Lee Carreell Jenifer - Szyfr Szekspira.rtf

(1079 KB) Pobierz
JENNIFER LEE CARRELL

JENNIFER LEE CARRELL

 

 

 

SZYFR SZEKSPIRA

Z angielskiego przełożył Andrzej Grabowski

 

Tytuł oryginału

INTERRED WITH THEIR BONES

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Johnny’ego, Kristen, Mamy i Taty To Wam należy się tytuł najlepszych kompanów

 

Zło czynione przez ludzi ich przeżywa,

Dobro częstokroć ginie pogrzebane z ich kośćmi.

William Szekspir

 

PROLOG

29 czerwca 1613

Od strony rzeki wyglądało to, jakby nad Londynem płonęły dwa słońca.

Jedno zachodziło, ciągnąc za sobą różowe, żółte i złote wstęgi blasku. Drugie - gorejąca naprzeciw uciętej wieży katedry Świętego Pawła złowroga pomarańczowa kula, wbita w zachodni brzeg, jakby nie trafiła w horyzont - wyczarowywało na ciemnych wodach Tamizy niesforną flotyllę statków, barek, galarów i łodzi. Uwięzie wśród gospód i zamtuzów Southwarku dźgało noc groźnymi głowniami płomieni.

Nie było, rzecz jasna, drugim słońcem, choć domorośli poeci przekazywali sobie ów koncept z pokładu na pokład. Dopiero co było budynkiem. Drewniany, wydrążony krąg, siedlisko marzeń tego miasta, najsławniejszy ze sławnych londyńskich teatrów, wspaniały Globe płonął. Cały Londyn wypłynął na rzekę obejrzeć ten spektakl.

Także hrabia Suffolk.

- Pan spuścił z nieba deszcz ognisty na Sodomę i Gomorę - mruknął, spoglądając na południe z pokładu swojego pływającego pałacu, prywatnej barki.

Jako angielski lord szambelan, Suffolk zarządzał dworem królewskim. Można by pomyśleć, że nieszczęście, jakie spadło na Sługi Jego Królewskiej Mości - występującą na dworze ulubioną trupę aktorską monarchy, która grała również w będącym jej własnością Globe - choć trochę go zasmuci. A przynajmniej odbierze nieco przyjemności z widowiska. Ale siedzący wraz z nim pod jedwabnym daszkiem dwaj wielmoże, sącząc wino, przyglądali się pożarowi obojętnie.

- Piękny widok, czyż nie? - zagadnął Suffolk, nierad z ich milczenia.

- Jarmarczny - mruknął jego siwy stryj, hrabia Northampton, starzec po siedemdziesiątce, lecz wciąż szczupły i elegancki.

Najmłodszy z trójki, syn i dziedzic Suffolka, Theophilus, lord Howard de Walden, nachylił się jak młody lew wpatrzony w ofiarę.

- Zemsta nasza zapłonie jeszcze jaśniej jutro rano, kiedy pan Shakespeare wraz z trupą pozna prawdę.

Northampton utkwił w stryjecznym wnuku spojrzenie spod ciężkich powiek.

- Pan Shakespeare i jego trupa nie poznają prawdy.

Theo zamarł na moment, zmrożony spojrzeniem stryjecznego dziada. Potem wstał i cisnął puchar na dno barki. Plamy od rozchlapanego wina upodobniły szafranowe liberie służących do lamparcich skór.

- Zakpili z mojej siostry na publicznej scenie! - krzyknął. - Choćby starsi zmawiali się po stokroć przeciw mnie, pomszczę tę zniewagę!

- Mój bratanku - Northampton zwrócił się przez ramię do Suffolka. - Zdumiewa uporczywość, z jaką twój potomek okazuje nieszczęsny brak rozwagi. Skąd mu się to wzięło, nie wiem. Nie jest to cecha Howardów.

Stary hrabia ponownie spojrzał na Theo, nerwowo otwierającego i zaciskającego dłoń na rękojeści rapiera.

- Napawanie się nieszczęściem wrogów to zemsta prostaka - rzekł. -

Zemścić się potrafi byle kmiot.

Skinął głową na służącego, by podał Theo drugi puchar. Ten wziął go jak z łaski.

- O wiele bardziej frapujące - ciągnął Northampton - to okazać wrogowi współczucie i zmusić go, by ci za nie podziękował, nawet jeśli podejrzewa cię o niecność, choć nie umie powiedzieć dlaczego.

Gdy to mówił, do barki podpłynęła łódka. Przez barierkę prześlizgnął się jakiś człowiek i przemknął do hrabiego, unikając światła jak zbłąkany cień skradający się do swego właściciela.

- Jeżeli już coś robić, to kunsztownie, co zaraz potwierdzi Seyton - kontynuował starzec. - Wykonawca się nie liczy. Bez znaczenia jest, czy ktoś zna swojego krzywdziciela. - Położył dłoń na ramieniu przybysza, który przed nim ukląkł. - Lord Suffolk i mój nadąsany stryjeczny wnuk z ciekawością równą mojej wysłuchają twojego meldunku.

Seyton odchrząknął cicho. Jego głos, ubranie, a nawet oczy miały nieokreśloną barwę pomiędzy szarością a czernią.

- Zaczęło się od tego, milordzie, że puszkarz z teatru niespodzianie dziś rano zachorzał. A jego zastępnik załadował działo luźną przybitką. Kto wie, może nawet unurzaną w smole - rzekł z grymasem ust, który mógłby ujść za chytry uśmieszek.

- Mów.

Northampton skinął ręką.

- Po południu grano stosunkowo nową sztukę Wszystko jest prawdą. O królu Henryku VIII.

- Wielkim Harrym - mruknął Suffolk, zanurzając dłoń w wodzie. - Ojcu nieboszczki królowej. Niebezpieczny grunt.

- Pod niejednym względem, milordzie - rzekł Seyton. - W sztuce są tańce w maskach i parada, wraz z salutem armatnim. Działo wystrzeliło punktualnie, lecz publikę tak zajęły błazeństwa na scenie, że nikt nie zobaczył iskier, które spadły na dach. Nim ktoś zwietrzył swąd, strzecha stanęła w ogniu i nie pozostało nic, tylko uciec.

- Są jakieś ofiary?

- Dwóch rannych. - Seyton zerknął na Theophilusa. - Niejaki Shelton. Theo drgnął.

- Ran-ny? - wyjąkał. - Ciężko?

- Poparzony. Niemocno, acz widowiskowo. Ze swojego, wybornego, nie ukrywam, miejsca widziałem, jak przejmuje rej nad zamętem, jak składnie wywodzi ludzi z budynku. Gdy zdawało się, że wszyscy wyszli, w oknie na górze pokazała się dziewczynka. Ładna, o zmierzwionych ciemnych włosach i szalonych oczach. Istne dziecię czarownicy. Pan Shelton, nim ktoś go powściągnął, wbiegł do środka. A kiedy z upływem minut tłum uderzył w płacz, pan Shelton wypadł zza kurtyny ognia z dzieweczką na rękach i z płonącym zadkiem. Za chwilę zaś znikł, tym razem w oparach, bo jakiś samcołożnik z Southwarku ugasił go antałkiem piwa. Widomie zażegły mu się portki, ale cudem jakimś tylko trochę go przypiekło.

- Gdzie jest?! - zawołał Theo. - Czemuś go nie przywiózł?!

- Ledwie go znam, milordzie - odparł Seyton. - Poza tym to bohater dnia. Wyłuskać go z ciżby dyskretnie było niepodobna.

Spoglądając z niesmakiem na stryjecznego wnuka, Northampton pochylił się i spytał:

- A co z dziewczynką?

- Nieprzytomna.

- Szkoda. Żywotność niektórych dzieci zdumiewa - rzekł stary hrabia, bez zbędnych słów porozumiewając się ze sługą. - Może przeżyje.

- Może.

Northampton opadł na oparcie.

- A ten puszkarz?

Seyton raz jeszcze wykrzywił usta w nikłym uśmieszku.

- Przepadł jak kamień w wodę.

Northampton nie zmienił wyrazu twarzy, ale biła z niej mroczna satysfakcja.

- Najważniejszy jest Globe - wtrącił strapiony Suffolk.

Seyton westchnął.

- Już po nim, milordzie. Budynek i magazyn za nim, z kostiumami zespołu, sztucznymi klejnotami, drewnianymi tarczami i mieczami, płoną... wszystko przepadło. John Heminges stał na ulicy, opłakując swój uroczy pałac teatralny, rachunki, a nade wszystko sztuki. Słudzy Jego Królewskiej Mości, wielmożni panowie, stracili dach nad głową.

Na brzegu rzeki huknęło pod niebiosa. Resztki budynku zapadły się, tworząc stos popiołu i migotliwego żaru. Nagły rozprażony podmuch poniósł nad wodą wirujące czarne płatki sadzy.

Theo ryknął triumfalnie. Jego siedzący obok ojciec pedantycznie przygładził włosy i brodę.

- Pan Shakespeare nigdy więcej nie zażartuje z Howardów.

- Z pewnością nie za mojego ani waszego życia - rzekł Northampton. Na tle pożaru, z ciężkimi powiekami opadającymi na nieodgadnione oczy i z nosem wyostrzonym przez wiek, wyglądał jak demoniczny bóg wykuty w ciemnym marmurze. - Ale nigdy to nieskończenie długi czas.

AKT  I

29 czerwca 2004

Wszystkich nas coś dręczy. Wcale nie tajemnicze stukoty czy upiorne widma, nie mówiąc o bezgłowych jeźdźcach i szlochających królowych, lecz najprawdziwsze duchy przemierzające blanki pamięci i szepczące bez końca: Nie zapomnij mnie. Myśl ta zaczęła we mnie kiełkować, gdy siedziałam samotnie o zachodzie słońca na wysokim wzgórzu nad Londynem. Pode mną spływające po wysokiej trawiastej stromiźnie Hampstead Heath wpadało do srebrnoszarego morza, które było miastem. Na moich kolanach skrzyło się przewiązane wstążką pudełeczko w złotym opakowaniu. W promieniach gasnącego słońca pod powierzchnią papieru falował wzór z liści i pnączy, a może z księżyców i gwiazd.

Zamknęłam pakuneczek w dłoniach i uniosłam w górę.

- Co to jest? - Tym pytaniem przecięłam wcześniej cienie na dolnej galerii teatru Globe, w którym reżyserowałam Hamleta. - Przeprosiny? Przekupstwo?

- Przygoda. A do tego tajemnica - odparła, nachylając się ku mnie z uwagą, Rosalind Howard, nadzwyczaj ekscentryczna profesor szekspirologii z Uniwersytetu Harvarda, połączenie herod-baby, Cyganichy i archetypicznej matki w jednym ciele.

Gdy wsunęłam palce pod wstążkę, powstrzymała mnie gestem, zielonymi oczami patrząc mi badawczo w twarz. Miała około pięćdziesiątki, króciutkie, obcięte na chłopaka ciemne włosy, w uszach długie błyszczące kolczyki, a w ręku przybrany peoniami z wykwintnego karmazynowego jedwabiu biały kapelusz z szerokim rondem - ekstrawaganckie nakrycie głowy, jakby wyjęte z lat świetności Audrey Hepburn i Grace Kelly.

- Jeżeli to odpakujesz, musisz podążyć tam, dokąd cię zawiedzie - oznajmiła.

Kiedyś była moją mentorką, idolką, niemalże drugą matką. Pełniła rolę głowy rodu, a ja jej pilnej wyznawczyni - do czasu gdy trzy lata temu zamieniłam karierę naukową na teatr. Wprawdzie nasze stosunki rozluźniły się i popsuły nieco wcześniej, ale moje odejście z uczelni zerwało je na dobre. Roz nie pozostawiła wątpliwości, że moją ucieczkę z uniwersyteckiej wieży z kości słoniowej uważa za zdradę. To, co dla mnie było ucieczką, nazwała podobno rejteradą. Pozostało to wszakże w sferze plotki. Od tego czasu nie usłyszałam od niej słowa żalu, nie wyciągnęła ręki do zgody - aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy bez zapowiedzi zjawiła się w teatrze, domagając się rozmowy. Niechętnie wykroiłam dla niej kwadrans z przerwy w próbie. Ta baba nie zasługuje nawet na ten kwadrans, powiedziałam sobie.

- Naczytałaś się za dużo bajek - odparłam głośno. Położyłam paczuszkę na stole i odsunęłam ją od siebie. - Nie przyjmę tego, jeśli nie ma bezpośredniego związku z próbami.

- Kasiu żywe srebro. Nie przyjmiesz czy nie chcesz przyjąć? - spytała ze smutnym uśmiechem.

Uparcie milczałam..

Westchnęła.

- Otworzysz je czy nie, zostanie u ciebie.

- Nie.

Przyjrzała mi się bacznie, przekrzywiając głowę.

- Coś znalazłam, kochanie - powiedziała. - Coś bardzo ważnego...

- Ja też.

Spojrzeniem obiegła teatr - proste trzypoziomowe dębowe galerie wokół wysuniętej sceny, osadzonej w rozrzutnym, marmurowo-złotym tle z drugiej strony dziedzińca.

- Reżyseria Hamleta w Globe to z pewnością nie lada wyczyn. Zwłaszcza dla kogoś z Ameryki, w dodatku młodej kobiety. Angielscy teatromani to najbardziej snobistyczna publiczność na świecie. A ty nadajesz się najlepiej, żeby wstrząsnąć ich wyspiarskim światkiem. - Znów spojrzała na mnie, zerkając na leżący pomiędzy nami podarek. - Ale to ważniejsza sprawa.

Wpatrzyłam się w nią z niedowierzaniem. Czyżby rzeczywiście wyobrażała sobie, że z powodu tak wątłej zachęty - paru mglistych napomknień i pudełeczka kusząco opakowanego w złoty papier - zostawię Globe i podążę za nią?

- Co to jest? - powtórzyłam. Potrząsnęła głową.

- „Zamknęłam to w sercu, a ty masz klucz do niego”.

„Ofelia!” - jęknęłam w duchu. Spodziewałabym się po niej słów Hamleta, pierwszoplanowej postaci sztuki.

- Czy choć przez chwilę możesz nie mówić zagadkami?

- Chodź ze mną. Skinęła głową w stronę drzwi.

- Mam próbę.

- Uwierz mi. - Nachyliła się ku mnie. - Nie pożałujesz tego kroku. Rozzłoszczona, wstałam tak gwałtownie, że strąciłam ze stołu kilka książek.

- Potrzebuję pomocy, Kate.

Z oczu Roz znikła lekka kokieteria.

- Poproś kogoś innego.

- Twojej pomocy.

Mojej?! Zmarszczyłam brwi. Roz miała w teatrze mnóstwo znajomych. Nie musiała zwracać się do mnie z pytaniami o inscenizacje Szekspira. Tylko w jednej interesującej ją dziedzinie przewyższałam ją wiedzą. A ta, zawarta w mojej rozprawie naukowej, rozciągała się między nami niczym pole minowe. Napisałam pracę o Szekspirze hermetycznym. Hermetycznym, dodawałam od razu, w dawnym znaczeniu tego słowa. Tajemnym nie w sensie czarnej magii, lecz pełnym ukrytych znaczeń, enigmatycznym, sekretnym, tajemniczym. Zbadałam przede wszystkim liczne kuriozalne, głównie dziewiętnastowieczne dociekania poświęcone wiedzy tajemnej zaszyfrowanej w dziełach stratfordzkiego barda. Roz publicznie uznała ten temat za intrygujący i ekscentryczny. Jednakże prywatnie, jak doszły mnie słuchy, storpedowała go jako nie dość naukowy. A teraz szukała mojej pomocy?!

- Dlaczego? - spytałam. - Co znalazłaś?

Pokręciła głową.

- Nie tutaj - odparła z naciskiem, ściszając głos do szeptu. - Kiedy skończysz?

- Około ósmej. Przysunęła się jeszcze bliżej.

- W takim razie spotkajmy się o dziewiątej, na szczycie Parliament Hill.

O zmroku, w jednym z najbardziej odludnych miejsc w Londynie? W Hamstead Heath, w porze nie najbezpieczniejszej, ale za to wielce urokliwej. Kiedy się zawahałam, przez twarz Roz przemknął chyba lęk.

- Proszę cię!

W reakcji na moje milczenie wyciągnęła rękę i przez chwilę myślałam, że weźmie pudełko, ale zamiast tego dotknęła palcem moich włosów.

- Te same rude włosy i czarne oczy Boleyn - wymruczała. - Wiesz, że kiedy jesteś zła, wyglądasz po królewsku?

Stary żart - że w pewnym nastroju wyglądam jak królowa. Nie współczesna Elżbieta Windsor, tylko tamta, pierwsza. Z czasów Szekspira. Skojarzenie to zawdzięczałam nie tylko rudym włosom i ciemnym oczom, lecz także lekko haczykowatemu nosowi i jasnej cerze, z której słońce dobywało piegi. Parę razy sama dostrzegłam w lustrze takie podobieństwo, ale nie podobało mi się owo porównanie ani to, co z niego wynikało. Po śmierci rodziców, kiedy miałam piętnaście lat, zamieszkałam z cioteczną babką. Od tej pory większość czasu spędzałam w towarzystwie autokratycznych starszych pań, zarzekając się wciąż od nowa, że nie stanę się taka jak one. Dlatego lubiłam myśleć, że niewiele mnie łączy z tą bezwzględną władczynią z rodu Tudorów, być może z wyjątkiem inteligencji i zachwytu Szekspirem.

- Dobrze - usłyszałam własny głos. - O dziewiątej na Parliament Hill.

Roz opuściła rękę. Odrobinę niezgrabnie, jakby nie całkiem wierzyła, podobnie jak ja, że ustąpiłam tak łatwo. Ale mój gniew nie wygasł.

Zatrzeszczał głośnik.

- Panie i panowie, za pięć minut na miejscach - zagrzmiał głos inspicjenta.

Na jasno oświetlony dziedziniec zaczęli ściągać aktorzy. Roz uśmiechnęła się i wstała.

- Musisz wrócić do pracy, a ja wrócić, skąd przyszłam - powiedziała.

W przypływie nostalgii dostrzegłam w tych słowach przebłysk dawnego humoru, iskrę porozumienia.

- Strzeż go, Katie.

Na odchodne raz jeszcze wskazała ruchem głowy pudełko. Tak oto u schyłku dnia znalazłam się na ławce na Parliament Hill, czekając na Roz, choć przysięgłam sobie nigdy tego nie robić.

Przeciągnęłam się i przyjrzałam światu w oddali. Wbrew sterczącym jak kły dwóm wieżom Canary Wharf na wschodzie, i trzeciej pomiędzy nimi, z wysoka Londyn wyglądał łagodnie, skupiony wokół kopuły katedry Świętego Pawła jak ogromne puchowe gniazdo z błyszczącym jajem w środku. W ostatniej godzinie dnia ścieżką w dole sączył się strumyczek przechodniów. Ale żaden nie podniósł głowy w moją stronę i tylko butny krok, jakim szli po trawie, łączył ich z Roz. Gdzie była?

I na co liczyła? Kto przy zdrowych zmysłach mógł oczekiwać, że zrezygnuję z wystawienia Hamleta w Globe? W oczach brytyjskich bogów teatru ja, niespełna trzydziestoletnia, wykształcona przede wszystkim na literaturoznawcę Amerykanka, byłam najmniej odpowiednim materiałem na reżysera. Propozycję wyreżyserowania Hamleta - najświetniejszej perły w koronie teatru angielskiego - przyjęłam jak niespodziewaną, cudowną gratkę. Tak wspaniałą, że zachowałam nagraną w poczcie głosowej propozycję dyrektora artystycznego teatru, powtarzając ją sobie litera po literze. Dla pewności co rano odgrywałam od nowa jego gorączkowy, rytmiczny głos. W tym stanie umysłu nie dbałam więc o to, czy w puzderku na moich kolanach jest mapa Atlantydy, czy klucz do Arki Przymierza. Nawet Roz w porywie szczytowego egocentryzmu nie mogła oczekiwać, że zamienię tytuł reżysera spektaklu na Bóg wie jak wielką tajemnicę, którą mi powierzy.

Do premiery zostały trzy tygodnie. Po niej czekało mnie to, co najgorsze w życiu teatralnym - pozbawienie reżyserskiej pieczy nad przedstawieniem, rozstanie z obsadą i załogą, usunięcie się w cień i powierzenie losu sztuki aktorom. Chyba że pochłonęłoby mnie inne zajęcie.

Pudełeczko na moim kolanie błyszczało.

Zdecydowałam, co powiem Roz: „Zgoda, lecz to zaczeka. Otworzę twój diabelny upominek, kiedy skończę z Hamletem”. To znaczy powiem, jeśli w ogóle pofatyguje się po odpowiedź.

U stóp wzgórza zapłonęły światła, bo do miasta napłynęła mroczna fala nocy. Po południu było gorąco, ale z wieczornym powietrzem przyszedł chłód, na szczęście wzięłam ze sobą żakiet. Kiedy go wkładałam, na wzgórzu za mną trzasnęła gałązka i poczułam na plecach czyjś baczny wzrok. Wstałam i szybko się obróciłam, ale zagajnik porastający wierzchołek zdążyły spowić ciemności. Żadnego ruchu, nie licząc zapewne wiatru w drzewach. Zrobiłam krok przed siebie.

- Roz?

Żadnej odpowiedzi.

Odwróciłam się i przeszukałam wzrokiem krajobraz. Nie było tam żywej duszy, ale powoli zdałam sobie sprawę z ruchu, którego wcześniej nie dostrzegłam. Daleko w dole, za katedrą Świętego Pawła, wznosił się leniwie w niebo spiralny słup bladoniebieskiego dymu. Zatkało mnie. Za Świętym Pawłem, na południowym brzegu Tamizy, stał świeżo odbudowany teatr Globe, ze ścianami z białego tynku, przeciętymi na krzyż dębowymi belkami, i dachem krytym łatwopalną strzechą. Bardzo łatwopalną - w istocie Globe był pierwszym krytym strzechą budynkiem w stolicy od blisko trzech i pół wieku, kiedy to w roku 1666 słynny Wielki Pożar zamienił Londyn w zgliszcza.

Odległość, z jakiej widziałam dym, była z pewnością zwodnicza. Mógł on się wznosić pięć mil na południe od Globe albo o milę na wschód od niego.

Słup zgęstniał, kłęby dymu zszarzały, potem zaś sczerniały. Podmuch wiatru poderwał go w górę i rozwiał wachlarzowato, a w jego rdzeniu zamigotała złowroga czerwień. Wsunąwszy podarek od Roz do kieszeni żakietu, ruszyłam w dół wzgórza. Gdy doszłam do ścieżki, puściłam się biegiem.

Pędząc do pociągu, obdzwoniłam wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć. Bez powodzenia. Odpowiadały mi same automatyczne sekretarki. A potem zbiegłam w czeluść londyńskiego metra, gdzie komórki nie działają.

Spiesząc po próbie na spotkanie z Roz, skróciłam zwyczajowe czynności. Zapomniałam zgasić lampę na stole służącym mi za biurko? Przewróciłam ją na swoje bałaganiarskie notatki, które tląc się i skręcając, po wyjściu wszystkich zajęły się płomieniem? Ten teatr już raz spłonął wskutek nieostrożności, pod koniec życia Szekspira. O ile dobrze pamiętałam, uratowali się wtedy wszyscy, z wyjątkiem dziecka.

Mój Boże! A teraz?

„Tylko nie Globe, tylko nie Globe”- powtarzałam w myślach w rytm stukotu kół. Po schodach stacji przy Świętym Pawle wbiegłam, biorąc po dwa stopnie naraz. Tymczasem zapadła noc. Popędziłam alejką i wypadłam na szerokie skrzyżowanie. Drogę nad rzekę zagrodziła mi zwalista niczym Sfinks bryła katedry. Skręciłam w lewo i puściłam się biegiem wzdłuż ogradzających dziedziniec katedry żelaznych szpiczastych prętów i drzew drapiących mury. Następnie w prawo, dookoła głównego wejścia z kolumnami i posągu królowej Anny zapatrzonej w Ludgate Hill na zachodzie. Po czym jeszcze raz w lewo, szerokim łukiem wokół południowej fasady, ku nowo przebitemu w plątaninie zaułków średniowiecznego Londynu przejściu, otwierającemu szeroki widok z katedry na rzekę. Za rogiem przystanęłam.

U stóp zbiegającego w dół pasażu leżał most Milenijny dla pieszych, wiodący łukiem nad Tamizą do przysadzistej ceglanej twierdzy galerii Tatę Modern na południowym brzegu. Teatru Globe na lewo od niej nie było stąd widać. Dostrzegłam tylko środkową część muzeum, wciąż bardziej wyglądającego na elektrownię, którą kiedyś było, niż współczesną świątynię sztuki nowoczesnej. Noc przeszywała włócznia starego komina, pod którym jarzyła się jak akwarium szeroka korona nowego wyższego piętra z zielonego szkła i stali. Tłem dla nich było rozjaśnione pomarańczową łuną niebo.

Po zmierzchu ta część Londynu - City, finansowe serce Wielkiej Brytanii - powinna być niemal pusta, ale wokół mnie w dół spływały wartkie potoki ludzi. Zabrałam się z nimi, lawirując w gęstniejącym tłumie. W pędzie minęłam kwietniki i ławki. Dickensowski pub po prawej, nowoczesne biura po lewej. Victoria Street, która przecinała pasaż, zamieniono w parking. Przemknęłam pomiędzy niezgrabnymi czarnymi taksówkami i piętrowymi czerwonymi autobusami i pobiegłam dalej.

Kilka kroków przede mną przejście się zwęziło. Zbita, parująca masa ludzka wciskała się na most Milenijny, by zobaczyć pożar. Straciłam nadzieję, że się przepchnę na dragi brzeg. Obejrzałam się. Utknęłam w tłumie. Nie było jak się stąd wydostać, chyba że na skrzydłach.

Po wodzie przetoczył się niski rozedrgany ryk, a po niebie z lewej przesunął dym ścigany deszczem iskier. Tłum jęknął i potężną falą rzucił się w stronę mostu, niosąc mnie ze sobą. Na prawo rozwarło się przejście i mignęły mi schody z niskimi stopniami. Dopchałam się do skraju i wreszcie wolna, tocząc się i ślizgając, zjechałam w dół.

Zatrzymałam się na małym podeście pod mostem i z otwartymi ustami wpatrzyłam w przeciwległy brzeg. Globe płonął. Po jego ścianach spływał niczym czarna krew dym. Jeszcze więcej dymu buchało w niebo, wyrzucając w noc macki, serpentyny i fontanny czerwonych, pomarańczowych, żółtych płomieni.

W kieszeni zagrał mi telefon. Dzwonił sir Henry Lee, jeden z siwiejących lwów brytyjskiej sceny, który zaszczycił moje przedstawienie rolą ducha ojca Hamleta.

- Kate! - zawołał, kiedy otworzyłam komórkę. - Dzięki Bogu! Był na miejscu, bo w słuchawce rozbrzmiało falujące wycie syren.

- Czy wszyscy wyszli z teatru? - spytałam, dając upust obawom.

- Gdzie...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin