Tajemnice opactwa Steepwood 14 - Cornik Nicola - Mezalians.rtf

(523 KB) Pobierz
Cornick Nicolle

Cornick Nicolle

 

 

MEZALIANS

 

 

 

 

 

Drogie Czytelniczki

Skromna i zrównoważona panna Lavender Brabant, córka admirała zadziwiła samą siebie, i to kilka razy. To nietypowe dla niej zachowani miało ścisły związek z Bameycm Hammondem, synem miejscowego kupca. Pewnego ranka podglądała go, gdy kąpał sic w stawie, innego

dnia, jak trenował szermierkę z przyjacielem, wreszcie któregoś popołudnia pozwoliła mu się pocałować, a zdarzył się też i taki dzień, kiedy zapomniała się w jego ramionach. Wreszcie zrozumiała, że się zakochała, Gdy jednak Barney jej się oświadczył, odmówiła. Mezalians

jej nie przeszkadzał. Chciała jednak, by jej małżeństwo było oparte na wzajemnym uczuciu, a podejrzewała, że Barney poczuł się zmuszony poprosić ją o rękę,

Propozycja Eleny, księżnej Reggiano.była dla kondotiera Marca Rinaldiego niczym dar losu. Cno miał okazję zrealizować długo przygotowywany plan zemsty na hrabim Giovannim, który przejął

władzę w Burano, dopuszczając się mordu. Wkrótce piękna Elena i tajemniczy Marc stali się nie tylko wspólnikami i sojusznikami, ale i kochankami. Zemsta Rinaldiego zapoczątkowała grę, w której chodziło zarówno o ambicje polityczne, jak i o namiętność i miłość

 

Barbara Syczęwska-Olszewska

ROMANS HISTORYCZNY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wrzesień 1812 roku

- Jak sądzisz, Lavender, ile właściwie par rękawiczekpowinna mieć dama? – zagadnęła szwagierkę Caroline Brabant.

Obie panie siedziały w bibliotece w Hewly Manor.

Był to elegancko urządzony pokój w kształcie prostokąta,o ścianach zastawionych orzechowymi półkami pełnymi książek, które admirał, ojciec Lavender, zgromadził w trakcie swych rozlicznych zamorskich podróży, tworząc niezwykle ciekawą, niejednorodną kolekcję.

Caroline spoczywała w pozycji półleżącej na sofie,a Lavender właśnie skończyła czytać jej na głos rozdział

Rozważnej i romantycznej, powieści obyczajowejz życia ziemiaństwa, która obydwu bardzo przypadła do gustu.

Lavender podniosła wzrok znad książki. Uwaga Caroline zdawała się zdawkowa, niemniej Lavender znała bratową na tyle dobrze, by wiedzieć, że tamta na ogół

nie zadaje pytań, ot tak sobie. Poza tym, będąc damą

w pełnym znaczeniu tego słowa, Caroline nie potrzebowała rad Lavender w kwestiach elegancji. Coś musiało się za tym kryć.

- Nie jestem pewna, Caro - zaczęła ostrożnie. -

Trzy, może cztery? Najlepsza para, druga na zmianę, para na wieczorne wyjścia...

Caroline z westchnieniem odłożyła na bok białe dziecięce ubranko.

- W takim razie pan Hammond, kupiec bławatny, na pewno uważa cię za swoją najlepszą klientkę zauważyła pogodnie - bo według moich obliczeń tylko w ostatnim kwartale kupiłaś co najmniej sześć par!  Lavender uciekła przed jej wzrokiem. Bratowa była

stanowczo za bystra.

- Jeśli nie rękawiczki, to czepki, szale albo materiały- mówiła właśnie. - Czyżby wszystkie twoje rzeczy zniszczyły się jednocześnie?

Lavender zerwała się z miejsca, przecięła pokój i podeszła do okna. W ogrodach otaczających Hewly Manor zapadał zmierzch i nastał czas zapalania świec.

Odwrócona plecami do Caroline, spróbowała mówić jak gdyby nigdy nic.

- Wiesz, jak to bywa, Caro - zaczęła, dumna ze swego niefrasobliwego tonu. - Czasami wszystko naraz aż się prosi o natychmiastową wymianę! A teraz, z nadejściem jesieni, znów będę potrzebowała paru nowych rzeczy, cieplejszych ubrań odpowiednich na deszczowe

pogody. - Urwała, świadoma, że zaczyna się plątać.

Czuła baczny wzrok Caroline utkwiony w tyle głowy.

Zazwyczaj towarzystwo bratowej sprawiało jej wielką przyjemność i była przeświadczona, że Lewis nie mógłby sobie wymarzyć lepszej żony. Zazwyczaj, ale nie dzisiejszego dnia. Nie wtedy, gdy Caroline zachciało się wywierać na nią presję i uparcie domagała się odpowiedzi,

skąd to nagłe zainteresowanie szwagierki sklepem kupca bławatnego.

- Chyba się przejdę, zanim całkiem się ściemni - powiedziała pospiesznie, pragnąc jak najszybciej skryć się przed przenikliwym wzrokiem Caroline. Boli mnie głowa i mały spacer po ogrodzie powinien mi dobrze zrobić.

Caroline ponownie wzięła do ręki robótkę, leżącą przy niej na sofie obitej różowym brokatem.

- Naturalnie. Nie proponuję ci swego towarzystwa, bo ostatnio bardzo szybko się męczę. Przekrzywiła głowę i zaczęła się przyglądać dziecięcemu ubranku, które od jakiegoś czasu haftowała z godnym podziwu mistrzostwem. - Wygląda na to, że będę potrzebowała

więcej nici. Czy byłabyś tak dobra i wybrałabyś się jutro do Abbot Quincey, aby je dla mnie kupić?

Lavender rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie, ale twarz Caroline pochylonej nad robótką nie wyrażała nic poza łagodnością. Teraz, kiedy bratowa spodziewała się dziecka, cała promieniała wewnętrznym zadowoleniem, nawet bardziej niż-w pierwszych dniach małżeństwa z Lewisem. Na nieszczęście dla Lavender, ciąża Caroline nie wpłynęła ujemnie ani na jej bystrość umysłu, ani na zmysł obserwacji.

Lavender lekko zamknęła za sobą drzwi biblioteki.

Do jej uszu dobiegło dzwonienie z głębi domu. To Caroline pociągnęła za taśmę dzwonka, dając znak, by zapalono świece. Młodziutka pokojówka wybiegła z pomieszczeń dla służby, po drodze złożyła ukłon Lavender i uśmiechnęła się do niej, po czym pospieszyła spełnić

polecenie swojej pani. Lavender szybko się zorientowała, że cała służba lubi Caroline. Ostatnio w Hewly panowała wyjątkowo spokojna atmosfera, aczkolwiek Caroline często żartowała, że wszystko się radykalnie zmieni wraz z przyjściem dziecka na świat.

Lavender wzięła płaszcz i buty z pokoju wychodzącego na ogród. Dom był nieskazitelnie czysty, choć mógł sprawiać wrażenie nieco nadgryzionego zębem czasu. Wciąż brakowało pieniędzy na naprawy, bowiem Lewis inwestował wszystkie dochody w posiadłość, chcąc nadrobić zaniedbania ostatnich paru lat. Lavender nie oponowała - jej zdaniem staroświecki szyk Hewly działał kojąco i świadczył o dobrym guście jego mieszkańców, a poza tym uważała, że skoro wciąż jeszcze trwa żałoba po śmierci ojca, nie wypada rozpoczynać gruntownego remontu. Lewis jakiś czas temu napomknął, że najbliższej jesieni może wybiorą się wszyscy do Londynu, Lavender miała jednak nadzieję, że jego plan nie dojdzie do skutku. Przecierpiała jeden wyczerpujący sezon w Londynie przed czterema laty i nie zamierzała dać się zanudzić po raz drugi. Jednakże ta wzmianka wzbudziła w niej lęk o przyszłość, bo teraz skoro Lewis się ożenił, a wkrótce rodzina miała mu się powiększyć, nie powinna bez końca siedzieć na jego łasce. Wprawdzie ani on, ani Caroline nigdy nie dali jej odczuć, że jest tu niemile widziana, ale mimo to...

Wyszla z domu frontowymi drzwiami i postała przez chwilę na wyspanej żwirem ścieżce, próbując zdecydować, w jakim kierunku się udać. Przed nią rozpościerał

się kwietnik dochodzący do ogrodzonych murem ogrodów, za którymi był sad. Z miejsca, w którym się znajdowała, mogła widzieć wschodzący księżyc przeświecający między gałęziami jabłoni. Naciągnęła jedną z licznych par rękawiczek, o których napomknęła Caroline, i ruszyła przed siebie, pogrążona w myślach.

Zawsze mogła dołączyć do grona tych budzących respekt niezamężnych ciotek, bez których żadna rodzina nie umiała się obejść. W miarę jak Lewisowi i Caroline bedzie przybywało dzieci, mogłaby pełnić rolę dodatkowej niani i guwernantki, niezastąpionej zarówno

z punktu widzenia służby, jak i rodziny. Wszyscy podkrcślaliby, jak dobrze radzi sobie z dziećmi i jak jest przez nie kochana. A kiedy dzieci dorosną, mogłaby kupić sobie mały domek i hodować koty, jak na typową starą pannę przystało. Poza tym pozostaje jej rysowanie

i botanika.

Lavender zwolniła kroku. Prawdę mówiąc, na tę myśl uczuła dziwną pustkę w sercu. Ze wszystkich sił pragnęła być najlepszą z ciotek dla dzieci Lewisa i Caroline,ale co by było, gdyby zechciała założyć własną rodzinę? Niestety, zdawała sobie sprawę, że jako dwudziestotrzyletnia panna już dawno przekroczyła wiek, w którym na ogół wychodzi się za mąż. Poza tym nie spotkała mężczyzny, który sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Cóż, jeśli miała być szczera, jednak poznała takiego i stąd właśnie brał się cały problem.

Doszła do sadu i na moment przystanęła. Wiatr porwał opadłe liście ze ścieżki i zawirował nimi wokół niej. Pogodne ciemnoniebieskie niebo zapowiadało chłodną noc. Był wrzesień, jeden z ulubionych mięsiecy Lavender, lecz świadomość rychłego końca roku nie pozwalała jej ani na chwilę zapomnieć o tym, że jej czasrównież nie stoi w miejscu.

Powodowana impulsem pchnęła furtkę w murze i po chwili znalazła się na brukowanej ulicy, biegnącej od posiadłości do rzeki Steep, obok szkoły dla dziewcząt, prowadzonej przez panią Guarding. Nie zamierzała oddalać się zbytnio od domu, ale teraz, w zapadającym zmierzchu, nagle przyszła jej ochota udać się nad wodę, a potem wzdłuż muru otaczającego opactwo i dalej, aż na skraj lasu. Za dnia Lavender wędrowała samopas po całej okolicy, nie zważając na odległość czy względy bezpieczeństwa, jednakże wieczorem nie było to zbyt rozsądne. Słyszała, że w tutejszych lasach można napotkać kłusowników, a choć była przekonana, że z ich strony nic jej nie grozi, mimo wszystko lepiej było nie wchodzić im w drogę. Zadrżała lekko od gwałtownego podmuchu wiatru. Przez te wszystkie lata mieszkania w Steep Abbot widziała i słyszała mnóstwo dziwnych rzeczy, ale nie powiedziała o nich nikomu ani słowa.

Minęła szkołę pani Guarding i uśmiechnęła się lekko, kiedy jej uszu doszedł stłumiony odgłos śpiewu rozbrzmiewający w powietrzu. Najwidoczniej dzisiejszego wieczoru odbywała się próba chóru. Muzyka towarzyszyła jej aż do rzeki, gdzie zagłuszył ją szum wody uderzającej

o kamienie. Srebrna tarcza księżyca odbijała się w pofalowanej powierzchni rzeki, a wiatr śpiewał w gałęziach drzew.

Skrajem lasu prowadził skrót do ogrodów Hewl Manor, wąska ścieżka, z jednej strony obrzeżona kamiennym murem, z drugiej - szumiącymi drzewami.

Mimo ze rezydencja była niemal na wyciągnięcie ręki, Lavender ni stąd, ni zowąd odczuła dziwny niepokój.

Powtarzając sobie, że ściskanie w żołądku jest spowodowane głodem, a nie strachem, śmiało ruszyła przed siebie.

Przeszła zaledwie cztery kroki, kiedy potknęła się o spory worek, leżący tuż przy ścieżce. Spiesznie rozejrzała się wokół, lecz w zasięgu wzroku nie było nikogo.

Pod drzewami ścieliły się cienie i szeleściły liście.

Wciąż słyszała szum wody, bo rzeka płynęła kilka jardów za jej plecami.

Lavender dostała gęsiej skórki. Nie miała pojęcia, co roibić. Mogła się wycofać i wrócić do domu drogą, którą tu przyszła. Mogła też pójść dalej, udając, że niczego nie zauważyła. Jedno czy drugie było z pewnością lepsze niż otwarcie worka i znalezienie tam martwego zwierzęcia, o które zaraz upomni się kłusownik. Wtem wydało się jej, że słyszy pisk dobiegający ze środka

i wbrew zdrowemu rozsądkowi schyliła się. Właśnie wyciągała rękę w kierunku worka, kiedy poruszył się sam, zupełnie jakby siedział w nim jakiś zły duch. Lavender odruchowo krzyknęła.

Natychmiast usłyszała kroki za sobą na ścieżce, a zanim zdołała się wyprostować, ktoś chwycił ją za ramię i szybko obrócił twarzą do siebie.

Lavender znalazła się w brutalnym uścisku kogoś, kto najwyraźniej chciał powstrzymać ją od ponownego krzyku. Nieznajomy jedną ręką ciasno obejmował jej talię, a szorstki materiał jego surduta drapał ją w policzek.

Nieznajomy był bardzo wysoki. I barczysty. Dłonie mocno przycisnęła do jego piersi, toteż pod palcami wyczuwała twarde muskuły i rytmiczne bicie serca.

Dziwne, ale wskutek tego odkrycia Lavender zdała sobie sprawę, że wszystkie jej zmysły nagle się wyostrzyły, dostarczając jej nowych, nieznanych wrażeń.

Słyszała szelest liści na drzewach, zmieszany z jej własnym nierównym oddechem, czuła zimne dotknięcia wiatru na policzkach i ciepło skóry nieznajomego, kiedy pochylił głowę i

policzkiem otarł się o jej włosy. I cudownie pachniał zimnym powietrzem o lekkim, ale

wyraźnym aromacie cytryny. Niespodziewanie pod Lavender ugięły się kolana. Mężczyzna musiał to wyczuć, bo zacieśnił uchwyt wokół jej talii.

- Pan Hammond!

Lavender nie potrafiłaby powiedzieć, jak go rozpoznała, nie miała jednak najmniejszych wątpliwości, że to on, a słowa wyrwały się z jej ust, zanim zdążyła pomyśleć.

Drżącymi dłońmi pchnęła go w pierś. Mężczyzna natychmiast ją puścił i odsunął się nieco, tak że teraz stali twarzą w twarz, w odległości paru kroków od

siebie.

- Panna Brabant! - Głos Barneya Hammonda był tak samo wyważony i pełen życzliwości, jak go zapamiętała, ale nabrał cieplejszego tonu wskutek rozbawienia, które zdaniem Lavender było całkiem nie na miejscu.

Zawsze podobał jej się sposób mówienia Barneya, niezwykle uprzejmy, jednakże bez śladu uniżoności. Jego ojciec zachowywał się służalczo wobec klientów z wyższych sfer, ilekroć wstępowali na zakupy do jego sklepu. Lavender działało to na nerwy, zwłaszcza odkąd

miała okazję zaobserwować, z jakim lekceważeniem traktuje biedniejszą klientelę. Zauważyła też, że Barney zawsze odnosi się do wszystkich tak samo życzliwie, i za to go polubiła.

Teraz jednak popadła w dziwną rozterkę, zupełnie

jakby klarowny charakter łączących ich stosunków jakimś sposobem się zamazał. On był synem sklepikarza, a ona córką admirała, która, mimo dzielącej ich sklepowej lady, pozwoliła sobie na całkiem niestosowne marzenia.

Może i podchodził do każdego w ten sam sposób, ale kiedy zwracał się do niej, w jego głosie wyczuwała charakterystyczny ciepły ton, a w oczach dostrzegała podziw, co niezmiennie przyprawiało ją o szybsze bicie serca. No i był dla niej taki miły po śmierci jej ojca. Prawie jej nie znał, a jednak jego kondolencje świadczyły o wyjątkowej wrażliwości.

Caroline miała rację - ostatnio bardzo często zaglądała do sklepu bławatnego, składając ciągle nowe zamówienia, a to na wstążki, a to na parę rękawiczek. Teraz było jej wstyd wobec siebie samej. Sądziła... Ale tutaj jej myśli, delikatnie mówiąc, zaczęły się gmatwać.

Czyżby była snobką, w pełni świadomą swej pozycji społecznej i niższości Barneya w stosunku do niej, czy też może była ponad to i odnosiła się z pogardą do tych, których życiem rządziły ranga i przywilej? Bez względu na to, jak było naprawdę, nigdy dotąd nie spotkała

Barneya Hammonda w sytuacji takiej jak ta i fakt ten sprawił, że poczuła się bezbronna.

Wskutek dziwnego wpływu, jaki wywierała na niej jego obecność, głos, który się z niej wydobył, przypominał pisk, choć w zamyśle miał brzmieć autorytatywnie.

- Jakim prawem skrada się pan po ciemku, i to z czymś takim. - Czubkiem buta wskazała nieszczęsny worek. Uznała za oczywiste, że kłusował, a co gorsza, że jego ofiara jeszcze żyje. - Nie spodziewałam się po panu czegoś takiego! - zakończyła z oburzeniem, przekonana o własnej nieomylności.

- Czyżby? - W głosie Barneya zabrzmiały zaskoczenie i rozbawienie. - Natural...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin