych? - spytał kpiąco.

- Żebyś wiedział. Alkohol otępia umysł, a hazard jest po to, żeby wyciągać od naiwnych ludzi kasę. Ja ani nie jestem naiwna, ani nie lubię przegrywać.

- Mamy wreszcie coś wspólnego - stwierdził obojęt­nie, po czym poprosił, żeby poszła za nim, i zaprowadził ją do garderoby.

- Ta jest twoja - otworzył przed nią drzwi do nie­wielkiego, ale wygodnego pokoju.

Moja, powtórzyła w myślach z satysfakcją. Dopiero od roku mogła domagać się w kontrakcie własnej gar­deroby. Przedtem musiała tłoczyć się razem ze striptizer­kami i chórzystkami. Dlatego wciąż czuła dumę i zado­wolenie, że jest traktowana jak gwiazda.

Osobny pokój to był prawdziwy luksus. Żadnych przepychanek o dostęp do lustra, podkradania kosmetyków czy przekopywania się przez zwały kostiumów w poszu­kiwaniu własnej sukienki. W dodatku pomieszczenie, które pokazał jej Duncan, było naprawdę idealne. Odpo­wiednio oświetlone, duże lustro, obszerna toaletka, wie­szaki na stroje i, dzięki Bogu, wygodna sofa, na której można było się wyciągnąć w przerwie między numerami.

- Trochę tu ciasno. - Zmarszczyła piegowaty nosek, choć miała ochotę skakać z radości. - Ale dam sobie radę. Mam nadzieję, że ktoś mi pomoże przenieść moje rzeczy - stwierdziła, siląc się na ton kapryśnej gwiazdy.

- Spokojna głowa. Teraz chciałbym zabrać cię na ma­łą wycieczkę po łajbie. Zapraszam - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Poszła z nim bardzo niechętnie, bo zamiast włóczyć się po statku, z największą rozkoszą wyciągnęłaby się na tej miękkiej sofie i odpoczęła trochę po męczącej podró­ży. Nie mogła jednak mu odmówić, toteż przemierzyli razem labirynt wąskich korytarzy, spenetrowali wnętrze kasyna, a nawet wstąpili do kuchni i pomieszczeń go­spodarczych. Po drodze opowiadał jej o statku, a ona, zamiast uważnie słuchać, zerkała na niego spod oka, bar­dziej zainteresowana nowym szefem niż miejscem pracy.

Najpierw obejrzała uważnie jego ubranie, na pierwszy rzut oka niewyszukane. Duncan Blade miał na sobie szyte na miarę spodnie i białą jedwabną koszulę, której cena przewyższała prawdopodobnie jej miesięczną gażę w kie­pskich czasach. W tym stroju i ze swoją egzotyczną uro­dą przypominał jako żywo typowego szulera, jakiego wi­dywało się czasem w starych filmach. Cat pomyślała so­bie, że ten facet rzadko przegrywa w kasynie. Niektórzy mają fart, skomentowała w myślach. Ponieważ jednak Duncan zaczął omawiać warunki jej pracy, powróciła na ziemię i zamieniła się w słuch, natychmiast gotowa do walki o swoje, gdyby chciał przypadkiem przekroczyć warunki kontraktu.

- Będziesz miała dwa występy każdego wieczoru - mówił rzeczowo. - Poza tym w ciągu dnia możesz robić, co chcesz. Zawsze namawiam personel, żeby w wolnych chwilach zacieśniał więzi z pasażerami, ale nie ma przy­musu. Posiłki będziesz jadła w kantynie razem z resztą załogi. Śniadania wydajemy pomiędzy szóstą a ósmą, lunch jest od jedenastej do pierwszej, obiad od piątej do siódmej. Na pewno nie będziesz głodować.

- Super. Nie narzekam na brak apetytu.

Duncan zerknął na nią z ukosa. Nie wyglądała co pra­wda na chuchro, ale była zdecydowanie szczupła. Na zdjęciach, które dostał od Cycerona, widać było to i owo, jakieś kuszące krągłości, ale przypuszczał, że to fotomon­taż. W swojej długiej karierze podrywacza widział już niejedno, więc nie czuł się specjalnie zaskoczony.

- Możesz korzystać z siłowni - szybko wrócił do przerwanego wątku. - Sama płacisz za swoje drinki. Jeśli się wstawisz, dostajesz pierwsze ostrzeżenie. Następnym razem wylatujesz z pracy. Pokażę ci teraz kabiny pasa­żerów.

Nie pytając o zdanie, zaprowadził ją pod pokład. Po drodze wyjaśnił, że na statku podczas rejsu może prze­bywać jednorazowo dwustu pięćdziesięciu gości, dodat­kowa setka może wejść do kasyna, kiedy zawiną do portu.

- To jest kajuta pierwszej klasy - oznajmił, otwiera­jąc przed nią jakieś drzwi.

- Nieźle - gwizdnęła z uznaniem, rozglądając się po eleganckim wnętrzu. Było tu wszystko, co mogło zado­wolić kapryśnego bogacza - wygodne łoże, prawdziwe antyki, świeże kwiaty w wazonach, nawet niewielki bal­konik, z którego można było podziwiać widoki. - Musi słono kosztować - pokiwała głową.

- Klient płaci, więc wymaga. Ludzie wykupują rejs, bo chcą się zabawić i odpocząć w przyzwoitych warun­kach. Nasza w tym głowa, żeby nie żałowali ani centa, którego tu wydali.

Więc tak wygląda prawdziwe bogactwo, myślała, wo­dząc wzrokiem po kajucie. Przysięgła sobie, że pewnego pięknego dnia będzie ją stać na taki luksus. Wyciągnie się na tym wielkim łożu, naga jak ją Pan Bóg stworzył, i będzie się śmiała do łez na wspomnienie tanich zajaz­dów, odrażająco brzydkich pokoi, prowincjonalnych ho­teli i innych miejsc, w których nocowała podczas tras koncertowych.

- Domyślam się, że swoim pracownikom nie fundu­jesz takich luksusów - powiedziała, zerkając na rzekę za oknem. - Gdzie jest moje gniazdko?

- Poziom niżej. Chodźmy. - Odsunął się, żeby prze­puścić ją w drzwiach, ale i tak otarli się o siebie w wą­skim przejściu. Na jedną krótką chwilę poczuła jego za­pach, który przyjemnie podrażnił jej nozdrza. Ten facet nawet pachnie forsą, przemknęło jej przez myśl.

Ona za to musiała pachnieć tak, jak się czuła - niczym brudna ścierka do podłogi. W dodatku coraz bardziej do­kuczał jej głód.

Cóż, ssanie w żołądku nie było dla niej niczym no­wym. Czasy, kiedy nie miała nawet centa przy duszy, nie należały do zbyt odległej przeszłości. Miała zresztą wypróbowany sposób na głód. Ilekroć ją dopadał, zmu­szała się, żeby myśleć o czymś innym, na ogół przyje­mnym. Na przykład o zgrabnym tyłku Duncana Blade'a, który miała okazję podziwiać w całej okazałości, idąc za nim po schodach. Pupcia pierwsza klasa. Jak cała reszta, stwierdziła w myśli, co tak bardzo ją rozbawiło, że nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

- Co się stało? - odwrócił się, zaciekawiony.

- Nic. Cały czas wlokę się za tobą, więc z nudów podziwiam widoki.

- Następnym razem zamienimy się miejscami.

Uniósł lewą brew i uśmiechnął się do niej w taki spo­sób, że z wrażenia potknęła się o stopień. Pomyślała so­bie, że odkrył swoją sekretną broń. Pewnie bogate babki padały przed nim - a raczej pod nim - jak muchy.

Kabina, którą jej pokazał, była o wiele mniejsza niż apartament pierwszej klasy, mimo to Cat nie czuła się rozczarowana. Prze okrągłe okienko niewiele było widać, ale do środka wpadało dużo słońca i musiało jej to wy­starczyć. Poza tym pomieszczenie było czyste i schludne, a wąskie łóżko wyglądało na miękkie i wygodne. Na środku pokoju piętrzyły się bagaże. Duncan wyjaśnił, że puste walizki powędrują do schowka.

- Będziesz miała trochę więcej miejsca.

- W porządku. To mi wystarczy - wzruszyła obojęt­nie ramionami.

Właściwie było dużo lepiej, niż się spodziewała. Żadnej pijackiej burdy za ścianą, normalnej atrakcji większo­ści hoteli, w których zatrzymywała się do tej pory. Będzie więc mogła spać spokojnie, bez konieczności barykado­wania drzwi. Innymi słowy, było całkiem nieźle. Szybko zajrzała do miniaturowej łazienki i z przyjemnością od­kryła, że jest czysta i pachnąca. Tak więc przez sześć najbliższych tygodni będzie panią tego królestwa, minia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin