Roberts Nora - MacGregorowie 03 - Wszystko jest możliwe.rtf

(463 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. Miała tu wszystko, czego dusza zapragnie. Mogła w zależności od nastroju podziwiać elegancję zabytkowej architektury albo odwiedzić obskurne ba­ry i taniutkie teatrzyki rewiowe.

Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer­wonej cegły i nowoczesne budynki, lśniące chromem i szkłem, pełne samochodów nowoczesne aleje i zaciszne brukowane za­ułki.

Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, bo też polityką zajmowała się zna­czna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt­mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bo­wiem zależała ich praca i kariera, a czasem nawet ich egzy­stencja.

Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jed­nak bez tej gorączkowej, beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej.

Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na świecie. Dawno już postanowiła, że przeżyje życie, kierując się wyłącznie jedną zasadą: nigdy się nie nudzić.

Szczególnym sentymentem darzyła dzielnicę Georgetown, pełną kipiącej, młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie oraz puby, w któ­rych w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny.

Mimo to dzielnicy nie brakowało swoistego dostojeństwa i klasy, jaką dać może wyłącznie patyna czasu. O charakterze tutejszych ulic decydowały obszerne, zacienione koronami sta­rych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i rę­cznie malowane żaluzje.

Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba w wodzie. Witryny jej galera i okna jej mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek.

Mieszkanie, miało balkon, więc w ciepłe letnie noce lubiła przesiadywać na nim, wsłuchana w odgłosy tętniącego życiem miasta. Zupełnie nie przeszkadzało jej bliskie sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamonto­wała w oknach bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała.

Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bez­ustannie obracać się wśród łudzi i rozmawiać z nimi do upad­łego. Nieznajomi byli dla niej równie fascynującymi partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha cisza.

Z drugiej jednak strony, lubiła żyć własnym rytmem, dla­tego nie poszukała sobie współlokatorki. Mieszkały z nią wy­łącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego słowa. Shelby przyjaźniła się z ni­mi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie zabałaganionego mieszkania.

Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria, nazwany przez nią Kalliope, w cią­gu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność niż siedzenie przy kole garncar­skim.

Jej wieczne utrapienie stanowiła jednak konieczna przy pro­wadzeniu własnego interesu buchalteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i przyjaciół w spore zdumienie.

Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na samym początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do bladego świtu tworzyć swe ceramiczne arcydzieła, jeśli tylko nachodziło ją natchnienie, mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia.

Poza tym dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym diabeł święconej wody. Niestety, bez­skutecznie. Skoro więc nie udało jej się od tego wykręcić, uz­nała, że powinna potraktować to na równi z innymi zobowią­zaniami, czyli niezwykle poważnie.

Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystar­czyło, że nacisnęła klamkę, a już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko ru­szył w jej kierunku, wiedząc, że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego obiadu. Papuga, jak zawsze milcząca, wi­dząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie­czornej toalety.

- Jak leci? - Shelby z roztargnieniem podrapała kota za uchem. Zadowolony, zamruczał na powrót wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki.

- Wiem, wiem. Zaraz cię nakarmię. - Schyliła się, żeby go pogłaskać, a wtedy usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego wie­czora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane be­konem i krakersy.

- Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina na­płynęła jej do ust.

Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świet­nie, tym bardziej że miała świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę po - ' cierpieć.

Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i znowu za sprawą Debory Campbell.

Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość, jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób by­ło nie zauważyć ich podobieństwa.

Miały identyczny kolor włosów, ciepło rudy, zbyt ognisty, by nazwać go kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem odcienia tycjanowskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, cie­mnymi oczami, ale każda z nich reprezentowała skrajnie od­mienny typ urody.

Debora była subtelna i nieodmiennie elegancka, natomiast Shelby robiła wrażenie barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko za­biedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie dobranym makijażem i oryginal­nymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra­dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze.

Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej do­mu bezustannie mówiło się o wyborach, partiach, ustawach, które miały przejść lub przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia je­go wizerunku.

Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla cór­ki, stanowiły taki sam element gry politycznej, jak konferencje prasowe, a wszystko po to, by senator Robert Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.

Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie ko­chającym, oddanym rodzinie człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się obracał. Niestety, zalety te nie uchroniły go przed kulą szaleńca, od której zginął przed piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła.

Wtedy, już jako jedenastoletnia dziewczynka, wiedziała wprawdzie, że śmierć nie ominie nikogo, Roberta Campbella zabrała jednak zdecydowanie za wcześnie. A to oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia, ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorli­wością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory ani na jotę od niej nie odstąpiła.

I dlatego, wierna zasadzie, by radować się każdym dniem, zgodziła się pójść na przyjęcie do eleganckiej rezydencji pew­nego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, co ją rozbawi lub zainteresuje.

Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała ze złośliwości ani nie była świa­domym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem.

Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości.

Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przy­najmniej tak szeroki, jak całe jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory kości słoniowej, co jeszcze wzmacniało wrażenie przestronności. Na ścianach wisiały doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach.

Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowia­dał jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich.

Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cu­dze stroje, inne przyjęcia, wyniki rozgrywek golfowych. Dys­kutowano także o polityce, ostatnim spotkaniu państw NATO czy wreszcie o wywiadzie, jakiego minister finansów udzielił w jednym z telewizyjnych programów.

Shelby pospiesznie przemykała wśród grupek w większości znanych jej osób. Nie miała ochoty przyłączać się do żadnej z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie pozdro­wienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.

Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda jej się zapełnić jakoś pusty żo­łądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.

- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, dyskretnie elegancka w lnianej sukni o liliowym odcieniu, wysunęła się z tłumu, nie uroniwszy przy tym ani kropelki sherry.

- Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krót­ki uścisk. - Przepiękny dom, pani Write.

- Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, jeśli uda mi się wyrwać. - Z nie­skrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, naj­większą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria?

- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman?

- Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był zachwycony popielnicą, którą zro­biłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj­lepszy prezent urodzinowy, jaki ode mnie dostał. Ale szkoda czasu, moja droga, musisz natychmiast przyłączyć się do to­warzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu­fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.

Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiech­nęła się z przymusem. Carol jednak nie wyglądała na znie­chęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg­nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pracy, a to może zrujnować każde przyjęcie. Pewnie znasz wię­kszość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W takim razie zostawiam was na moment i wracam do zaba­wiania gości.

Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem.

- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę.

- Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz.

- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam.

Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spoj­rzeniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitne­go bolerka Shelby prezentuje się tak wspaniale. Przecież każda inna z zebranych tu kobiet wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie.

- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach okiem znawcy.

- Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - De­bora wzięła ją pod rękę i obróciła twarzą w kierunku salonu. - Na wypadek, gdybyś sama tego nie zauważyła, informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących mło­dych mężczyzn.

- Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek. - A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś.

- To był bardzo ambitny młody człowiek.

- Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, za­chowując dla siebie uwagę, że wspomniany lekarz poza ogro­mną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie.

Debora wzruszyła ramionami.

- Zrozum, że wcale nie próbuję wydać cię za mąż. Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa.

- A ty jesteś szczęśliwa?

- Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa.

Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w zastawione przez nią sidła.

- A kiedy wychodzisz za maż? - spytała z niewinna miną.

- Ja już byłam mężatką! - przypomniała jej Debora wyraźnie zirytowana tym pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a...

- A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do Centrum Kennedy'ego na przyszły ty­dzień. Co ty na to?

Debora westchnęła zrezygnowana.

- Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło.

- A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie sko­rzystam.

- Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad?

- zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili roz­promieniła się w szerokim uśmiechu: - Cześć, Steve! - Za­gadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę, że ćwiczyłeś ostatnio.

Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.

Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie o niechęć wobec małżeństwa, De­bora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze­wała, że za tym brakiem zainteresowania życiem we dwoje kryje się coś więcej. Shelby wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom.

Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się Debora, słysząc głośny śmiech córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój sposób.

Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudo­włosej kobiecie ubranej w bardzo, jak na tak wytworne przy­jęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, raczej oryginalną niż piękną, i swobodny, niewymuszony styl bycia. Jej głośny śmiech wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem.

Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczynię waszyngtońskich salonów, co do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego skle­pu, a lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowane­go fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była?

- Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło cię zobaczyć poza czasem urzę­dowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi.

- Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. - A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić.

- Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Po­dobno ostatnio zarywasz noce.

- Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje.

Write skinął głową nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał:

- Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Breidermana. Głosowanie już w przyszłym tygodniu.

Alan doskonale wiedział, że kongresmen należy do grona najzagorzalszych zwolenników ustawy.

- Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić sobie na jeszcze większe cię­cia w szkolnictwie.

- No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne...

- Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić do podstaw - stwierdził sucho.

Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby te­mat. Nie miał w tej chwili ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W przypadku senatora reprezentującego interesy partii polity­cznej takie zachowanie było raczej wyjątkowe.

Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła po­wściągliwość, ale nim zdążył o cokolwiek zapytać, Alan ode­zwał się pierwszy.

- Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole.

- Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzro­kiem za spojrzeniem Alana. Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? - upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby Campbell!

- A jednak.

- Chcesz, żebym cię przedstawił?

- Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu.

Umiejętnie manewrował pomiędzy grupkami ludzi, zatrzy­mując się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne.

Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i bły­skotliwe uwagi. Robił to z wprawą wytrawnego polityka.

Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia był prawnikiem, ale w przeciwień­stwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę Temi­dzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbu­jąc czynne wykonywanie zawodu.

Polityką zainteresował się w czasie studiów i nawet teraz, jako człowiek trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu następnej, tym razem w Senacie.

- Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego, bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał.

Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocało­wał ją w policzek.

- Czy to propozycja? - zapytał.

- Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba. Bagatela, nie sądzisz? - Mrugnęła porozumiewawczo i odsu­nęła się o krok, lustrując go uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe­kcyjnie zrobionych kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym nie powiedziała, że gustujesz w takich chodzących reklamach chi­rurgii plastycznej.

- Miałem nadzieję, że uda mi się namówić ciebie na wspól­ny weekend w Puerto Vallarta.

Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem.

- Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic ci już nie grozi, tak? - Wes­tchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jed­nak nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakaś młodszą kandydatkę. Do czego to podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy po­liczek. - Pamiętaj, że Amerykanie uznają tylko żonatych pre­zydentów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin