Duma i namiętność- Michaels Fern.rtf

(369 KB) Pobierz

Fern Michaels

 

 

 

Duma i namiętność

 

Pride and Passion

Przekład: Ewa Westfalewicz–Mogilska


1

 

Ostre brazylijskie słońce oświetlało targowisko na przystani rzecznej, zbudowanej z grubo ciosanych bali.

Roiło się tu od handlarzy, głośno wychwalających swoje towary. Pomiędzy straganami przechadzali się marynarze; targowali się, a potem i tak płacili żądaną cenę.

Marynarzy oblegały żebrzące dzieci. Szarpiąc mężczyzn za rękawy i czepiając się nogawek spodni, prosiły o słodycze lub namawiały gestami do zakupów na straganie rodziców.

Przekupnie wykłócali się o ceny ze szczupłymi Indiankami w długich spódnicach. Wszędzie kipiało życie i pyszniły się soczyste barwy. Marilyn nigdy dotąd nie oglądała równie ekscytujących scen. Nic nie przypominało jej rodzinnej Nowej Anglii.

Marilyn Bannon zachwyciły Indianki. Były piękne: miały ciemną gładką skórę, nie czarną jak u Murzynek, ale orzechowobrązową; wielkie ciemne oczy zaczesane do tyłu, proste czarne włosy. Ubrane były w jaskrawe stroje, podkreślające kolor cery. Marilyn poczuła się przy nich blada i bezbarwna.

Zobaczyła, że kilka kobiet przygląda się jej i poczuła, że się rumieni pod ich natarczywymi spojrzeniami. Mówiły coś między sobą, wskazując ją ruchem głów.

Towarzyszka podróży Marilyn, pani Quince, zauważyła jej zakłopotanie i przetłumaczyła śpiewne słowa Indianek.

— Mówią, że jesteś piękna; nazywają cię złotowłosą dziewczyną. Są zachwycone twoim wyglądem, na pewno ci zazdroszczą.

— Jakie to dziwne. Właśnie myślałam, że są takie śliczne. Przy nich poczułam się bezbarwna.

— Cóż, moja droga, z pewnością znasz przysłowie nie to ładne, co ładne… Chodź, musimy się dowiedzieć, który statek zabierze nas do Manaus.

Na dźwięk egzotycznej nazwy miasta Marilyn poczuła dreszcz emocji i przyspieszone bicie serca. „Manaus” — przeczytała w przewodniku — „klejnot bogactwa i kultury, lśniący pod brazylijskim słońcem. Wzniesiony w okresie szczytu gorączki kauczukowej w głębi tajemniczej puszczy nad Amazonką”.

Chwyciła podręczną walizeczkę i wdzięcznie unosząc spódnicę, ruszyła za wysoką, kanciastą panią Quince, która szła ku niskim budynkom na skraju przystani.

Obok Marilyn przebiegł mały chłopiec. Kiedy uchyliła się, żeby na nią nie wpadł, zauważyła wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę w białym garniturze i bez kapelusza. Przyglądał się jej uważnie. Jego natrętne spojrzenie zaniepokoiło Marilyn. Przyspieszyła kroku, żeby nie narażać się na zaczepki.

Dogoniła swoją towarzyszkę i usłyszała, że pani Quince wciąż do niej mówi. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że Marilyn została na chwilę z tyłu.

— …będziesz oczarowana łopatkowym statkiem. To coś w sam raz dla młodej dziewczyny. Nasze statki pływające po Amazonce dorównują luksusem, jakością jedzenia i rozrywek statkom z Missisipi. Będziesz miała okazję wystąpić w najpiękniejszych sukniach.

Marilyn uśmiechnęła się, widząc, jak szaroniebieskie oczy pani Quince rozbłysły radośnie.

Załatwiły karty wstępu na pokład „Brazilia d’Oro” i pani Quince zaprowadziła Marilyn na nabrzeże.

— Nasze bagaże zostaną wniesione na statek nieco później.

Stały obok trapu, czekając, by zatwierdzono ich karty wstępu na pokład. Nagle Marilyn poczuła, że ktoś ją obserwuje. Na pokładzie spacerowego statku zauważyła tego samego wysokiego mężczyznę. Był przystojny i najwyraźniej bardzo nią zainteresowany. Patrzył prosto w twarz Marilyn. Zawstydzona jego zuchwalstwem poczuła, że się rumieni.

Pani Quince odwróciła się i spostrzegła, że Marilyn patrzy w górę na statek.

— Tak, moje dziecko, są naprawdę piękne! Co?

— Statki łopatkowe! Czyż nie są piękne?

— O, tak, bardzo — odparła Marilyn z roztargnieniem. – Słyszałam o statkach kursujących po Missisipi, ale widziałam je tylko na sztychach.

Przyglądała się wsiadającym ludziom. Jej wzrok spoczął na białym parowcu i jego czerwono—złotych relingach. Kominy były pomarańczowe, a trap jasnozielony.

Choć takie zestawienie barw wydało się jej przesadne, na tym pełnym wdzięku statku wcale nie raziło.

Obie damy weszły po jaskrawozielonym trapie na pokład spacerowy „Brazilii”. Marilyn trzymała się kurczowo konopnej liny. Po kilkutygodniowej podróży przez ocean z Nowej Anglii do Brazylii, nie czuła się zbyt pewnie na nogach, liczyła, że na pokładzie parowca poradzi sobie lepiej niż na lądzie. Zastanawiała się, czy można się nabawić „choroby lądowej”, bo od kiedy postawiła stopę na stałym lądzie; czuła się trochę dziwnie. Podzieliła się tym spostrzeżeniem z panią Quince.

— O, tak, moje dziecko. Ja także odczuwam skutki długotrwałej podróży przez ocean. Na pokładzie „Brazilii” będzie znacznie lepiej. Prawdę powiedziawszy, nie mogę się już doczekać przyjazdu na plantację, gdzie wreszcie będę mogła zwolnić tempo i żyć bez pośpiechu.

Marilyn nie mogła sobie wyobrazić, by energiczna pani Quince kiedykolwiek żyła bez pośpiechu.

Poszły za bagażowym do ich sąsiadujących ze sobą kabin. Niski człowieczek otworzył przed nimi drzwi i wprowadził je do chłodnej i mrocznej luksusowej kajuty. Umeblowana była z dyskretną elegancją w stylu letniego domku wiejskiego, w odcieniach chłodnej zieleni i różu. Ciemnoróżowy dywan podkreślał delikatną barwę zasłon. U sufitu wisiał lśniący kryształowy kandelabr.

Kajuta pani Quince wyglądała podobnie, tylko dywan miał odcień ciemnej purpury.

— Ładnie tutaj, prawda? Marilyn, słuchasz mnie?

Marilyn nie słuchała. Całą jej uwagę pochłonęły otwarte drzwi, za którymi na chwilę pojawiła się wysoka sylwetka w białym garniturze.

— Przepraszam, czy pani coś do mnie mówiła?

— Mówiłam, że mamy ładne kajuty, nie sądzisz?

— O, tak. Są naprawdę bardzo przyjemne.

— Wyglądasz na zmęczoną, moje dziecko. Może powinnaś się położyć i trochę odpocząć. Poczujesz się lepiej i z apetytem zjesz wieczorny posiłek.

— Chyba ma pani rację, czuję się trochę zmęczona.

— Tak myślałam. Idź do swojej kabiny i odpocznij. Ja dopilnuję bagaży.

 

* * *

 

Po krótkiej drzemce Marilyn poczuła się odświeżona i z niecierpliwością oczekiwała wieczoru, po którym spodziewała się wielu atrakcji. Już teraz docierały do niej przytłumione dźwięki orkiestry.

Szybko umyła twarz i ręce i usiadła przed okrytą organdynowym pokrowcem toaletką. Pod spinkami, wstążkami i rozsypanym pudrem odnalazła oprawioną w srebro szczotkę do włosów. Przytuliła ją do policzka i od razu poczuła się nieco bliżej ojca. Szczotka była ostatnim prezentem od niego. Po raz kolejny doznała wrażenia głębokiej i dojmującej pustki. Być może z czasem poczucie straty stanie się łatwiejsze do zniesienia. Na rączce szczotki wygrawerowano napis: „Drzewo Życia”. Tak nazywała się plantacja kauczuku, dzięki której ojciec dorobił się majątku, i która teraz miała się stać nowym domem Marilyn.

Pobiegła myślami wstecz i znowu znalazła się na parowcu, który przywiózł ją do tego egzotycznego miejsca.

Lekki powiew wiatru zaszeleścił papierami, które Marilyn przyniosła ze sobą na środkowy pokład. Siedziała na leżaku i starała się zrozumieć treść dokumentów, znajdujących się w teczce ojca. Prawnicy rodziny wszystko jej dokładnie wyjaśniali, ale Marilyn przepełniał taki smutek, że ich słowa tylko zamąciły jej w głowie i podpisała dokumenty, w ogóle ich nie czytając.

Dopiero teraz zajęła się przeglądaniem prowadzonego przez ojca dziennika. Kartkując księgę, dotarła do ostatnich zapisków Richarda Bannona, sporządzonych tuż przed śmiercią.

Oczy Marilyn zaszły łzami, ale otarła je szybko i powróciła do lektury. Nagle coś ją uderzyło, jakieś dziwnie sformułowane zdanie, którego nie potrafiła zrozumieć. Wróciła do poprzednich stron i uważniej studiowała zapiski. Nic istotnego, jakieś daty i spotkania, coś na temat zakupu francuskich win. Ale potem:

 

Rozmawiałem dziś ze starym prawnikiem Farleigha. Wygląda na to, że stary kutwa w końcu odszedł na emeryturę i przypomniał sobie o dawnych przyjaciołach. Jeżeli to, co mi powiedział, jest prawdą, będę musiał zmienić plany dotyczące przyszłości Marilyn. Sprawa wymaga natychmiastowego przemyślenia.

 

Dwa tygodnie później następny zapis:

 

Wygląda na to, że Quinton, prawnik Farleigha, wie, co mówi. Wszystko na to wskazuje. Ale i tak nie mogę uwierzyć, że Carlyle byłby zdolny do tak nikczemnego czynu. To niegodne młodego chłopca, którego kiedyś poznałem. Czekam na dalsze wiadomości od Quintona.

 

I następny zapis, po miesiącu:

 

Tak, to jednak prawda. Carlyle nie wypełniał moich życzeń, dotyczących przestrzegania prawa Ventre Livre wydanego przez księżniczkę Izabelę i ja mu tego nie wybaczę. Z bieżącej korespondencji z Quintonem oraz z innych źródeł uzyskałem informacje, które sprawiają, że zaczynam wierzyć Quintonowi. To nie wszystko; przypomina mi się, że mój drogi przyjaciel, Carlyle Newsome Senior, użalał się na swego syna. Mówi się coś o tym, że chłopak w okrutny sposób pobił niewolnika na śmierć. Krążyły też pogłoski o jego wydziedziczeniu.

 

Wreszcie ostatnia notatka:

 

Coraz wnikliwiej badam przeszłość; teraz jestem zupełnie przekonany, że Carlyle jest za to odpowiedzialny. Muszę wprowadzić znaczące zmiany w moich planach dotyczących Marilyn. Unieważnię dzierżawę plantacji Drzewo Życia i do diabła z Carlylem Newsome’em!

 

Marilyn nie rozumiała zapisków w pamiętniku, ale i tak było za późno, by coś zrobić. Richard Bannon umarł, zanim zrealizował swoje zamierzenia, a ona była właśnie w drodze na plantację Drzewo Życia. Usiłowała zapomnieć o przygnębiającym zdaniu, przeczytanym w księdze, tłumaczyła sobie, że ojciec zawsze był nadopiekuńczy, ale czuła, że coś jest nie w porządku.

Szukając w sakwojażu nowej wstążki, natrafiła na list, który Carlyle Newsome przysłał jej na wieść o śmierci ojca. Marilyn znała na pamięć jego treść:

 

Moja droga Marilyn,

Jestem głęboko zasmucony wiadomością o śmierci twego ojca. Wiem, że jego odejście jest dla Ciebie wielką stratą. W dniach żałoby przesyłam Ci najszczersze wyrazy współczucia.

Twój ojciec był doskonałym partnerem w interesach, bardzo cenionym i szanowanym przez mego ojca Carlyle’a Newsome’a Seniora. Poznałem, kiedy byłem jeszcze chłopcem.

W listach do mnie, Twój ojciec prosił, abym zgodził się przyjąć rolę Twego opiekuna, gdyby zaszła taka potrzeba.

Ten list jest najserdeczniejszym zaproszeniem na plantację Drzewo Życia, które stanie się wkrótce Twoim domem.

Załączam rozkład kursów parowców, odbijających z Nowej Anglii, a także instrukcje dotyczące podróży.

Jeżeli uda Ci się zamówić miejsce na statku „Victoria”, spędzisz czas w miłym towarzystwie pani Rosalie Quince, która wraca do Brazylii. Będzie Ci towarzyszyć aż na plantację. Jej posiadłość oddalona jest od naszej zaledwie o piętnaście kilometrów.

Moi synowie, Carl i Jamie, dołączają wyrazy współczucia, życzą Ci też bezpiecznej i szybkiej podróży.

Z wyrazami szczerej sympatii

Carlyle Newsome

 

Pani Quince okazała się prawdziwym darem niebios. Jej radosny stosunek do życia stał się balsamem na rany Marilyn, a jej bezpośredniość i macierzyńska opiekuńczość i pozwalały zapomnieć o przykrych wydarzeniach i sprawiały, że przyszłość wydawała się mniej niebezpieczna.

Świadomość, że pani Quince mieszka na sąsiedniej plantacji, była wielką pociechą. Marilyn nie oczekiwała, że będzie szczęśliwa w tej nieznanej brazylijskiej krainie o gorącym i wilgotnym klimacie. Szczerze kochała małe miasteczko w Nowej Anglii, z którego pochodziła. Postanowiła jednak zrobić wszystko, aby wypełnić życzenie ojca. Była mu to winna. Wiedziała, że mimo pewnych wątpliwości pragnął, by pojechała na plantację do syna jego najdroższego przyjaciela.

Richard Bannon darzył Carlyle’a Newsome’a tak wielkim szacunkiem, że wyznaczył jego syna na opiekuna córki. W swoich ostatnich słowach wyraził wolę, by Marilyn przygotowała się do wyjazdu na plantację w Brazylii, która miała stać się jej domem. Jako właścicielka połowy plantacji, będzie tam u siebie. Marilyn nie miała krewnych w Nowej Anglii. Urodziła się, gdy ojciec był już starszym człowiekiem, matka zaś zmarła wkrótce po jej narodzinach.

Richard Bannon nigdy się nie otrząsnął ze smutku po stracie młodej i pięknej żony. Wysoka i złotowłosa Marilyn była żywym odbiciem swojej matki, co stale przypominało starzejącemu się Richardowi żonę. Ale bardzo kochał córkę, dbał o nią i zapewniał zawsze wszystko, co najlepsze. Opłacał jej wykształcenie. Chcąc uchronić ją przed złem otaczającego świata, nie nauczył córki samodzielności i nie przygotował do życia bez jego opieki.

Nic dziwnego, że Marilyn obawiała się spotkania nieznanych ludzi i życia pod dachem Carlyle Newsome’a — w towarzystwie jego dwóch synów. Nigdy dotąd nie musiała dostrajać się do nowych warunków. Zawsze była chroniona i kochana przez opiekuńczego ojca.

Ułożyła modnie włosy. Złociste loki sczesała z gładkiego czoła i na wzór antycznych Greczynek upięła w koronę na czubku głowy. Fryzura podkreślała jej wdzięczną długą szyję i miękko zaokrąglone ramiona.

Wybrała suknię z cienkiego, ciemnobursztynowego jedwabiu. Bogato pofałdowana, lśniąca suknia doskonale nadawała się na uroczysty wieczór. Marilyn lekko umalowała pełne usta, a podniecenie sprawiło, że nie musiała nakładać różu na policzki.

Ramiona nakryła kaszmirowym szalem i sięgnęła po torebkę. Rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro i zadziwiła się własną urodą. Była wysoka i szczupła, może nieco zbyt szczupła, miała oczy o złociście nakrapianych tęczówkach. Uśmiechnęła się na wspomnienie słów Indianek, które nazwały ją złotowłosą dziewczyną. Pomyślała, że może w kraju, gdzie prawie wszyscy są ciemnoskórzy, powinna być zakłopotana swój ą, rzucającą się w oczy, jasną cerą. Ale myśl o zachwyconym spojrzeniu wysokiego mężczyzny bez kapelusza wywołała rozkoszne mrowienie.

Odwróciła się od lustra i już miała zastukać do drzwi sąsiedniej kabiny, kiedy usłyszała wołanie pani Quince.

— Hej, hej, Marilyn. Jesteś gotowa?

— Tak, pani Quince.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich pani Quince. Postawna kobieta wybrała na wieczór jedwabną ciemnoczerwoną suknię, która tuszowała kanciastość jej sylwetki.

— Pięknie wyglądasz, moja droga. Kiedy wejdziemy do jadalni, nie będzie mężczyzny, który by się za tobą nie obejrzał. Mam nadzieję, że poradzisz sobie ze skłonnością do flirtów, która leży w naturze brazylijskich dżentelmenów.

Jadalnia była wypełniona.

— Nie sądziłam, że tak dużo osób przyjdzie na kolację pierwszego wieczoru. Mam nadzieję, że nie będziemy zbyt długo czekały na stolik. Umieram z głodu — oświadczyła pani Quince.

Marilyn nie martwiła perspektywa czekania, chociaż także była głodna. Jadalnię urządzono z przepychem. Zdobiły ją ciemnoczerwone dywany i obrazy w niezbyt gustownie pozłacanych ramach. Kryształowe kandelabry rzucały ciepły blask na wystrojonych pasażerów, klej — noty pań mieniły się w nim barwami tęczy. Po wyrafinowanej prostocie frachtowca „Victoria”, którym przypłynęły do Brazylii, przepych „Brazilia d’Oro” oszołomił Marilyn.

Podszedł do nich krępy i srogo wyglądający maître d’hôtel.

— Upłynie godzina, zanim łaskawe panie będą mogły usiąść do stołu. Może wolałyby panie zjeść kolację w kabinie?

Pani Quince zauważyła na twarzy Marylin wyraz rozczarowania:

— Nie, zaczekamy. Jestem głodna, ale nie chcę rozczarować mojej młodej przyjaciółki, dla której jest to pierwszy wieczór na pokładzie parowca rzecznego.

Słysząc to, maître d’hôtel uśmiechnął się słabo, skłonił i odszedł.

Znowu zabrzmiała muzyka. Marilyn odwróciła się, by popatrzeć na orkiestrę. Muzycy mieli na sobie jaskrawoczerwone marynarki i czarne spodnie. Wszyscy byli Indianami, ale popularne melodie grali tak dobrze, że można by ich wziąć za Anglików lub Amerykanów.

Marylin rozejrzała się po sali. W jednej z wnęk siedział ten sam dżentelmen, który wcześniej przypatrywał się jej tak natarczywie. Gdy ich oczy spotkały się, szybko odwróciła wzrok, ale wkrótce znów tam spojrzała. Mężczyzna wstał od stołu i szedł w jej stronę. Serce Marilyn zabiło mocniej. Patrzyła, jak nieznajomy przepycha się z trudem między stolikami. Nie patrzył już na Marilyn, ale gdzieś poza nią i dziewczyna odczuła niezrozumiałe rozczarowanie. Kiedy się zbliżył, zauważyła, że jest bardzo wysoki. Marilyn sięgała mu zaledwie do ramienia.

Pani Quince niemal podskoczyła z radości.

— Ależ to Sebastian. Mamy szczęście!

Młody człowiek lekko wbiegł po czterech stopniach, prowadzących na podwyższenie, na którym stały obie damy. Uśmiechnął się, białe zęby błysnęły w mocno opalonej twarzy. Jego oczy, zauważyła Marilyn, były czarne jak u Indianina.

— Pani Quince! Spodziewałem się ujrzeć panią dopiero w przyszłym miesiącu. Gdybym wiedział, że podróżuje pani tym samym statkiem, zaprosiłbym panią do mego stolika już wcześniej.

— Sebastianie Rivera, co robisz w Belem o tej porze roku? Sądziłam, że jesteś zbyt zajęty dostarczaniem kauczuku na rynek, by pozwalać sobie na przejażdżki na wschód. Muszę jednak przyznać, że twój widok bardzo mnie cieszy. Maître d’hôtel oznajmił, że na kolację musimy poczekać co najmniej godzinę. — To powiedziawszy, pani Quince zwróciła się w stronę Marilyn.

Oczy Sebastiana powędrowały w tym samym kierunku i młody człowiek złożył dworski ukłon.

— Marilyn Bannon — powiedziała pani Quince. — Pozwól, że ci przedstawię Sebastiana Riverę. Marilyn odbywa ze mną podróż na plantację.

— Miło mi panią poznać, panno Bannon.

Marilyn poczuła, że przewiercają oczami na wylot. Straciła oddech i z trudem się opanowała. Nigdy w życiu nie spotkała tak przystojnego i energicznego mężczyzny.

— Mnie również, panie Rivera — odparła.

— Proszę zrobić mi zaszczyt i usiąść przy moim stole.

— Myślałam, że nigdy nas nie zaprosisz — odparła pani Quince z typową dla niej jowialnością, do której Marilyn zaczynała się przyzwyczajać. — Choć i tak, sama bym się wprosiła. Dobrze jednak, że zaproszenie wyszło od ciebie, Sebastianie!

Jego oczy zwróciły się w stronę Rosalie Quince.

— Znam panią wystarczająco długo, by nie wątpić, że postąpiłaby pani właśnie w taki sposób, pani Quince. Zapewniam, że cała przyjemność jest po mojej stronie.

Podał damom ramiona i poprowadził je do swego stolika.

Rozmowa toczyła się żywo, przede wszystkim dzięki wesołości i gadatliwości pani Quince. Nadziewana jagnięcina z ryżem była wyśmienita, a wino, które wybrał Sebastian, doskonale do niej pasowało.

— Nareszcie — westchnęła pani Quince, kiedy kelner spytał, co podać na deser. — Nie masz pojęcia, Sebastianie, jak bardzo tęskniłam za clea’ho.

— Wyobrażam sobie, pani Quince — odparł Sebastian. — Podejrzewam, że guawa nie jest owocem popularnym w Ameryce Północnej.

Marilyn zaintrygowana przysłuchiwała się ich rozmowie.

— Sebastian nawiązał do namiętności, jaką żywię do ulubionego deseru Brazylijczyków, galarety z guawy z białym serem. Czy masz odwagę spróbować tego smakołyku? A może wolisz Błogosławioną Matkę?

— Błogosławioną Matkę? Cóż to takiego?

Sebastian i pani Quince wybuchnęli śmiechem, ale widząc zakłopotanie Marilyn, szybko powściągnęli wesołość.

— Proszę mi wybaczyć moje grubiaństwo, panno Bannon. Obawiam się, że pani Quince i ja zabawiliśmy się pani kosztem. Brazylijczycy nazywają tak pewien rodzaj słodyczy. Są one bardzo podobne do francuskich petit fours. Indianie zazwyczaj podają je podczas świąt religijnych, stąd nazwa Błogosławiona Matka.

— Ach, rozumiem. Może powinnam więc skosztować Błogosławionej Matki, jeżeli nie macie nic przeciwko temu. — Na widok pełnych skruchy min Sebastiana i pani Quince, Marilyn uśmiechnęła się radośnie.

— Wygląda na to, że panna Bannon także lubi sobie pożartować. Nie znajduję wprost słów, by wyrazić, jak bardzo cieszę się na wspólną podróż po Amazonce. Dzięki paniom, jestem jedynym mężczyzną na statku, którego spotkał zaszczyt towarzyszenia dwóm tak pięknym damom.

— Zostaw te komplementy do czasu, kiedy znajdziesz się na parkiecie, Sebastianie. Moje zmęczone stopy muszą odpocząć. Nie zwlekaj z zaproszeniem Marilyn do tańca i nie przejmuj się tym, że zostanę sama przy stoliku. — Pani Quince przysłoniła usta dłonią, by ukryć ziewnięcie. — Obawiam się, że kiedy skończę deser, powieki mi opadną. Pójdę do kajuty, a ty, mój drogi, dopilnuj, by Marilyn się nie nudziła. Zapewniam cię, że nie mam zamiaru odgrywać roli przyzwoitki. Znam cię wystarczająco długo, Sebastianie, by powierzyć Marilyn twojej opiece.

— Będę bardzo szczęśliwy, towarzysząc pannie Bannon. Spojrzał z uśmiechem na Marilyn. Poczuła, że traci oddech. Przez cały czas trwania kolacji nie odrywał od niej wzroku, przez co straciła apetyt. Czego szukał, zaglądając jej tak głęboko w oczy? Dlaczego nie potrafiła omijać wzrokiem jego oczu? Jakież nieznane emocje budził w niej Sebastian?

Znowu zabrzmiała muzyka. Łagodna drażniąca zmysły melodia, której Marilyn nie znała. Kelnerzy śpieszyli się, gasząc świece, płonące w kandelabrach ponad stolikami.

Ogromny ciemnoskóry mężczyzna, ubrany w wielobarwne spodnie i pomarańczową jedwabną koszulę rozpiętą do pasa, wszedł na parkiet. Przykucnął z parą bębenków między kolanami.

Flet grał natrętną melodię, wznoszącą się o oktawę ponad pozostałe instrumenty. Nagle pojawiła się para ciemnoskórych tancerzy ubranych w kwieciste kostiumy. Stanęli wyprostowani, w pełnej wdzięku pozie. Czekali, aż melodia dobiegnie końca.

W jadalni zapanowała pełna oczekiwania cisza.

— To będzie nie lada smakołyk, Marilyn — szepnęła pani Quince. — Oto trio, które zawojowało Rio de Janeiro. Pochodzą z Afryki i odnoszą wielkie sukcesy. Przypuszczam, że są w drodze do Manaus, gdzie wystąpią w operze.

— Szszsz — syknął ktoś siedzący za nimi. Pani Quince skinęła ręką w kierunku parkietu.

Pierwsza poruszyła się czarna tancerka. Kołysała biodrami w rytm bębnów. Po krótkiej chwili dołączył do niej tancerz. Człowiek z bębenkami wybijał rytm, który w miarę rozwoju tańca stawał się coraz szybszy. Orkiestra przycichła, a flecista grał teraz powolną łagodną melodię, wznoszącą się do czystych, niewiarygodnie wysokich tonów.

Tancerze kołysali się w rytm melodii, coraz szybciej i coraz bliżej siebie.

Marilyn nigdy nie oglądała czegoś podobnego. Raz, gdy była z ojcem w Nowym Jorku, poszli do opery i na balet. Marilyn czuła, że wyrafinowane towarzystwo nowojorskie z 1887 roku, nie zaakceptowałoby tych tancerzy.

Jej uwagę przykuła tancerka. Wysoka i gibka, odchylała się teraz do tyłu, wyginając w łuk, jakby w ekstazie. Światło nielicznych kandelabrów zalśniło w kropelkach potu na jej górnej wardze, niczym w miniaturowych brylancikach.

Rytm melodii stał się bardzo szybki i nagle muzyka umilkła. Tancerze zastygli w bezruchu. Publiczność milczała. Marilyn rozejrzała się dyskretnie. Zauważyła mężczyzn rozluźniających kołnierzyki oraz damy chłodzące się wachlarzami. Odczuwała nieznane dotychczas podniecenie. Spojrzała na panią Quince, która była zupełnie oczarowana tańcem i wpatrywała się w tancerzy szklistym wzrokiem. Sebastian Rivera przyglądał się Marilyn. Jego spojrzenie było wnikliwe i badawcze. Odwróciła wzrok. Pod spojrzeniem Sebastiana czuła się piękna, kobieca i zmysłowa. Ten mężczyzna sprawiał, że stawała się świadoma siebie, swojej urody, swojej kobiecości.

Ich oczy się spotkały. Marilyn miała wrażenie, że Sebastian zagląda głęboko w jej duszę, a ona pozwala mu na to.

Chwilę potem pani Quince wróciła do swojej kajuty. Marilyn i Sebastian rozmawiali na różne tematy i cieszyli się ze swego towarzystwa. Nadeszła północ, mimo późnej pory Sebastian zaproponował spacer po pokładzie, zanim odprowadzi Marilyn do kabiny.

Na bezchmurnym niebie lśniły gwiazdy. Sebastian wskazał Marilyn Krzyż Południa. Otaczała ich cisza, stali nieruchomo, czując wzajemną bliskość.

— O czym pani myśli, panno Bannon?

— Myślałam o tym, że w mojej rodzinnej Nowej Anglii teraz, pod koniec grudnia, jest zima w całej pełni. A tutaj trwa nieustające lato. Trudno sobie wyobrazić, jak wielki jest świat. Tak wielki, że może pomieścić dwie pory roku równocześnie. Do niedawna znałam tylko Nową Anglię. A teraz jestem w Brazylii na statku, którym płynę po Amazonce do miasta, o którym nigdy przedtem nawet nie słyszałam. Gdyby nie towarzystwo pani Quince, czułabym się zagubiona i przestraszona. Dzięki niej, podróż stała się niezwykle ekscytująca.

— Tak, Rosalie Quince jest właśnie taka. Patrzy na świat niewinnymi oczami dziecka. Każdy dzień jest dla niej przygodą, którą dzieli się ze swoimi przyjaciółmi.

— Rozumiem, co ma pan na myśli. Kiedy ją zobaczyłam po raz pierwszy, od razu poczułam się swobodnie. To naprawdę wspaniała kobieta.

— I to pod wieloma względami, panno Bannon. Kiedy czterdzieści lat temu przybyła do Brazylii ze swoim mężem, Alenzo, pracowała z nim ramię w ramię w dzikim lesie kauczukowym. Gdyby nie jej siła i determinacja, pan Quince, co sam przyznaje, porzuciłby Brazylię, żeby szukać szczęścia gdzie indziej. Zaczynali od zera, wśród nieokiełznanej dzikiej przyrody i stworzyli oazę cywilizacji w sercu dżungli. Pani Quince sprowadziła do lasu kauczukowego katolickich misjonarzy, którzy kształcą Indian. To ona ufundowała pierwszy szpital dla Murzynów i Indian. W Manaus uważa sieją za wielką damę z towarzystwa i przyjęcie podczas sezonu nie jest udane, jeśli pani Quince nie zaszczyci go swoją obecnością.

Rosalie Quince ciężko pracowała przez całe życie. Czasem wydaje mi się, że teraz doskwiera jej bezczynność. Gdyby mogła, chętnie nakryłaby głowę chustą i pracowała na polach razem z Indianami tak, jak kiedyś. Jest niezwykłą kobietą. Ci, którzy ją znają, są pełni podziwu dla jej radości życia, szczerości i uczciwości. Uważam za wielkie szczęście znać ją i bywać u niej.

— Miło mi to słyszeć, panie Rivera. Pani Quince nigdy by mi tego nie opowiedziała, choć muszę przyznać, że nie jestem zaskoczona. Jedynie kobieta, która poznała trudy życia, jest zdolna do współczucia i altruizmu. A te właśnie cechy dostrzegłam u pani Quince. Jej macierzyńskie uczucia stały się dla mnie prawdziwym dobrodziejstwem. Czułam się tak, jakby mnie spotkał przywilej zastępowania jej córki Suzanne.

— Słusznie nazwała to pani przywilejem. Proszę mi powiedzieć, jak się ma Suzanne.

— Myślę, że bardzo dobrze. Pani Quince bardzo za nią tęskni. Marilyn zadrżała w podmuchu chłodnej i wilgotnej bryzy. Sebastian spostrzegł to i troskliwie otulił ją szalem.

— Muszę odprowadzić panią do kabiny. Nie mogę pozwolić, by się pani rozchorowała i pozbawiła mnie swego towarzystwa.

Słysząc te słowa, Marilyn spuściła powieki, bo znów obezwładniło ją cudowne ciepło. Sebastian uniósł jej delikatnie twarz.

— Wybacz mi — powiedział głębokim, ochrypłym głosem. Zanim zdołała odpowiedzieć, poczuła na policzku ciepły oddech, a potem jego pełne usta musnęły jej wargi.


2

 

Marilyn omal nie zemdlała. Poczuła mrowienie i przytuliła się do Sebastiana. Miała wrażenie, że on jest jej dopełnieniem i tylko razem tworzą całość.

Stali tak przez chwilę, po czym Sebastian bez słowa odprowadził Marilyn do kabiny.

— Do jutra — wyszeptał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin