Ludzie19.txt

(24 KB) Pobierz
288
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        GLIKAUF !
                    Obudziwszy si� nast�pnego dnia rano, Judym nie zobaczy� ju� 
        gospodarza. By� sam w tym pustym mieszkaniu, kt�rego nie ozdabia� ani jeden 
        sprz�t milszy, wytworniejszy.
                    Zdawa�o mu si�, �e znowu jest w Pary�u, na Boulevard Voltaire, i �e 
        otacza go cudze, przemierz�e powietrze. Na �cianie izby, gdzie nocowa�, wisia� 
        niewielki portret olejny cz�owieka z chud� twarz�, w kt�rej uderza�o od razu 
        podobie�stwo do Korzeckiego.
                    �To musi by� jego ojciec - my�la� Judym. - Co za nieprzyjemna twarz! 
        Gdyby kto chcia� wymalowa� pych� w postaci cz�owieka, to m�g�by za wz�r �mia�o 
        wzi�� to oblicze. Zdawa�o si�, �e te oczy ani na chwil� nie zwalniaj� widza i �e 
        ci�gle maluje si� w nich wyraz: ty chamie, ty obdartusie!�
                    Judym nie m�g� usiedzie� w tym mieszkaniu. Wypi� szklank� mleka, 
        kt�r� znalaz� w s�siednim pokoju, i wyszed�. Wl�k� si� ze zwieszon� g�ow� 
        uliczkami osady fabrycznej i przypatrywa� wszystkiemu, co spotyka�, z badawcz� 
        uwag�, kt�ra chyba tylko w chwilach najg��bszego smutku opuszcza cz�owieka z 
        ludu.
                    Murowane, po wi�kszej cz�ci pi�trowe domy zbite by�y w kup� i 
        tworzy�y niechlujne miasteczko. Jedn� z ulic zajmowa�y dwa d�ugie budynki, o 
        jakich pi��dziesi�ciu okienkach na dole i na pi�trze, przypominaj�ce owczarni�. 
        Zewn�trzne ich mury by�y ob�upane z dawnego, dawnego tynku i �wieci�y nago�ci� 
        sczernia�ych cegie�, brudem i zaciekami wilgoci.
                    Doko�a nich nie ros�o ani jedno drzewo, nie stercza� ani jeden 
        badyl. Od frontu i z ty�u znajdowa�y si� drzwi i sienie, przed kt�rymi gni�y 
        ka�u�e pomyj i le�a�y kupy �mieci. Wg��bienia okien ka�dorazowy mieszkaniec 
        danej izby ozdabia� jak m�g�, maluj�c je farb� jasnoniebiesk� albo br�zow�. 
        Tote� futryny okien tworzy�y istn� polichromi� w tym dziwnym schronisku ludzi. 
        Tu i �wdzie wisia� bia�y kawa�ek tiulu w kszta�cie firanki i mok�a w glinianym 
        wazoniku jaka� zielona ro�linka. Dalej, za osad�, wzd�u� szosy sta�y po jednej i 
 
        po drugiej stronie domy, kt�re wypada nazwa� murowanymi chatami. Ka�dy z nich 
        podobny by� do s�siedniego jak dwie krople wody.
                    Te budy, ciemne od urodzenia, gdy� nigdy ich nie tynkowano, by�y 
        oberwane, chyl�ce si� ku ruinie, wyzute z jakiejkolwiek ozdoby. W g��bi czarnego 
        muru, kt�ry sypa� si� na wsze strony, dziwacznie po�yskiwa�y okna z szyb 
        przepalonych, rumianych, zielonkowatych i niebieskich. Mieszkania te nosi�y na 
        sobie cech� a raczej pi�tno tymczasowo�ci pobytu tych, co tam go�cili. Nikt nie 
        dba o ich ca�o��, zar�wno ci, do kogo nale��, jak ich chwilowi mieszka�cy. Nikt 
        nie przywi�zuje si� do tych izb hotelowych, gdzie w�drowiec ukrywa przed zimnem 
        i deszczem g�ow� strudzon�, ale je lada chwila opuszcza, id�c dalej. Te 
        szczeg�lne budowle wywo�ywa�y w pami�ci Judyma obraz miasteczek niegdy� 
        widzianych na w�oskim zboczu Alp w okolicach Bellinzony, Biasca i Lugano. 
        Mieszka� tam jak i tu cz�owiek zg�upia�y od walki z przyrod�, kt�ra mu nic nie 
        daje pr�cz kromki chleba i �yka w�dki, przerzucany z miejsca na miejsce, 
        wegetuj�cy z dnia na dzie�.
                    Od jednej do drugiej zagrody laz� znudzony pies, z najg��bsz� 
        oboj�tno�ci� spogl�daj�cy na przechodnia, wlok�o si� babsko zniedo��nia�e, w 
        kiecce szarej koloru bagna i tu�a�o si� zamoczone, brudne i smutne dziecko. Z 
        jednego boku szosy w du�ym rowie, uj�ta w twarde brzegi, �ywo p�yn�a rzeczka. 
        Woda jej, pompami wypchni�ta z dna kopalni, by�a ry�a, osadzaj�ca na piasku, na 
        badylach trawy i odpadkach w g��b rzuconych mu� rudy jakby start� ceg��.
                    By� dzie� mglisty. Pr�szy� co pewien czas lekki deszcz.
                    Od chwili do chwili w oczy id�cego Judyma rzuca� si� nowy, czerwony 
        mur z ceg�y albo domostwo mieszkalne, kt�re ju� przed dwudziestoma laty wali�o 
        si� w gruzy.
                    �wisty lokomotyw, we mgle na wszystkie strony p�dz�cych, g�uche 
        wzdychanie sygna��w kopalnianych, oddech maszyn, wsz�dzie, daleko i blisko, 
        robi�cych, wprowadza�y uczucia Judyma do jakiego� dziwnego kraju. Nie by� sob�. 
        Nie m�g� znale�� i pochwyci� swych uczu�. �y�y w nim te same, ale si� z nimi co� 
 
        sta�o.
                    By�o mu �le, ci�ko; rozpaczliwie, ale nie tylko dlatego, �e nie ma 
        Joasi. Tysi�ce bolesnych wzrusze� wdziera�y si� do jego serca. Niekt�re widoki i 
        d�wi�ki, zda�o si�, poch�on�y t�sknot� za Joasi�, z�ar�y j� olbrzymimi 
        gard�ami, i tylko s�abe, zgubione jej echo odzywa si� w ich mowie.
                    Tak przemawia� krzyk, zupe�ny krzyk dzwonka kopalni, odzywaj�cy si� 
        z dala, skoro tylko z zabudowa� zion�y wielkie k��by pary i szpule na ich 
        szczycie puszcza�y si� w ruch sw�j niespracowany. Talk przemawia� turkot wagon�w 
        z w�glem, p�dz�cych po ziemi w g��bi wydr��onej.
                    Wolno id�c szos� Judym co pewien czas mija� przecinaj�ce j� szyny. 
        Przy jednej z takich bocznic jak przez sen widzia� czarnego, zestarza�ego 
        cz�owieka, kt�ry siedzia� w budzie na p� w ziemi wykopanej i m�tn�, prawie 
        o�lep�� �renic� pilnowa� jakiego� porz�dku. Dalej na szynach, kt�re sz�y wprost 
        w terytorium kopalni, gdzie panowa� nieustaj�cy ruch du�ych wagon�w ob�adowanych 
        w�glem, uwija� si� inny cz�owiek. Ubrany w barani� czapk�, sam podobny do 
        ruchomej kupy w�gla, gdy chcia� zatrzyma� wagon si�� rozp�du lec�cy, pe�en 
        czarnych bry�, skropionych z wierzchu wapnem, siada� na dr�g przytwierdzony do 
        hamulca i podwin�wszy nogi, moc� sw� i ci�arem wstrzymywa� ko�a. W duszy Judyma 
        b��ka�o si� dla tych ludzi przywitanie czy pozdrowienie, ale na usta nie mia�o 
        si�y wyp�yn��
                    Obchodzi� ich w, milczeniu. Piersi jego trz�s�y si�, a w nich serce. 
        Najtajemniejsze, najbardziej istotne uczucie wewn�trzne wita�o w tych ciemnych i 
        brudnych figurach ojca i matk�.
        - To m�j ojciec, to moja matka... - szepta�y jego wargi.
                    Oko�o szerokiego, drewnianego domu pewien cz�owiek zatrzyma� go 
        s�owem:
        - Pan in�ynier prosi.
                    Judym wszed� do tego budynku i spotka� si� z Korzeckim.
                    Olbrzymia izba, o�wietlona lampkami elektrycznymi, zastawiona 
 
        jakimi� beczkami, w jednej cz�ci przeci�ta by�a balustrad� jak w urz�dach 
        gminnych. Tam by� st�, przy kt�rym zasiada� starszy sztygar i dozorca. Czytano 
        list� robotnik�w id�cych do kopalni na przeci�g czasu swego zatrudnienia, czyli 
        na szycht�. Czytanie odbywa�o si� numerami. Zawi�d�y, silny Niemiec, kt�ry 
        jednak kl�� i wymy�la� expedite po polsku, czyta� numery. Czarne figury stoj�ce 
        doko�a odpowiada�y nazwiskami koleg�w, kt�rzy si� nie stawili. Dozorca, 
        awansowany z robotnika, hucza� co chwila:
        - Cicho! Milcze�! Co za ha�asy! Tu nie karczma!
                    W drugim ko�cu sali rozdawano chleb. Co pewien czas nowy g�rnik 
        wchodzi�, kl�ka� pobo�nie na �rodku i odmawia� modlitw�, twarz� zwr�cony do 
        sto�u, zupe�nie jakby si� oddawa� adoracji majestatu sztygarskiego.
                    Czasami spod powiek, niejako z g��bi oblicza, b�yska�y bia�ka oczu. 
        By� to jedyny wyraz tych twarzy, jak u Murzyn�w. Gniew, rado��, u�miech - 
        wszystko inne okrywa�a szczelna maska sadzy w�glowej.
        - Czy m�g�bym zobaczy� kopalni�? - zapyta� Judym Korzeckiego.
        - Ij, dzisiaj? Co wam po tym?
        - Jak to, co mi po tym!
        - Zamknijcie oczy i b�dziecie widzieli zupe�nie to samo.
        - Wi�c nie mo�na?
        - Ale gdzie� tam, mo�na, tylko nie my�la�em, �eby wam to dzi� kwadrowa�o . Skoro 
        jednak... Wi�c chcecie zej��?
        - Chc�, chc�...
        - Bu�a - zwr�ci� si� in�ynier do kogo� w t�umie - id� no i przygotuj tam dwa 
        kaganki, buty dla pana, kurt� i kapelusz.
                    Wkr�tce p�niej weszli na dziedziniec. Znowu otoczy�o Judyma 
        wczorajsze uczucie na widok sortowni, na widok walc�w po�yskliwych ze spiralnymi 
        karbami, wij�cych si� w oku, jakby si� wkr�ca�y w opraw� swoj�. W�zki z w�glem, 
        przez wind� wyrzucone z g��bi kopalni, stawa�y w male�kich relsach i wysypywa�y 
        si�, pchni�te silnymi r�koma, na ruszty ze spiralnych walc�w. St�d grube i 
 
        kostkowe bry�y zlatywa�y na ruszty ni�ej po�o�one, a drobny mia� i orzeszek 
        w�glowy sypa� si� w sita, kt�re go wypycha�y na brzeg pochylni.
                    Sita �elazne na wygi�tyeh wa�ach, czyni�ce ruchy r�cznego przetaka, 
        kt�re wytrz�saj� drobny w�giel, tworz� jakby upusty dwu rzek formalnych. Rzeki 
        te leniwie, bez ko�ca p�yn� ku wyj�ciu nad wagonami kolei.
                    W s�siedniej hali, obok szybu, Judym przypatrywa� si� motorowi 
        parowemu, kt�ry obraca dwie szpule szczytowe. Na nich okr�caj� si� liny ze stali 
        podtrzymuj�ce windy, z kt�rych jedna idzie do sztolni, gdy druga w g�r� 
        wst�puje. Spogl�daj�c na b�yszcz�ce cylindry, ,w kt�rych pracowa�y t�oki, Judym 
        szuka� w�a�ciwie tylko ukrytego gdzie� dzwonka...
                    Ubrani w grube buty, w sk�rzane kaftany zapi�te na sprz�czki, 
        trzymaj�c w r�ku mosi�ne lampy, w kt�rych p�onie knot umoczony w oleju, stan�li 
        w szali.
        ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin