Qualey Marsha - Po cienkim lodzie.pdf

(359 KB) Pobierz
248695945 UNPDF
Marsha Qualey
Po cienkim lodzie
Przekład: VI0LETTA DOBOSZ
Tytuł oryginału: THIN ICE
ISBN 83-89064-04-9
i
Po trzech godzinach mojej urodzinowej imprezy ludzie zaczęli skakać z dachu. Nie
było to niebezpieczne, tylko zwyczajnie głupie. Nie było niebezpieczne, bo w
ciągu dziesięciu dni mieliśmy trzy śnieżyce, podczas których naniosło śniegu pod
dom prawie po poddasze.
A głupie było, ponieważ po prawie trzech godzinach imprezy temperatura spadła do
minus dwunastu stopni. Choć ich karkom nie groziło połamanie, to z łatwością
mogli nabawić się odmrożeń. Jakby się nad tym zastanowić, to też może być
niebezpieczne.
Nie wiem, komu strzeliło do głowy, żeby w ten sposób rozruszać imprezę. Pewnie
pomysł nie należał do nikogo konkretnego — zwyczajnie zrodził się z atmosfery,
zainspirowany muzyką, tańcem i chipsami z sosem. Nim ktokolwiek zebrał się na
odwagę, by powiedzieć „To głupie", jakieś dwadzieścia osób — starszych i
młodszych, przyjaciół moich i mojego brata — wysypało się na dwór.
Skoczkowie zostawili otwarte drzwi i miło było poczuć wymianę gorącego powietrza
na chłodniejsze. Tak samo mile widziane było wolne miejsce. Nasz dom nie jest za
wielki, a w pewnym momencie naliczyłam w nim pięćdziesiąt osób. To było na samym
początku, a goście wciąż napływali.
Skoki z dachu nie trwały długo. Nikt nie mógł znaleźć drabiny, więc jedynym
sposobem dostania się na górę było wdrapanie się po zaspie, a ta szybko się
ubiła pod podskakującą na niej dwudziestką ludzi, z których większość nie dawała
rady utrzymać się na nogach. Jednak kilku głupkom się udało i chyba musieli to
uznać za świetną zabawę, bo ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby zrzucić z dachu
solenizantkę. Chowałam się akurat w kuchni przed moimi najlepszymi
przyjaciółkami, bliźniaczkami, które chciały, żebym wzięła udział w ich
najnowszej sztuczce, żonglowaniu no-
5
?ami. Nie SDus?czająC z °^a bliźniaczek, patrzyłam przez okno, co się 4zieje na
zewnątrz, <*dy przyszli po mnie skoczkowie. Mogłam się domy-^ć, co im chodzi 'po
gł°wie, mogłam przewidzieć, co mnie czeka. Przecież widziałam, jak się namawiają
i s'mieją, i jak wszyscy na raz odwracają się, i na ??|? patrzą. Potem pięciu
czy szes'ciu wpadło do domu.
—? Nie, nie!__piszczałam, gdy złapali mnie za ręce i nogi. — Pomocy,
pomocy!__wołałam, gdy wywlekano mnie z domu, a mój tyłek huśtał się i obijał o
wszystko, co stanęło na drodze.
Mój brat tylko szczerzył zęby i patrzył — zero pomocy. Ale w końcu było w naszym
wspólnym życiu wiele sytuacji, gdy chciał zrobić właśnie coś takiego — i to na
pewno bez asekuracji z miękkiej śniegowej poduchy.
Jednak ze wszystkich obecnych przy tym Einsteinów żaden nie umiał wykombinować,
jak wciągnąć mnie na dach. No i bardzo dobrze, bo zaspa była już wtedy porządnie
ubita i głupi pomysł przerodził się w niebezpieczny. Upuścili mnie. Dokoła
szurały stopy: lewa, prawa, lewa, prawa. Przeturlałam się na brzuch, zebrałam
trochę śniegu i najszybciej, jak potrafiłam, zaczęłam pakować go w spodnie moich
oprawców. Sama nie będąc Einsteinem, swój atak przypuściłam na kolanach, tak
więc nie miałam jak uciec. Odwet był nie do uniknięcia. Gotowa byłam go przyjąć,
może na twarz. Albo za koszulę. Lecz wówczas głośna syrena i migające światła
policyjnego radiowozu dokonały tego, czego nie zdołał styczniowy wieczór:
zmroziły nas.
Samochód wyjechał zza zakrętu przecznicę dalej i jechał w stronę mojego domu.
— Kto wezwał gliny? — ludzie pytali się nawzajem. Zmarszczyłam czoło. Skarga
raczej nie wchodziła w grę. Muzyka nie
grała aż tak głośno, nie wybiła jeszcze nawet północ, a na ulicy były zaledwie
trzy domy. Poza tym wszyscy sąsiedzi byli na imprezie.
— Pewnie przez to światło — stwierdził ktoś i wszyscy spojrzeliśmy na podjazd.
Mój brat był mechanikiem w salonie samochodowym i wypożyczył od jego właściciela
wielki reflektor, jeden z tych gigantów, co to obracają się i puszczają snop
światła wysoko w niebo. Stał na podjeździe, a bilion watów oświetlało
przestworza. Ale się nie kręcił. Scott ustawił promień tak, że padał na ogromny
pck wypełnionych helem balonów.
Razem ze skoczkami weszłam do domu i czekałam. Wszyscy uciszyli się, nasłuchując
dzwonka.
Dwa gongi. Scott otworzył drzwi i wpuścił policjanta do środka. Był to Al
Walker,
jego stary przyjaciel. Porządny facet i zawsze go lubiłam.
6
Zadziwiające jednak, jak bardzo mundur i pistolet mogą zmienić wizerunek
człowieka.
Al wszedł i skinął głową do mojego brata.
— Rozporządzenie rady miejskiej, Scott. Ten reflektor powinien był zgasnąć o
jedenastej.
— Przepraszam. Zaraz się tym zajmę.
Al-glina uśmiechnął się do wszystkich i wszedł do pokoju dziennego. Jego głowa
obracała się nerwowo. Pewnie wypatrywał piwa. Podszedł do mnie.
— Twoja siedemnastka, Arden?
— Zgadza się.
— Cóż, cieszę się, że skończyłem akurat służbę i mogę ci złożyć życzenia.
I tak jak stary samochód szykujący się do startu, tłum z hukiem powrócił do
życia, gdy jego metr dziewięćdziesiąt pochyliło się nad moim metrem pięćdziesiąt
sześć i dotknęło je swoimi kilkoma centymetrami kwadratowymi. Ustami.
Dostałam buzi od policjanta.
Wszystkiego najlepszego, Arden. Wszystkiego najlepszego.
O mojej rodzinie więcej wiem, niż pamiętam. Wiem, że miałam sześć lat i byłam w
domu z opiekunką, gdy rodzice zginęli w katastrofie samolotu nad Ameryką
Środkową. Oboje byli lekarzami i jako ochotnicy polecieli na kilka tygodni
popracować w jakimś wiejskim szpitaliku. Wiem, że Scott, mój jedyny brat, był
wtedy w college'u. Wiem, że zaraz przyjechał do domu, żeby się mną zająć.
Wiem, że nie mieliśmy żadnych krewnych i że paru starych znajomych rodziców
zjawiło się nie wiadomo skąd i zaproponowało, że mnie zabiorą, żeby Scott mógł
wrócić na studia. Wiem, że odrzucił wszelką pomoc, przeprowadził się z powrotem
do Penokee i wstąpił do jakiejś szkoły technicznej w Superior. Wiem, że mieliśmy
mnóstwo pieniędzy, wystarczająco, by opłacić dom i wynająć kogoś do mnie na
czas,
gdy on był w szkole. Wiem, że mieszkały z nami całe stada nianiek. Wiem, że
Scott po skończeniu szkoły dostał pracę przy naprawie samochodów. Wiem, że
umawiał się z dziewczynami, ale nie znam ich imion. Wiem, że jestem teraz star-
7
sza, podobnie jak on. Wiem, że to na pewno nic zabawnego być matką i ojcem dla
młodszej siostry.
Jakieś okruchy z naszej przeszłości pamiętam. Niesforne włosy mamy wyślizgujące
się spod szala. Owłosione dłonie ojca zamknięte na moich, gdy zamachiwałam się
pałką baseballową. Śpiew w samochodzie. Namiot i ognisko. Zapach dymu i gryzący
sweter. Okruchy.
Pamiętam bajki na dobranoc. Gdy chcę przywołać wspomnienie rodziców, przypomnieć
sobie ich dotyk, głos, zapach, pomaga, gdy pomyślę o „Psie-Marynarzu", „Betsy-
Beksie" czy „Żabie i Ropusze".
Wiem, że śniły mi się koszmary. Pamiętam, jak budziłam się z dreszczami i
krzykiem, mokra od łez i potu. Pamiętam, jak kiedyś Scott wpadł do mojego
pokoju.
Tulił mnie i szeptał: „Dobrze, już dobrze".
Pamiętam, jak powiedział: „Mnie też śnią się różne rzeczy".
To mi pomogło. Najbardziej chyba pocieszyła mnie świadomość, że te obrazy z
mojej głowy, płomienie i powyginane kawałki metalu, nękały także mego brata.
Wiem, że obserwowali nas ludzie, którym na nas zależało, i ludzie, którzy mieli
władzę, by nas rozdzielić. Pamiętam rozmowy ze szkolnymi pedagogami, którzy
lubili brać mnie za rękę i pytać: „Jak się czujesz? Co jadłaś na śniadanie? Nie
potrzebujesz pomocy w kupnie osobistych rzeczy?".
Nigdy nie pytali o to, co naprawdę chcieli wiedzieć. Czy brat przyprowadza do
domu dziewczyny? Czy pije alkohol, zażywa narkotyki? Czy cię dotyka?
Nie, nie, jeszcze raz nie.
Z czasem koszmary ustały. Tak jak i ludzkie wypytywanie. Pewnie wszyscy się do
nas przyzwyczaili. A teraz przez większość czasu wydaje nam się, jakbyśmy żyli
tak od zawsze: Scott i Arden. Brat z siostrą. Mun-rowie. Rodzina z dwóch osób.
3
Z okna mojego pokoju mam ograniczony widok. Widzę podwórze od ulicy i koniec
podjazdu. Widzę dom bliźniaczek i okna ich pokoi. Niebieskie zasłonki w paski
Kady i w łaty Jean. Za ich domem nad wszystkim unosi się wszechobecny pióropusz
zanieczyszczeń z papierni nad rzeką.
To północne Wisconsin, więc, rzecz jasna, widzę mnóstwo drzew — sosny, dęby,
topole i brzozy. I krzew bzu.
8
Rankiem po imprezie z głębokiej drzemki wyrwał mnie jakiś niezidentyfikowany
dźwięk i zobaczyłam dwóch chłopaków wyskakujących z furgonetki. Jeden zauważył
mnie i pomachał. Nie chciałam wyjść na cham-kę, więc też mu kiwnęłam.
Przyjechali po reflektor. Scott wyszedł i podał im rękę, a jednego poklepał
nawet po ramieniu. Dziwne, że nigdy nie widziałam, by coś takiego robiły
dziewczyny: graba, graba, siemanko, chlap w plecy.
Scott ubrany był w kostium do zabaw na dworze: kombinezon do jazdy skuterem i
wielkie buty z cholewami. Stal tam, dopóki chłopcy od reflektora nie odjechali;
a potem znikł. Usłyszałam warkot skutera śnieżnego, jego nowej zabawki. Silnik
zaryczał, a potem ucichł, gdy mój brat wjechał w las za naszym domem. Mieszkamy
na skraju miasta, zaledwie pół kilometra od granicy kniei z bezkresną ilością
wędrownych szlaków. Nie będzie go cały dzień.
Mój senny umysł nawiedziła okropna myśl: zostawił mnie samą z bałaganem po
imprezie?
Kiedy muszę, potrafię się ruszyć. Wyskoczyłam z łóżka i pognałam do kuchni.
Czysta.
Pokój?
Nieskazitelny.
Sprzątnął, podczas gdy ja spałam. Co za facet z tego mojego brata.
4
Ranek spędziłam w moim warsztacie w piwnicy. Dziesięć lat temu, gdy Scott i ja
staliśmy się jedynymi mieszkańcami tego domu, właściwie pozostawiliśmy wszystko
tak, jak było: rzeczy rodziców zostały w ich sypialni, ich obrazy i fotografie
nadal wisiały na ścianach pokoju dziennego, ich kompakty wciąż tkwiły w stojaku
przy zestawie stereo. Piwnica także należała do nich. Znajdowała się w niej
niewielka biblioteczka medyczna, olbrzymie biurko i kilka regałów. Jeszcze parę
obrazów, narzędzia i kilka sztuk rozklekotanych mebli.
Niczym płożące się zielsko Scott i ja opanowaliśmy dom. Zycie, jakie zasiali tu
nasi rodzice, zostało zarośnięte przez nasze własne sprawy. Najpierw Scott
przeniósł się do ich wielkiej sypialni, roszcząc sobie prawo do osobnej łazienki
i wanny z hydromasażem. Następnie nasze plakaty i pły-
9
ty zaczęły wypełniać pokój dzienny. Do lamusa poszły ich obrazy i inne
dekoracyjne drobiazgi, a gdy byłam w piątej klasie, sprzedaliśmy meble i przez
wiele miesięcy pokój stał pusty, nie licząc kilku metalowych regałów,
telewizora,
zestawu stereo i japońskiej maty do siedzenia, pierwszej takiej w Penokee. Potem
Scott zatrudnił stolarza i teraz mamy wszystkie te robione na zamówienie dębowe
meble. I nową matę.
Ja zajęłam piwnicę. Stwierdziłam, że to sprawiedliwe, bo on miał tę superwannę.
Największe pomieszczenie stało się w zasadzie klubem dla mnie, bliźniaczek i
innych przyjaciół. W jednym jego końcu wisi nawet czarna kurtyna stanowiąca tło
dla żonglerskich popisów.
Pomieszczenie z tyłu należy do mnie, tylko do mnie. Trzeba pukać przed wejściem.
Mój warsztat.
Tworzę ramy obrazów. To coś więcej niż hobby, to sztuka. I interes. W ciągu
kilku ostatnich lat zarobiłam całkiem niezłą kasę, sprzedając moje ramy sklepom
pamiątkarskim w okolicy. Serio. Moje wyroby są porządnej jakości — folklor lasów
północy zaprawiony zapałem twórcy. A ostatnio rozszerzyłam swą działalność:
zaczęłam wytwarzać lustra i puzderka na kolczyki. Działam legalnie — pierwszego
lata, gdy moje wyroby zaczęły się sprzedawać w sklepach, Scott zaciągnął mnie do
prawnika i musiałam zarejestrować działalność gospodarczą. ArdenArt.
Swą pierwszą ramkę zrobiłam na obozie w wakacje po zakończeniu piątej klasy —
kawałek tektury, farbowany makaron i cała butelka kleju. Niezbyt mi się udała.
Ale musiałam się dobrze bawić, bo po powrocie do domu zaczęłam sklejać w
prostokąty i dekorować patyki po lodach. Większość z tych dzieł rozpadło się,
ale jedno, przybrane żołędziami i strączkami, zwróciło uwagę stolarza, który
zdejmował miarę z pokoju dziennego przed zrobieniem półek. Pokazał mi, jak
posługiwać się piłą i korytkiem do równego cięcia listew, gdzie sklejać, kiedy
używać gwoździ czy wkrętów. Wzięłam kilka lekcji z obsługi elektronarzędzi, a
reszty — przycinania i matowienia szkła, robienia witraży — nauczyłam się z
książek.
Ostatnio pracowałam ze świecidełkami z pasmanterii. Minionego lata obskoczyłam
wszystkie uliczne wyprzedaże i pchle targi i zaopatrzyłam się w całe pudła
tanich błyskotek, które umieszczałam na brzozowym i wiśniowym drewnie. Najlepiej
sprzedają się cyrkonie na wiśni.
Jednak jest to dość żmudne zajęcie. Nie wystarczy sam klej. Trzeba ostrożnie
wydłubać w materiale dziurę, która będzie pasowała kształtem do świecidełka. Ja
nie naklejam zwyczajnie kamieni na powierzchnię
10
drewna, ja je inkrustuję. Tu trzeba wyczucia. Oboje moi rodzice byli chirurgami.
Odziedziczyłam po nich ręce.
Nietrudno zapomnieć się przy pracy, jaką się kocha. Zatracić się. Układałam
właśnie rząd sztucznych rubinów, gdy na stół padł cień. Zamiast chwycić kamień,
peseta, której używałam, dziobnęła mnie w dłoń.
Tylko nie daj się ponieść, Arden.
— Przestraszyłam cię? — spytała Jean. Podniosłam rękę i pokazałam jej maleńką
bańkę krwi.
— Przepraszam. Byłaś szczepiona przeciw tężcowi? Ta peseta wygląda na
zardzewiałą.
— Na twoje szczęście, tak. Już nigdy się tak do mnie nie podkradaj.
— Pukałam. Nie słyszałaś?
— Widocznie nie.
— Masz ochotę na lunch? Kady coś tam szykuje. Wyjrzałam przez małe okienko. Nie
zobaczyłam nic prócz śniegu.
— Jestem głodna, ale nie na tyle, żeby zakładać długie buty i kurtkę. Zrobię
sobie kanapkę.
— Ona jest tutaj. Pomyślałyśmy, że pewnie zostały wam jakieś resztki z imprezy.
W brzuchu mi zaburczało. Taki odgłos trudno zignorować, co też rzadko mi się
zdarza i może dlatego, mimo swego wzrostu, noszę rozmiar L.
Poprzedniego wieczora sześćdziesiątka ludzi przez cztery godziny bez przerwy
jadła, a mimo to coś jeszcze zostało. Kady zastawiła stół jedzeniem — sałatkami,
ciastem, chlebem, serem, pastami i napojami. Niczego sobie nie odmówiłyśmy.
— To była świetna impreza — stwierdziła Kady, zanim wgryzła się w kanapkę;
majonez i musztarda wyciekły ze środka, osadzając się w kąciku ust.
— Najlepsza na świecie — potwierdziła Jean i uderzyła w długą szyjkę butelki
piwa imbirowego. — My mamy czterech starszych braci, a żaden nie da nam nawet
urodzinowego prezentu, a co tu mówić o urządzeniu przyjęcia.
Małym palcem zeskrobałam z tortu i podniosłam do ust czerwoną różę. Zlizałam ją.
— Jak przyjdzie wam zostać sierotami i dostać się pod opiekę któregoś z braci —
poradziłam — postarajcie się, żeby był to ten, który umie zorganizować imprezę.
— Gdzie on jest? — spytała nagle Jean.
— Pojechał gdzieś skuterem.
11
Skrzywiły się obie, a ja się rozes'mialam. Potem równocześnie zrobiły inną
głupią minę, a ja znów parsknęłam śmiechem.
— Powinnyście się zobaczyć — rzekłam.
Dwująjowe bliźniaczki wcale nie były do siebie podobne. Niektórzy ludzie mówili
nawet, że przez kasztanowe włosy i jasną cerę to ja i Jean bardziej wyglądamy
jak siostry. Jeśli jednak chodzi o zachowanie, Jean i Kady są jak bliźnięta. Ich
miny, gesty, wypowiedzi są identyczne. Poruszają się, mówią i oddychają
dokładnie tak samo. Może to skutek pięciu lat żonglerki, całych godzin
spędzonych na ćwiczeniu precyzyjnych ruchów koniecznych przy podrzucaniu i
łapaniu kręgli, lalek, piłek i innych dziwnych przedmiotów, jakich używają
podczas swoich popisów. A może jest całkiem odwrotnie: może są tak dobre w
żonglowaniu, ponieważ jest w nich wrodzone poczucie jedności. Zsynchronizowanie.
Ja działam w pojedynkę. U artystów to normalne, nieprawdaż?
— Ja tylko raz jechałam skuterem — odezwała się Jean. Kady pokręciła głową: —
Za głośno.
— A moim zdaniem to nawet fajne — rzekłam. — Szczególnie ta prędkość...
— Fajne — przerwała mi Jean — to będzie to.
Z kieszeni na pupie wyciągnęła złożoną kartkę papieru i położyła przede mną na
stole. Wymieniły z siostrą identyczne spojrzenia — zmarszczyły się dwa czoła,
zamknęły dwie buzie.
ZIMOWY FESTIWAL ZIEMI PÓŁNOCNEJ. Doroczny festyn w Pe-nokee był zaznaczony
jaskrawym pisakiem i ozdobiony zdjęciem śniegowej rzeźby, która zwyciężyła w
zeszłorocznym konkursie.
Wzruszyłam ramionami.
— Stara nuda. Te same co zwykle tłumy, wyścigi narciarskie i kupa samochodów.
Co w tym fajnego?
— Przyszedł nam do głowy pomysł — oznajmiła Kady. — I chcemy cię do tego
wciągnąć.
— Nie dlatego, żebyśmy cię lubiły — dodała Jean — ale dlatego, że masz własne
auto.
Rzuciłam w nią obślizgłą makaronową muszelką.
— Idź jeść do siebie.
Kady nachyliła się. Ręką zgniotła nagryzioną pełnoziarnistą bułkę.
— Latem ruszymy w trasę. Zaliczymy wszystkie festiwale i kiermasze. My będziemy
popisywać się żonglerką, a ty ustawisz stragan ze swoimi rupieciami. Pomyśl, ile
pieniędzy zarobisz, jak nie będziesz musiała się dzielić z właścicielami
sklepów.
12
Zmarszczyłam brwi.
— I tak dużo zarabiam. Poza tym założę się, że potrzebne będą jakieś zezwolenia
czy coś tam.
— Dlatego zaczynamy już teraz — mówiła Kady. — Wszystko będzie jak należy:
skontaktujemy się z organizatorami w każdym mieście i złożymy podania. Ty
prześlesz teczkę ze zdjęciami swoich wyrobów, a my kasetę z naszego występu.
Dostaną referencje i opłacimy wszystko, co trzeba.
— Będziemy podróżować z miasta do miasta — wtrąciła się Jean. — Jak Cyganie.
Zmrużyłam oczy.
— Chyba Cyghaanie.
— Taak, Cyghaanie — odparła. Kady prychnęła:
— A co to za akcent?
— Cyghaański — odrzekłam.
— Przestańcie — powiedziała. — Poza tym, że to denerwujące, to jeszcze
mogłybyście kogoś urazić.
Odwróciłam się i popatrzyłam na Jean wielkimi oczami.
— I kto tu mówi, że nie mam matki? Jean potaknęła.
— A ze mnie jaka szczęściara. Ja mam dwie.
— No więc co ty na to? — zwróciła się do mnie Kady. Zdjęłam z tortu kolejną
różę i zessalam ją z palca.
— Uważam...
— Thaak — przerwała Jean. — Onha uwhaża... Kady pstryknęła w siostrę pestką z
oliwki.
— Uważam, że to najlepszy pomysł na świecie.
Najadłszy się, pogadałyśmy i ustaliłyśmy szczegóły. Gospodarka tej części
Wisconsin opiera się na turystyce i każda najmniejsza dziura stara się wynaleźć
powód, by latem, a niekiedy także zimą, urządzić u siebie fetę. Dni Drwala, Dni
Górnika, Grzybomania, Festyn Wędrowca. Ja najbardziej lubię Jagodową Bonanzę —
trzydniowe święto odbywające się w lipcu u nas, w Penokee.
13
— Pytanie tylko — mówiła Kady — czy powinnys'my przygotować pokaz godzinny czy
półgodzinny.
— Dzieciaki nie usiedzą za długo — twierdziła Jean. — Szczególnie jak będzie
gorąco.
— Przy nas usiedzą — odparła Kady. — Jesteśmy dobre. A im dłuższe
przedstawienie, tym wyższa zapłata.
— Kto zajmuje się organizacją i opłaceniem przedstawień? — spytałam. — Izba
Handlu? Pewnie niektóre z tych miasteczek są za małe na taką instytucję.
Jean pokręciła głową.
— Już się zniechęciłam. Za dużo szczegółów. Nigdy tego nie załatwimy. A nawet
jak nam się uda, okaże się, że nie zatrudniają nieletnich.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin