Roberts Nora - MacGregorowie 10 - Bracia z klanu MacGregor 01 - Daniel.rtf

(286 KB) Pobierz
Nora Roberts

Nora Roberts

BRACIA Z KLANU MACGREGOR

TOM PIERWSZY
DANIEL

Z DZIENNIKÓW DANIELA DUNCANA MACGREGORA

Kiedy człowiek przeżyje tyle łat co ja, czas mija mu coraz szybciej. Pory roku zmieniają się jak w kalejdoskopie, dzień goni za dniem. Ani się obejrzysz, jak przychodzi zima, po niej lato, potem znowu zima, i tak w koło. Dlatego uważam, że nie wolno marnować ani chwili. Trzeba cieszyć się życiem w całej pełni, smakować każdą jego minutę. Kiedy miałem trzydzieści lat, myślałem dokładnie tak samo.

W ostatnich latach nie brakowało mi powodów do radości. Widziałem, jak czworo z moich ukochanych wnucząt zakochuje się szczęśliwie, a potem zakłada rodziny. Najpierw Laura, po niej Amelia, wreszcie Maks. Wszyscy znaleźli swoją drugą po­łowę i zaznali szczęścia, jakie może dać spełniona miłość. Tylko dlaczego, u licha, tak długo trwało, zanim zrozumieli tę oczy­wistą prawdę, że bez rodziny człowiek jest nikim?

Jedno jest pewne - gdyby nie ja, wciąż jeszcze chodziliby po tym świecie sami jak palec i nawet nie pomyśleli o tym, że już najwyższa pora uradować moje oczy widokiem zdrowych, rumianych prawnuków. Całe szczęście trzymałem rękę na pulsie i dzięki temu moja Anna ma teraz kogo przytulać i rozpiesz­czać. I czy oczekuję słówka podziękowania? Nie, absolutnie nie! Tak długo, jak Bóg pozwoli mi decydować o losach mojej rodziny, będę wypełniał obowiązki, nie licząc na niczyją wdzię­czność. Po to jestem, żeby dbać o szczęście najbliższych.

Już miałem nadzieję, że po tylu wspaniałych ślubach moje pozostałe wnuki wezmą dobry przykład z rodzeństwa i kuzy­nów. Ale skądże, ani im to w głowie! Swoją drogą, nie byliby MacGregorami, gdyby nie upierali się przy swoim. I dobrze, takich właśnie ich kocham. Co oczywiście nie znaczy, że będę przyglądał się bezczynnie, jak marnują swoje najlepsze lata, żyjąc samotnie albo, co gorsze, wikłając się w głupie związki. Pomogłem trzem moim wnuczkom znaleźć drogę do ołtarza, doprowadziłem tam pierwszego wnuka, to i poradzę sobie z re­sztą towarzystwa. A że niektórzy kręcą nosem i mówią, że nie­potrzebnie się wtrącam? Ba! Co zrobić. Po to człowiek przez całe życie nabiera mądrości i doświadczenia, żeby w odpo­wiednim czasie podzielić się tym bezcennym skarbem z innymi. I to ma być wścibstwo?

Bez względu na to, co sobie różni gadają, doszedłem do wniosku, że czas zająć się moim wnukiem Danielem Campbellem MacGregorem. Bystry z niego chłopak, zadziorny, z tem­peramentem. A do tego jaki przystojny! Powiem nieskromnie, że prócz imienia, odziedziczył po mnie także urodę. Nic więc dziwnego, że kobiety lecą na niego jak muchy do miodu i w tym cały ambaras. Mówią, że od przybytku głowa nie boli, ale to nie zawsze prawda. Poza tym ilość nie zawsze znaczy jakość, niestety! Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie znalazł na to sposobu.

Daniel jest artystą i wszystko wskazuje, że chłopak ma pra­wdziwy talent. Co prawda ja sam niewiele rozumiem z jego malarstwa, za to inni wręcz przeciwnie, bo odniósł duży sukces i stał się bardzo popularny wśród znawców sztuki. Do pełni szczęścia brakuje mu już tylko odpowiedniej kobiety, z którą mógłby podzielić się swoim sukcesem. A gdyby jeszcze po jego pracowni zaczęły biegać dzieciaki, częściej odrywałby się od sztalug. Do tego trzeba oczywiście odpowiedniej partnerki, dziewczyny z klasą, charakterem, ambicjami, no i oczywiście właściwym pochodzeniem. Dawno już taką znalazłem. Jeszcze w czasach, kiedy obydwoje z Danielem byli małymi brzdącami. Czekałem cierpliwie, aż wreszcie nadeszła pora, żeby działać.

Najważniejsze, by zachować dyskrecję, bo z moim Danielem trzeba bardzo uważać. Twarda z niego sztuka, lubi skakać i wierzgać jak rozbrykany źrebak. Kate mu się iść w lewo, a on daje susa w prawo. Taka już jego buntownicza natura. Zdaje się, że rekompensuje sobie wszystkie wyrzeczenia dzieciństwa, gdy jako syn prezydenta musiał przestrzegać niezliczonej ilości nakazów i zakazów.

Po to są wypróbowani przyjaciele, żeby od czasu do czasu skorzystać z ich pomocy. Mam nadzieję, że jedna z moich sta­rych znajomych pomoże mi popchnąć Daniela we właściwym kierunku i przypilnować, żeby nie zboczył Z kursu. Oczywiście wszystko po cichu i dyskretnie. Niech chłopak myśli, że sam sobie sterem. Jedna z dewiz mądrego człowieka nakazuje, by nigdy nie domagać się podziękowań. Najważniejsze są wyniki.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przez wysokie okna wpadały promienie słońca, w któ­rych wirowały drobinki złotego pyłu. Szerokie smugi światła kładły się jasnymi plamami na drewnianej podłodze. Po­środku jednej z takich świetlistych plam stał młody męż­czyzna i wpatrywał się ze skupieniem w rozpięte na szta­lugach płótno, gdzie agresywna purpura zmagała się z głę­bokim szafirem. Podchodził co chwila do swojego obrazu, wyciągał energicznie dłoń uzbrojoną w pędzel, ale zaraz co­fał ją niecierpliwie.

Szybkie, zdecydowane ruchy i smukła, silna sylwetka przywodziły na myśl bardziej antycznego wojownika niż współczesnego malarza. Posługiwał się pędzlem jak nożem albo mieczem. Szerokie barki, wąskie biodra i długie mocne nogi zdradzały fizyczną siłę, skupiona twarz odznaczała się niepokojącą dzikością. Mężczyzna miał regularne rysy, choć ostre kości policzkowe były wyraźnie zaznaczone, pełne usta mocno zaciśnięte. Przymrużone jasnoniebieskie oczy kryły w sobie jakby wieczny chłód lodowca. Ich intensywny kolor kontrastował z kasztanowym odcieniem falujących, długich włosów. Niesforne pasma co chwila wpadały mu do oczu, więc odgarniał je szorstkim ruchem, napinając przy tym mięśnie ramion, które wyłaniały się spod wysoko podwi­niętych rękawów znoszonej dżinsowej koszuli.

Poplamione farbą szczupłe dłonie drżały nerwowo, kiedy pędzel atakował gwałtownie kolejne fragmenty zagruntowanego płótna. Bose stopy nerwowo uderzały o deski podłogi, wystukując na nich rytm, niczym w jakimś tańcu wojennym.

Dla mężczyzny malowanie było właśnie wojną, zaciętą walką z samym sobą i emocjami. W jego wyobraźni aż ki­piało od burzliwych uczuć. Pasja mieszała się z pożądaniem, zachłanność z wiecznym głodem wrażeń. Przelewanie tego kłębowiska emocji na płótno przypominało rozgrywanie za­ciętej bitwy. Kiedy malarza ogarniało natchnienie, jego de­terminacja, aby wygrać tę walkę, brała górę nad wszystkim. Malował wtedy w całkowitym zapamiętaniu, głuchy na ryk ostrego rocka, który dudnił w ogromnej pracowni. Stał przy sztalugach aż do wyczerpania, póki nie poczuł, że ramiona bolą go ze zmęczenia, a kark sztywnieje od wielogodzin­nego wysiłku. Kiedy zaś natchnienie mijało, nie zbliżał się do zaczętego obrazu przez całe dni, a nawet tygodnie. Dla­tego ci, którzy go znali, nigdy nie odmawiali mu wielkiego talentu, ale ganili za całkowity brak dyscypliny.

Daniel MacGregor nic sobie nie robił z cudzych opinii. Z równą obojętnością słuchał zarówno pochlebców, jak i krytyków. Uważał, że tylko on potrafi najlepiej ocenić swoją pracę.

Widocznie tym razem udało mu się osiągnąć zamierzony efekt, bo kiedy na moment odstąpił od płótna, w jego oczach malowała się satysfakcja. Wsunął pędzel między zęby i sięg­nął po tubę z farbą. Błyskawicznie rozmieszał ją na palecie i jeszcze raz uważnie spojrzał na barwne plamy. Osiągnął nareszcie to, do czego wytrwale dążył przez długie godziny zmagania się z własną wyobraźnią. Wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec. Cel był już blisko, prawie na wyciąg­nięcie ręki. Jeszcze tylko trochę wysiłku.

Pot płynął mu po plecach cienką strużką. Pochłonięty pracą, zapomniał włączyć klimatyzację, więc w zalanej słońcem pracowni panował nieznośny upał. Daniel nie reagował na temperaturę ani na nic innego. Zapomniał o bożym świecie. Od kilku dni nie wystawił nosa za próg swojej jaskini, nie odbierał poczty ani telefonów. Pozostawał głu­chy na wszystko, nie słyszał nawet burczenia w pustym żo­łądku, które zresztą skutecznie tłumiła ostra muzyka Johna Mellencampa.

Dopiero teraz, kiedy obraz był prawie skończony, mógł z czystym sumieniem powrócić do rzeczywistości. Wpierw jednak popatrzył krytycznie na płótno.

- Dobra! O to właśnie chodzi! - mruknął, odkładając pędzel. - Żądza, po prostu Żądza - zdecydował, zadowo­lony z krótkiego tytułu, który idealnie pasował do feerii ostrych barw.

Jego pobudzone zmysły zaczęły powoli reagować na oto­czenie. Poczuł, że w przestronnym wnętrzu pracowni panuje nieprzyjemny zaduch, w którym woń terpentyny miesza się z zapachem farb. Podszedł do ogromnego okna i otworzył je szeroko. Z przyjemnością wciągnął w płuca potężny łyk świeżego powietrza, po raz kolejny podziwiając wspaniały widok, dla którego kupił właśnie to mieszkanie.

Daniel pomyślał przez chwilę o wszystkich miastach, w których mieszkał, zanim zdecydował się wrócić do Wa­szyngtonu. Kiedyś mu się wydawało, że osiem lat spędzo­nych w Białym Domu dostatecznie zniechęciło go do życia w stolicy. A jednak coś go tu ciągnęło. Kierowany jakimś przeczuciem, zostawił Nowy Jork, ów wspaniały tygiel, w którym mieszały się wszystkie kultury, marzenie każdego artysty. Bez żalu zostawił też malownicze uliczki San Fran­cisco, gdzie żyło mu się i pracowało doskonale. Wrócił, bo jego myślom o domu zawsze towarzyszył obraz Waszyng­tonu. Tu było jego miejsce.

Dłuższy czas stał zamyślony, wystawiając twarz na pie­szczotę promieni wiosennego słońca. Zmrużywszy oczy, po­dziwiał migotliwą grę światła na granatowych wodach ka­nału. Jej głęboka toń wspaniale kontrastowała z przepyszną barwą wiśniowych drzew w pełnym rozkwicie.

Bolesny skurcz pustego żołądka wyrwał go z zamyślenia. Przebudzony instynkt samozachowawczy kazał mu udać się do kuchni w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia. Po drodze ściszył głośną muzykę, bo nagle zaczęły drażnić go jej dzikie rytmy. Potknął się kilka razy o wciąż nierozpakowane pudła, w któ­rych mieścił się jego niewielki dobytek. Otworzył energicznie drzwi lodówki, lecz ku swemu ogromnemu rozczarowaniu znalazł w niej tylko kilka puszek piwa, butelkę wina i dwa jajka. Zdecydowanie za mało jak na obiad po długiej głodówce.

Z niedowierzaniem wpatrywał się w puste półki. Mógł­by przysiąc, że dopiero co robił zakupy. Swoją drogą, cie­kawe jaki dziś dzień, pomyślał.

Z ciężkim westchnieniem zostawił lodówkę i zaczął - systematycznie przeszukiwać kuchenne szafki. Niestety, tu­taj też było kiepsko. Kilka kawałków czerstwego chleba, płatki kukurydziane, paczka kawy oraz puszka zupy pomi­dorowej jakoś nie podziałały na jego kulinarną wyobraźnię. Zrezygnowany, schrupał na sucho garść płatków, zastana­wiając się przy tym, co zrobić najpierw: wziąć prysznic czy zaparzyć kawę. Wybrał wariant pośredni. Kawa pod prysz­nicem.

Donośny dzwonek telefonu oderwał jego myśli od tej nęcącej perspektywy. Niechętnie podszedł do aparatu i spoj­rzał bez zainteresowania na migające światełko automaty­cznej sekretarki. Nie bardzo miał ochotę na rozmowę, te­lefon jednak uparcie dzwonił, więc Daniel, chcąc nie chcąc, sięgnął po słuchawkę.

- Słucham - powiedział i z trudem przełknął resztkę płatków.

- No, nareszcie, mój chłopcze! Co, u licha, się z tobą dzieje?

- Nic szczególnego. Co tam słychać, dziadku? - zawo­łał uradowany. Z jasnych oczu natychmiast zniknął nieprzy­jemny chłód.

- Nic dobrego, nic dobrego - westchnął Daniel MacGregor senior. - Powiedz mi lepiej, dlaczego nie oddzwoniłeś. Zostawiłem ci co najmniej tuzin wiadomości na tej przeklętej gadającej maszynie. Babcia tak się zdenerwowała, że już chciała wsiadać do samolotu. Była pewna, że coś ci się stało!

- Spokojnie, dziadku, złego diabli nie wezmą.

- Prawda. Dlaczego nie dawałeś znaku życia?

- Pracowałem.

- To ci się chwali. Ale od czasu do czasu mógłbyś zrobić sobie małą przerwę.

- Właśnie ją robię - Daniel roześmiał się prosto do słu­chawki.

- W takim razie świetnie się składa, bo chcę cię prosić o pewną przysługę. Wiesz, że niechętnie obarczam ludzi swoimi kłopotami, ale...

- Wal śmiało!

Daniel senior najpierw ciężko westchnął, następnie zrobił dramatyczną pauzę, a dopiero potem wyniszczył sprawę.

- No więc... Bóg mi świadkiem, mój synu, że nie chcę ci robić kłopotu, ale jestem przyparty do muru. Otóż ciotka Marta...

- Zachorowała! - Zaniepokojony Daniel junior zmarsz­czył brwi. Marta Dittemeyer była bliską przyjaciółką dziad­ka i honorowym członkiem klanu MacGregorów. Poza tym była matką chrzestną Daniela, jego ukochaną i szanowaną ciotką, z którą nawet nie raczył się skontaktować, odkąd wrócił do Waszyngtonu. Gdy to sobie uświadomił, zrobiło mu się wstyd i przeklął się w duchu za egoizm, tak bardzo charakterystyczny dla każdego artysty. - Co się jej stało, dziadku?

- Nic, nic. Jest cała i zdrowa, i jak zwykle pełna energii. Zawsze mówiłem, że czas zapomniał o tej kobiecie.

- Więc w czym rzecz?

- Pamiętasz chrzestną córkę Marty? Spotkaliście się parę razy. Lana Drake...

- Coś sobie przypominam - mruknął Daniel, wysilając pamięć. - No i co z tą Laną?

- Ano nic. Właśnie wróciła do Waszyngtonu. Wiesz, ona jest z tych Drake'ów, co to mają sieć domów towarowych. Dziewczyna będzie pracować w ich reprezentacyjnym skle­pie. Marta pomyślała sobie, że... Bo wiesz... No dobrze, powiem prosto z mostu: jutro wieczorem jest jakiś ważny bal dobroczynny i ciotka martwi się, że dziewczyna nikogo tu nie zna i nie ma z kim pójść. Dlatego zadzwoniła do mnie, żeby zapytać, czy ty przypadkiem...

- O rany, dziadku!

- Wiem, wiem - w głosie starego MacGregora za­dźwięczała nuta zrozumienia. - Co ci będę dużo mówił. Sam rozumiesz, jakie są kobiety. Obiecałem jednak Marcie, że cię zapytam. Wiem, jak bardzo jesteś zajęty, ale może uda­łoby ci się znaleźć trochę czasu na ten wieczór.

- Słuchaj, jeśli ty i ciotka Marta próbujecie mnie w coś wrobić...

Głośny śmiech po drugiej stronie nie pozwolił mu do­kończyć.

- Nic z tych rzeczy, chłopcze. Nie tym razem - huknął Daniel. - Ta panna nie jest dla ciebie, uwierz mi na słowo, bo wiem, co mówię. Co nie znaczy, by czegoś jej brakowało. Wręcz przeciwnie. Jest niezła, do tego wykształcona, do­skonałe maniery. Ale nie w twoim typie. Zbyt opanowana, powiedziałbym nawet, że to taka góra lodowa. W dodatku lubi zadzierać nosa, pokazywać, co to nie ona. Naprawdę nie chciałbym, żebyś zawracał sobie głowę kimś takim. Więc jeśli nie możesz, to powiem Marcie, że za późno się z tobą skontaktowałem i że masz już inne plany...

- Mówisz, że bal jest jutro wieczorem? Smoking obo­wiązkowy? - Daniel nie cierpiał wielkich fet, zwłaszcza gdy organizowano je w celach dobroczynnych.

- Zdaje się, że to duża impreza. No cóż, rozumiem cię, synu - stary MacGregor starał się, by jego głos brzmiał jak najbardziej naturalnie. - Dzwonię w takim razie do Marty i mówię, że nic z tego. Może nawet lepiej, po co masz tracić czas w towarzystwie jakiejś nadętej, nudnej panny, z którą nie miałbyś pewnie o czym rozmawiać. Lepiej zacznij szu­kać żony. Wiem, że każdy chłopak musi się najpierw wy - szumieć, ale ty miałeś na to dość czasu. Pora się ustatkować, chłopcze. Babcia tak bardzo się martwi, że skończysz jako stary kawaler, samotny w swojej pustej pracowni. Na sta­rość nie będziesz miał nawet do kogo ust otworzyć. Nie mówiąc już o tym, że nie będzie miał kto ci podać filiżanki herbaty. Jeśli teraz masz jeszcze chwilę, to mam tu na oku pewną dziewczynę, w sam raz dla ciebie...

- W porządku, dziadku - Daniel uznał, że rozmowa za­czyna zmierzać w niebezpiecznym kierunku, więc postano­wił czym prędzej przerwać monolog starego swata. - Pójdę na ten cholerny bal. Powiedz mi tylko, gdzie i o której mam się spotkać z tą Laurą.

- Laną.

- Dobrze, wszystko jedno.

- Bal zaczyna się o ósmej w hotelu Shoreham. Lana mieszka w domu rodziców. Zapisz sobie adres i numer te­lefonu...

- Dobra, dziadku, będę tam o wpół do ósmej. Możesz spać spokojnie.

- Dziękuję, synu, nawet nie wiesz, jak bardzo ci jestem wdzięczny. Naprawdę.

- Nie ma sprawy.

Kiedy się pożegnali, Daniel szybko odłożył słuchawkę. Pakując kolejną garść płatków do ust, spoglądał na poroz­rzucane wszędzie tekturowe pudła.

- Ciekawe, w którym z nich może być ten cholerny smoking - mruknął niezadowolony.

Lana stała na środku pokoju w samej bieliźnie. Unio­sła ramiona do góry i cierpliwie czekała, aż szeleszcząca - fala białego jedwabiu spłynie wzdłuż jej smukłej syl­wetki.

- Doprawdy - wymamrotała - nie uważa ciocia, że to kiepski pomysł? Dawno już wyrosłam z lat, kiedy chodziło się na randki w ciemno.

- Ależ kochanie, o czym ty mówisz! Jaka znowu randka w ciemno? Przecież widzieliście się tyle razy jako dzieci, i potem, w liceum. Wiem dobrze, że to dla ciebie kłopot, dlatego długo się wahałam, czy powinnam cię o to prosić. Z drugiej strony mój stary przyjaciel Daniel tak rzadko zwraca się do mnie o przysługę, że naprawdę nie potrafiłam mu odmówić. Chodzi tylko o jeden wieczór. Zresztą i tak wybierałaś się na ten bal.

- Tak, ale z tobą!

- Przecież tam będę. Uwierz mi, ten młody MacGregor to przemiły chłopak. Trochę w gorącej wodzie kąpany, ale potrafi być czarujący.

Lana rzuciła ciotce przelotne spojrzenie. Białe jak śnieg włosy starszej pani, jej dobre, łagodne oczy oraz ciepły, ży­czliwy uśmiech były wystarczającym argumentem, zdolnym poruszyć nawet skałę. Marta Dittemeyer doskonale zdawała sobie z tego sprawę, więc od czasu do czasu sprytnie sięgała po ten arsenał wypróbowanych środków, który sama nazy­wała pozą „miłej, kochanej i bezradnej wdowy”. Jednak dzięki żywemu umysłowi i wrodzonemu sprytowi, ta krucha starsza dama potrafiła doskonale radzić sobie w najtrudniej­szych sytuacjach. Bez trudu mogła wywieść w pole młod­szych od siebie.

- Powiedz mi coś jeszcze o tym Danielu - poprosiła dziewczyna, choć prawdę mówiąc, nie była zbyt ciekawa.

- No cóż, mój stary MacGregor trochę się o niego mar­twi. Ja zresztą też.

- Dlaczego?

- Właściwie to nic poważnego. Po prostu chłopak jest bardzo skryty. Niechętnie mówi o swoim życiu.

- To źle?

- Nie, ale... Widzisz, dziecko, Daniel bardzo mnie za­skoczył. Kiedy mu wspomniałam, że niedawno wróciłaś do - Waszyngtonu, i że wybieramy się razem na ten dzisiejszy bal, a on od razu wyskoczył z tym pomysłem, naprawdę nie wiedziałam, co robić. - Marta rozłożyła ręce. - Nie umiałam mu odmówić, choć doskonale wiem, że dla ciebie to kłopot.

- Nie martw się, ciociu. Nie ma o czym mówić. Korona mi z głowy nie spadnie, jeśli spędzę jeden wieczór w to­warzystwie obcego faceta.

- Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem ci wdzięczna!

- Powiedz mi lepiej, gdzie i kiedy mam się z nim spot­kać?

- A właśnie! Mój Boże! - Marta zerwała się z miejsca z energią zadziwiającą u osoby w jej wieku. - On tu zaraz będzie. Przyjedzie po ciebie, a ja spotkam się z wami w ho­telu. Pędzę już, bo mój szofer zamartwia się pewnie na śmierć.

- Ale...

- Pa, moje dziecko! Spotkamy się za godzinę! - Marta błyskawicznie pozbierała swoje rzeczy i już w progu za­wołała: - Kochanie, wyglądasz wspaniale! Do zobaczenia!

Lana poczuła się całkowicie zdezorientowana. Nie pierw­szy raz ciotka zaskakiwała ją w ten sposób. Westchnęła zre­zygnowana i ostrożnie zasunęła suwak prostej sukni, która nadawała jej sylwetce majestatyczny wygląd antycznego po­sągu. Myślała przy tym, który to już raz przedsiębiorcza starsza pani uszczęśliwia ją na siłę towarzystwem jakiegoś nieznanego adoratora, któremu będzie musiała dać delikatnie do zrozumienia, że nie jest zainteresowana przedłużaniem znajomości.

Wielokrotnie próbowała wytłumaczyć ciotce, że nie ma najmniejszego zamiaru wychodzić za mąż, więc szkoda cza­su na szukanie odpowiedniej partii. Dorastając w domu ro­dziców, widziała, jak ich małżeństwo kostnieje w sztywnych ramach konwenansu. Dobre maniery i właściwe zachowanie było ważniejsze niż prawdziwe życie, a najczęściej powta­rzane zdanie brzmiało: „co też inni sobie pomyślą”. Dlatego jeszcze jako bardzo młoda dziewczyna zdecydowała, że nie ma najmniejszej ochoty powielać tego żałosnego schematu ani odgrywać farsy, jaką było małżeństwo w wykonaniu jej rodziców.

Oczywiście niechęć do tej świętej instytucji nie oznaczała, że całkowicie wykreśliła mężczyzn ze swego życia. Tyle że odgrywali w nim niewielką rolę. Stanowili wyłącznie dekorację w sztuce, którą sama reżyserowała od początku do końca. Swoich partnerów traktowała trochę jak przedmioty, które są dobre, dopóki nie przeszkadzają i speł­niają swoje zadania. Zresztą tak naprawdę nie było się nad czym zastanawiać. Praca i kariera były dla niej zawsze naj­ważniejsze i za nic w świecie nie poświęciłaby własnych ambicji dla wspólnej kolacji w sobotni wieczór. Lana dawno już wyznaczyła sobie życiowy cel, czyli osiągnięcie naj­wyższego szczebla na drabinie rodzinnego interesu. Plano­wała, że najdalej za dziesięć lat zasiądzie w fotelu prezesa zarządu firmy i miała zamiar dopilnować, by nic nie prze­szkodziło jej w tej wspinaczce na szczyt. Dopiero wtedy pokaże światu, na co jeszcze ją stać.

Rodzinną firmę traktowała bardzo poważnie, bardziej jak instytucję niż po prostu zwykłą sieć domów towarowych. Nie tak jak matka, pomyślała, marszcząc brwi, dla której sklepy nie były nigdy niczym więcej, jak prywatną garde­robą. Albo ojciec. Zawsze myślał tylko o tym, jak osiągnąć zysk przy minimalnym nakładzie kosztów. Nie interesowały go żadne nowinki ani usprawnienia, nie zależało mu na stworzeniu pewnej tradycji.

Ona, to co innego. Miała mnóstwo pomysłów, jak za­rabiać pieniądze w sposób nowatorski, nie tracąc klasy, a jednocześnie budując dobre imię sieci Drake'ów. Aby jed­nak to zrealizować, musiała mieć dużo czasu i swobody działania, więc nie mogła wiązać sobie rąk mężem i dzieć­mi. Zresztą od dawna uważała, że jej najlepszą rodziną są pracownicy sklepów. Czuła, że powinna troszczyć się o nich, zapewnić im dobrą atmosferę pracy i dać poczucie bezpieczeństwa, bo tylko wtedy miała prawo wymagać od nich efektów. Ktoś, patrząc na nią z boku, mógłby pomy­śleć, że Lana prowadzi smutne życie pracoholiczki, jednak ona nigdy nie zgodziłaby się z taką opinią. Swój wybór uwa­żała za słuszny i miała stuprocentową pewność, że żyjąc tylko w ten sposób, osiągnie satysfakcję i dozna spełnienia.

Wróciła na chwilę myślami do niedawnej rozmowy z ciotką. Czuła, że nie będzie musiała się specjalnie wysilać. Wystarczy przez cały wieczór zabawiać rozmową jakiegoś milczka, a z tym na szczęście potrafiła sobie doskonale ra­dzić. Do jej zawodowych obowiązków należało „bywanie w świecie”, więc wywiązywała się z tego zadania z takim samym zaangażowaniem, z jakim przygotowywała plany zakupów na następny sezon. Nie brakowało jej umiejętności, które miała okazję wielokrotnie przećwiczyć na najbardziej nawet gburowatych kontrahentach.

Spojrzała na zegar ścienny. Miała dość czasu, żeby się spokojnie przygotować. Z niewielkiej szkatułki stojącej na stylowej toaletce wyjęła parę prostych brylantowych kol­czyków. Podeszła do dużego kryształowego lustra i spoj­rzała krytycznym okiem na swoje odbicie. Widocznie była zadowolona z efektu, bo uśmiechnęła się do wysokiej ko­biety w eleganckiej, białej sukni z odkrytymi ramionami.

Za jej plecami widać było przytulne wnętrze urządzo­nego ze smakiem pokoju. Wystrój był prosty i bezpreten­sjonalny, lecz nie pozbawiony tej odrobiny szyku, która su­geruje nieomylnie dostatek właścicieli. Niewielkie szafki, komoda oraz stoliczek z politurowanego drewna miały ła­godne, gięte linie, na których załamywało się rozproszone światło żyrandola. Obok marmurowego kominka stała wy­godna, zachęcająca do odpoczynku sofa. Lana spojrzała tę­sknie w jej kierunku, po czym westchnęła ciężko, gdyż na­gle poczuła się okropnie zmęczona.

Miała za sobą dziesięć godzin pracy, bolały ją nogi i do­kuczał głód, bo w ciągu dnia nie miała czasu, żeby zjeść. Nic więc dziwnego, że perspektywa balu nie wydała jej się zbyt pociągająca. Najchętniej spędziłaby ten wieczór w łóż­ku, z dobrą książką i filiżanką aromatycznej herbaty pod ręką. Niestety, musiała o tym zapomnieć. Jedyny luksus, na jaki mogła sobie w tej chwili pozwolić, to pięć minut spo­koju. Oczywiście pod warunkiem, że jej nieznajomy towa­rzysz zjawi się punktualnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin