O gościach, co nie przyszli na ucztę. /L. Krzemieniecka/
Był sobie jeden krasnal, nazywał się Hałabała. Mieszkał w lesie, krzywda mu się nie działa. Nosił kasztanową czapeczkę i zimą, gdy mróz był na świecie – futereczko krecie. Był wesoły, czupurniasty, malutki i mieszkał w dziupli po wiewiórce, jak to krasnoludki. Miał tam nawet swoje gospodarstwo, mchową pościel, mebelki wystrugane z kory i w woreczku na komineczku orzechów miał mieszek dość spory. Miał i miotełkę z gęsich piórek, co stała w kątku i pilnowała mu porządku.
Taki był Hałabała.
Pewnego razu, kiedy zobaczył, że mchy rudzieją i borówki w sierpniowym słońcu czerwienią się, pobiegł do wilgi złocistej, pobiegł do jaskółki, pobiegł do słowika śpiewaka, pobiegł do kukułki i powiada:
– Nie odmówcie mi tej radości, przyjdźcie do mnie za trzy dni w gości. Upiekę wam placek z borówkami, będzie uczta nad ucztami. Będziemy kukać, fukać na cały las, miło nam zejdzie czas.
– Dobrze - powiada wilga złocista i jaskółka, i słowik śpiewak, i kukułka – ale o której godzinie mamy przyjść?
– Przyjdźcie w południe, kiedy słońce siedzi na czubku sosny. Zresztą gwizdnę na was siedem razy.
– Dobrze, tak będzie najlepiej. Gwizdnij, to przylecimy – obiecały ptaki.
I krasnal, zadowolony, poszedł do domu.
Zabrał się zaraz do roboty.
Wielkie miał kłopoty. Borówek musiał nazbierać, miodu od pszczółek musiał wyprosić, ogień na komineczku musiał rozpalić i wreszcie, jak się tak się trzy dni starał, upiekł placek z borówkami. Choć go trochę przywędził i przydymił, ale był placek niezgorszy i mocny borówczany zapach roztaczał się dokoła. Wtedy krasnal Hałabała ukroił cztery równe porcje, wyskoczył na swoje podwórko i gwizdnął…
…siedem razy i patrzy, czy po powietrznym moście nie lecą goście.
Stoi, czeka, czeka, a tu nie ma nikogo – ani wilgi złocistej, ani kukułki, ani słowika śpiewaka, ani jaskółki.
Cóż to się stało?
„Może nie słyszą” – myśli Hałabała i gwizdnął jeszcze siedem razy po siedem, co wypadało razem czterdzieści dziewięć gwizdnięć. A tu nikogo nie ma.
Ogląda się Hałabała z gniewem, aż tu stoi ktoś pod drzewem.
Pelerynka na nim ruda, liściasta i czapa takaż.
– Kto jesteś? – pyta Hałabała, a tamten powiada:
– Jestem jesień, przyszłam powiedzieć, że twoi goście nie przyjdą, żebyś na nich nie czekał.
– A to dlaczego? – pyta Hałabała.
– A bo ja ich wypędziłam z gaju za morze.
– Toś ty taka! – huknął Hałabała.
– A tak, mój zwyczaj taki, że wypędzam ptaki, chodzę po kraju, wypędzam je z gaju. Za morze.
– A więc na nic moje kłopoty, na nic moje borówek zbieranie, na nic moje pitraszenie, na nic szykowanie.
I jeszcze powiedziałby ktoś – gości proś! Jak nie, to zjem cały placek! – krzyknął zmartwiony Hałabała i poszedł do mieszkania. Tam, jak się zabrał, jak się zawinął, zjadł po kolei wszystkie cztery porcje co do okruszyny, a coraz to mruczał:
– Jakem Hałabała, krzywda mi się stała, jakem Hałabała, krzywda mi się… – nie dokończył krasnal, bo już go zmorzył sen.
A goście byli już hen. Lecieli przez podniebne szlaki, jak to ptaki. I wilga złocista, i jaskółka, i słowik śpiewak, i kukułka. Lecieli do gorącego kraju, gdzie zimny wiatr nie wieje, gdzie jest piękna Wiosna, gdzie się słońce śmieje.
Lecieli do gorącego kraju w przestwór daleki, gdzie w poświacie słonecznej szmaragdowe błyszczą rzeki i gdzie kwitną piękne kwiaty i latają piękniejsze jeszcze od kwiatów kolorowe, tęczowe motyle.
A Hałabała spał tymczasem w wiewiórczej dziupli, a jesień, jak to o niej wie się, chodziła od drzewa do drzewa i strącała liście.
asiaf83