Browning Dixie - Twardy jak kamień.rtf

(288 KB) Pobierz
DMIE BROWNING

Dixie BROWNING

TWARDY JAK KAMIEŃ

Harlequin Desire tom 197(8'95)

PROLOG

Złapał słuchawkę, kiedy dzwonek telefonu rozbrzmie­wał już po raz piąty. Zdyszany i zły, burknął:

- Słucham, tu McCloud!

- To ty, Johnie Stone?

Ciotka Alicja. Alicja Hardisson była jedyną osobą na tym świecie, która nazywała go Johnem Stone.

- Jak się masz, ciociu?

- U mnie wszystko w porządku, dziękuję. Podobno byłeś w szpitalu. Mam nadzieję, że już miewasz się lepiej. - Spokojny, starannie modulowany południowym akcen­tem głos umilkł w uprzejmym oczekiwaniu.

Skąd ona się o tym dowiedziała, do diabła? Ich kontakty od lat były bardzo luźne: spotkanie na jakimś rodzinnym pogrzebie, co roku gwiazdkowy koszyk z wy­twornym zestawem konfitur, i tyle.

Chyba że coś jednak znalazło się prasie czy radiu?

- Dużo lepiej, ciociu, założywszy, że człowiek kar­miony przez tyle czasu szpitalnym jedzeniem może się dobrze czuć. A co słychać u Liama? Czy nadal poluje na króliki, kiedy dajesz mu wolny dzień? - Liam był kamerdynerem u Hardissonów; najważniejszym, jeśli nie jedynym oparciem w czasach, kiedy mały Stone po śmierci rodziców znalazł się w starym domu swojej rodziny.

- Liam jest już na emeryturze. W zeszłym roku umarła Mellie; pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli ostat­nie lata pozwolę mu spędzić z wnukami.

Dla kogo lepiej, ciociu, pomyślał Stone, krzywiąc twarz w ironicznym uśmiechu. Kobiety w rodzaju Alicji Hardisson obowiązywał pewien kanon moralny związany z jej pozycją społeczną: noblesse oblige. Nie oznaczało to jednak, żeby angażowała się kiedykolwiek w działania na czyjąkolwiek korzyść, poza własną. Własna korzyść ozna­czała oczywiście jeszcze interes jej jedynego dziecka.

Sprawa Stone'a była najlepszym przykładem. Jego matka i ciotka Alicja były siostrami. Rodzice Stone'a zginęli w wypadku, potrąceni przez pijanego kierowcę. Miał wtedy sześć i pół roku. Ciotka Alicja wzięła go do siebie. Noblesse oblige. Jej własny syn, Billy, miał wtedy pięć lat.

Gdy ciotka udawała się na doroczne połowy łososia do Szkocji, na pokaz mody do Paryża, czy „do wód” w Arizonie, zabierała czasem ze sobą Billy'ego i jego niańkę. Mały Stone zawsze pozostawał wtedy w domu, w towarzystwie Liama i Mellie.

Noblesse oblige. Należy pomóc krewnym w potrzebie, zapewnić im dach nad głową i przyzwoite utrzymanie. Wypada też raz czy dwa razy do roku zapytać uprzejmie, czy im czego nie brakuje.

Ponadto istnieje coś takiego, jak szkoła z internatem.

- Czy jesteś w naszym mieście, ciociu? - spytał Stone, mając nadzieję, że ciotka zaprzeczy.

- Nie, dzwonię od siebie, z Atlanty - wymawiała to zawsze po swojemu, z jakąś wyrafinowaną, pewną siebie niedbałością: „Atlanna”.

- Jak się miewa Billy? - ciągnął. - Czy dalej chce kandydować do senatu?

- Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię, Johnie Stone. Pewnie słyszałeś, że jakiś czas temu Billy zadurzył się w pewnej okropnej kobiecie do tego stopnia, że się z nią ożenił.

Stone usiadł na kanapie, przytrzymując brodą słucha­wkę.

- Chyba nawet dostałem zawiadomienie o ślubie - potwierdził.

- Poprosiłam Ellę Louise, żeby rozesłała je dla przy­zwoitości, choć byłam pewna, że to małżeństwo długo nie potrwa. Zrobiłam, co mogłam, w interesie własnego syna, ale ta kobieta po prostu nie należała do naszej sfery.

Twarz Stone'a skrzywiła się w ponurym uśmiechu. Na palcach jednej ręki można było policzyć ludzi, których ciotka Alice zaliczała do „naszej sfery”. On też nie mieścił się na liście, mimo pokrewieństwa.

- Zajęłam się nią ze względu na Billy'ego. Była dzika jak bezpański kot. Gdybyś widział jej włosy albo te tanie szmaty, w które się ubierała! Uczyłam ją podstawowych zasad dobrego wychowania.

Alicja bała się, że żona Billy'ego skompromituje rodzinę Hardissonów, pomyślał Stone, odpowiadając ciotce niewyraźnym pomrukiem. Ta kobieta musiała być teściową z piekła rodem, nawet gdyby Billy poślubił wzór damskich cnót. Był skłonny współczuć tej biednej dziew­czynie, ale przecież sama napytała sobie biedy. Wy­chodzić za mąż za Billa Hardissona! Doprawdy można mieć więcej oleju w głowie.

Ciotka ciągnęła swój monolog:

- Słyszałam jakieś obrzydliwe plotki. Dzięki Bogu, nic jeszcze nie trafiło do gazet... Obawiam się, że ona będzie nas szkalować - westchnęła.

- A dlaczego Billy w ogóle się z nią ożenił? Czy była w ciąży?

- Wielkie nieba, nic z tych rzeczy! Billy miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby się nie zaangażować do tego stopnia.

- Wspomniałaś, ciociu, że się z nią ożenił. Czy można się zaangażować jeszcze bardziej?

- Billy jest zbyt urny i łatwowierny, by mu to wyszło na zdrowie. Biedaczek. Kiedy taka wyzywająca przy­błęda jak ta Dooley pływa w klubowym basenie goła jak ją pan Bóg stworzył...

- To on spotkał ją w klubie?

- Chyba ci o tym mówiłam, czyż nie? Muszę przyznać, że reprezentuje ten dość pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. W każdym razie mój biedny chłopiec dał się na to złapać. Wystarczyło jednak sześć miesięcy od dnia ślubu, by pokazała swoją prawdziwą twarz. Biedny Billy, prawie błagał ją, żeby zachowywała się przyzwoicie, ale kiedy zaczęła flirtować z wszystkimi dookoła... no cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał się z nią rozstać.

- Rozumiem więc, że są rozwiedzeni. Na czym polega problem?

- Owszem, Bill się z nią rozwiódł, a ta kobieta miała na tyle przyzwoitości, że wyniosła się z naszego miasta. Teraz jednak, kiedy mój syn zamierza kandydować do senatu, obawiamy się kłopotów. Ona może wrócić...

- Po co?

- Po pieniądze, mój drogi, po pieniądze. Czegóż innego może chcieć osoba tego pokroju?

- Chcesz mi powiedzieć, ciociu, że ci wszyscy prawnicy, których opłacacie, nie zabezpieczyli Billa, zanim w ogóle pozwolili mu się z nią ożenić? Od czego są intercyzy?

- Byłam w tym czasie poza krajem, a ona omotała nieszczęsnego chłopaka do tego stopnia, że ożenił się z nią, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem. Bóg jeden wie, jakich gróźb użyła w czasie rozwodu, ale skończyło się na tym, że Bill musiał jej płacić po dwieście tysięcy dolarów przez trzy kolejne lata za to, żeby trzymała się z dala od granic Georgu. Biedny Billy, ma zbyt miękkie serce.

Chyba mózg ma też za miękki, pomyślał Stone o kuzynie. Sześćset tysięcy dolarów to kupa forsy!

- Bill już wypłacił jej wszystko; obawiamy się, że ta kobieta może mieć ochotę na więcej. Może chcieć nagadać coś dziennikarzom. Jest zdolna do najbardziej perfidnych kłamstw. Dobrze wie, że Bill chciałby znaleźć się w Waszyngtonie po jednej czy dwóch kadencjach w Atlancie i nie zawaha się przed niczym. Widziałeś przecież te bezczelne naciągaczki, które pokazują się w telewizji i grożą przyzwoitym ludziom na wysokich stanowiskach?

- Owszem, zdarzają się takie historie, ale czemu akurat wy...

- Mówiłam ci; po mieście krążą już jakieś plotki. Przecież nie mogą pochodzić z innego źródła; tu wszyscy kochają Billa. To taki dobry chłopiec!

Stone skrzywił się. Billy'ego kochają tylko dwie osoby: jego matka i on sam. Natomiast reszta świata zna ' go takiego, jakim jest. Zepsuty, niedojrzały produkt wychowawczych zaniedbań i klasowego uprzywilejowa­nia. Nie po raz pierwszy Stone cieszył się z tego, że już jako czternastolatek został oddany do szkoły wojskowej, a potem zawsze pojawiały się jakieś „trudności”, które nie pozwalały na częstsze spotkania z rodziną.

- W czym mogę ci pomóc, ciociu? - zapytał.

Alicja Hardisson od razu przystąpiła do rzeczy.

- Rozumiem, że odniosłeś spore obrażenia i jeszcze trochę czasu powinieneś spędzić w łóżku. Myślałam, że mógłbyś...

- Myślisz, że przyjadę do Atlanty i uwiodę tę damę, żeby wam nie przeszkadzała?

- Co? Nie bądź śmieszny, Johnie Stone. Jeśli chcesz ją uwieść, to twoja sprawa, choć ostrzegam cię, ona nie należy do naszej sfery. Widzisz - tłumaczyła - zaaran­żowałam jej wakacje w miejscu, które nazywa się Coronoke. To maleńka wysepka przy brzegu Północnej Karoliny. Zdaje się, że nie ma tam nawet linii telefonicz­nej, a już na pewno nie ma żadnych dziennikarzy. Może zaprzyjaźni się z tobą, a ty będziesz miał na nią oko...

- Ależ, ciociu! Nawet nie znam jeszcze tej kobiety, a ty chcesz, żebym .zgodził się na rolę więziennego dozorcy?

- Nie podnoś na mnie głosu, Johnie Stone. Niczego takiego nie powiedziałam. Wszystko, o co cię proszę, to żebyś pojechał tam i rozgościł się w domku, który wynajęłam na twoje nazwisko. Nie musisz jej mówić, kim jesteś - nawet lepiej, żebyś tego nie robił. Możesz natomiast przekonać ją, żeby nie robiła kłopotów Billy'emu... przynajmniej do dnia jego ślubu.

- Jego ślubu?!

- Och... czyżbym naprawdę zapomniała ci powie­dzieć, że Bill chce się w sierpniu ożenić po raz drugi? To śliczna dziewczyna... i jest wnuczką senatora Houghtona...

- Krótko mówiąc, chcesz, żebym zatrzymał tę kobietę na bezludnej wysepce, która nazywa się...?

- Coronoke; i wcale nie jest bezludna.

- W porządku. Mam tej kobiety pilnować, nie dopusz­czać do niej dziennikarzy, a jeśli zrobi coś podejrzanego, nasłać na nią policję federalną, czy tak?

Zanim skończył mówić, ciotka delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Czując się o wiele gorzej niż zaraz po wyjściu ze szpitala, Stone wykręcił jej numer telefonu i po wylewnych przeprosinach zgodził się na uwieńczenie swej rekonwalescencji pobytem na Coronoke.

Obiecał przy tym, iż dołoży wszelkich starań, żeby chronić Billy'ego przed intrygami sprytnej naciągaczki.

Miał wprawdzie nieco inne plany co do najbliższej przyszłości, ale...

- Robię to w znacznej mierze dla twego dobra, Johnie Stone - ciągnęła ciotka. - Zdaje się, że nie masz teraz nawet przyzwoitego mieszkania. Jeśli przystaniesz na moją propozycję, będziesz mógł leżeć sobie do góry brzuchem, aż poczujesz się lepiej. Na tyle lepiej, żebyś bez przeszkód wrócił do tego, czym się teraz zajmujesz.

A więc ciotka wie, czym się teraz zajmuję, pomyślał Stone. Właśnie dlatego uważa, że on poradzi sobie z tą sprawą i uratuje polityczną karierę jej syna. Sam Stone miał podstawy przypuszczać, że stan Georgia miałby się lepiej bez senatora Billa Hardissona ale, z drugiej strony, propozycja ciotki oznaczała ciekawe wakacje. Rozejrzał się po hotelowym pokoju, do którego przeprowadził się po wyjściu ze szpitala. To, albo domek na wyspie... dookoła prywatna plaża...

- Myślę, że mogę to zrobić - oznajmił ciotce, dodając jakieś podziękowania.

- Nie dziękuj mi, Johnie Stone. Cieszę się, że choć tyle mogę zrobić dla syna mojej rodzonej siostry.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszy dzień należał tylko do Stone'a i przyrzekł sobie, że nie zmarnuje ani jednej przesyconej morską solą, ozłoconej słońcem minuty. Jutro ta Dooley pewnie już tu będzie. Zaczną się obowiązki. Dziś jednak można jeszcze pływać beztrosko na materacu, mocząc nogi w chłodnych falach cieśniny Pamlico. Różową bliznę na jego brzuchu przykrywała na wpół jeszcze pełna butelka piwa.

Coronoke. To pewnie w jakimś języku powinno znaczyć raj. Nigdy nie słyszał o tym miejscu. Nie było go nawet na mapie! Jeśli jednak odkrył teraz ten raj, zamierzał spędzić w nim trochę czasu.

No, musi jeszcze pilnować tej Lucy Dooley, która zagraża psychicznej równowadze i finansom ciotki Alicji. Gdyby chodziło tylko o Billa, Stone nie przejmowałby się tak bardzo, ale kobiety z pokolenia ciotki są za mało odporne na to, co mogliby zrobić z szanowaną rodziną wścibscy reporterzy. Nie przeżyłaby szargania nazwiska Hardissonów na łamach jakiegoś brukowca albo w sen­sacjach lokalnej telewizji.

Sam był z zawodu dziennikarzem. Przez ostatnie dziewięć lat był związany z agencją IPA, zajmując się ważnymi konfliktami międzynarodowymi i skutkami naturalnych kataklizmów w różnych częściach kuli ziem­skiej.

Towarzyszył konwojowi z pomocą humanitarną we wschodniej Afryce, kiedy zbłąkana snajperska kula ude­rzyła w zbiornik paliwa pojazdu, w którym się właśnie znajdował. Kolega fotoreporter zginął na miejscu pod­czas eksplozji. Kierowca, wyrzucony siłą podmuchu, złamał tylko mały palec, natomiast Stone znalazł się w szpitalu z ciężkim wstrząsem mózgu, połamanymi żebrami, rozerwanym płucem i całą kolekcją stalowych odłamków w różnych częściach ciała.

I tak miał niewiarygodne szczęście. Wybuch mógł go rozerwać na strzępy. Zamiast tego pławił się teraz w słońcu atlantyckiego wybrzeża, uzbrojony w tak mało groźne przedmioty, jak lornetka i album ornitologiczny. Przelatujący nad jego głową sznur ptaków składał się z pelikanów.

Przynajmniej jego zdaniem to były pelikany. Będzie musiał przyjrzeć się tutejszemu ptasiemu królestwa, żeby jako tako mógł udawać ornitologa - amatora.

Umysł wracał do normy wolniej niż ciało. Tak niedawno otarł się o śmierć. Miał podświadomą chęć zastanowić się nad swoim życiem.

Było puste. Żadnych więzów, żadnych przynależnoś­ci, niczym nie mógł się pochwalić w ciągu tych trzydzies­tu siedmiu lat poza paroma zeszytami pożółkłych wycin­ków prasowych i kilkoma dyplomami leżącymi w szafie pod starą rakietą tenisową. Wiedziony impulsem, wynik­łym zapewne z tego stanu ducha, zadzwonił do faceta, z którym nie kontaktował się co najmniej od roku. Reece był bratem dziewczyny, z którą Stone omal się kiedyś nie ożenił. Dziewczyny, która okazała w końcu dość zdrowe­go rozsądku, żeby wyjść za mężczyznę mającego normo­wane godziny pracy, mogącego zapewnić przyzwoity dom jej i przyszłym potomkom.

Stone stracił kontakt z Shirley Stocks, ale od czasu do czasu jej brat jeszcze do niego dzwonił. Dla tego chłopca Stone był bohaterem, który wyjeżdżał tam, gdzie działy się rzeczy ważne i niebezpieczne.

Teraz Reece studiował dziennikarstwo na Uniwer­sytecie Północnej Karoliny. Propozycja ciotki dotyczyła wyjazdu w tamte strony. Może się spotkają.

Jego pasją i celem pobytu na wyspie ma być obser­wowanie ptaków. Pewnie ciotka wspomniała o tym, wynajmując dom, bo dostał pocztą od agenta pakiet broszur o ptakach żyjących na tej wyspie. Nadal miał trudności z odróżnieniem dzięcioła od kolibra i udawanie ornitologa zaczynało go męczyć.

Na razie leniwie odpychał wodę rękami, kierując się w stronę brzegu. Plecy i ramiona zaczynały go piec, co należało potraktować jako sygnał ostrzegawczy. Dawniej nie był tak wrażliwy na słońce; cóż, parę miesięcy w szpitalu zrobiło swoje.

Domek na wyspie nie był szczytem luksusu, ale panowały tam całkiem znośne warunki. Przede wszystkim spokój. Miał mieszkać w nim przez następne dwa miesiące.

Aż dziw, że w kuchni nie było żadnej haftowanej makatki: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Pasowałaby jak ulał. Poprzestawiał już niektóre meble. Myślał nawet o tym, żeby przyciągnąć z tarasu cedrowy szezlong. Pachniał tak pięknie.

Wszędzie dobrze, ale w domu... Może właśnie tu i teraz nadszedł czas, żeby pomyśleć o osiedleniu się gdzieś na stałe. O czymś więcej niż pokój hotelowy i skrytka na poczcie zamiast adresu. Ostatni prawdziwy dom, jaki miał, był z pomalowanego na biało drzewa, z werandą dookoła. Z tyłu rosły trzy pekanowe drzewa, w których mieszkała cała zgraja wiewiórek.

Decatur, w Georgii. Przeprowadzili się tam, gdy ojciec dostał awans. Stone był wtedy w pierwszej klasie. Nie minął nawet rok, kiedy tamten etap życia nagle się skończył.

Potem była rezydencja Hardissonów, Buckhead. Czuł się tam jak w domu tylko wtedy, gdy ciotka wyjeżdżała i Mellie pozwalała mu jeść w kuchni ze służbą. Pamiętał, jak sadzano go wtedy na odwróconej brytfannie położo­nej na krześle, żeby mógł dosięgnąć blatu stołu, Zajadał ze smakiem brunszwicki gulasz i knedle z jagodami.

Boże drogi, kiedy ostatnio snuł takie wspomnienia?

Zrobił sobie kanapki, wziął butelkę zimnego piwa i wyszedł na osłonięty daszkiem taras. Rozsiadł się wygodnie, ubrany tylko w kąpielówki, ugryzł potężny kęs kanapki i zaczął rozmyślać nad swoim przedziwnym zadaniem. Pewnie był jeszcze w szpitalu, kiedy Bill wygrał pierwszą turę wyborów. W innym przypadku pewnie by coś o tym słyszał. Billy senatorem?

Aż się wzdrygnął na samą myśl. Ostatni raz widział swego kuzyna na pogrzebie ciotecznego dziadka Chaunceya Stone'a w Calhoun, siedem lat temu. Billy miał czerwoną twarz i pachniał burbonem o jedenastej przed południem. Odprowadził wprawdzie swoją matkę do kościoła, ale w jego czerwonej, zaparkowanej na. uboczu corvetcie czekała jakaś cizia.

Rodzina. To zabawne, w co się człowiek czasem wplątuje z powodu rodziny. Nigdy nie przepadał za swoim kuzynem. Nie mógł też powiedzieć, czy kiedykol­wiek kochał swoją ciotkę, ale na pewno cenił siłę jej charakteru. Tę cechę nauczono go cenić. Siła charakteru. Upór w dążeniu do celu. Ciotka miała jedno i drugie.

Sącząc powoli piwo, przebiegał myślami zdarzenia swego trzydziestosiedmioletniego życia, aż butelka wyśliznęła mu się wreszcie z bezwładnych palców. Odgłos cichego pochrapywania dołączył do wesołych krzyków mew, krakania wron i lekkich uderzeń fal o płaski brzeg.

 

Lucy spojrzała na licznik nad kierownicą. Kolejna setka kilometrów. Zginała na przemian zdrętwiałe ramio­na, przechyliła do tyłu zmęczone plecy. Ciekawe, jak daleko jeszcze do najbliższego parkingu? Jechała już osiem bitych godzin, zatrzymując się tylko po paliwo i jakąś szybką przekąskę. Gdy dojechała do Kernersville, zaczęła się zastanawiać nad sensem tego wszystkiego, ale na wahania było już za późno, nawet gdyby rzeczywiście chciała zawrócić. W jej mieszkaniu odłączono już gaz na czas wyjazdu, odwołała też przynoszenie poczty i gazet.

Alicja Hardisson nie miała w stosunku do niej żadnych zobowiązań. Lucy mogła zdobyć się choć na odrobinę ambicji i odmówić, ale trudno jest dyskutować z Hardissonami. Sprzeciwić się i postawić na swoim? Niemoż­liwe. Nauczyła się tylko przegrywać z jaką taką godnoś­cią. Albo przynajmniej rozpoznawać takie sytuacje., kiedy sprzeciw nie ma sensu.

Tak jak tym razem; Alicja postawiła na swoim. Poddając się, Lucy przyrzekła sobie cieszyć się każdą minutą tych nieoczekiwanych, darmowych wakacji, na­wet jeśli ktoś uznają za pasożyta. Proszę bardzo, zniesie to z uśmiechem na ustach. Nie pamiętała, kiedy w ogóle była na jakichś wakacjach. Miodowy miesiąc z Billym się nie liczył. To nie. były wakacje, to było odkrywanie prawdy.

Z pewnym poczuciem winy tęskniła do tego, co ją czekało u celu podróży. Cale lato pływania i wysypiania się. Pozwoli sobie na czytanie po nocach tych wszystkich cudownych książek, na które nie miała czasu w ciągu roku szkolnego. Żadnych kolacji z mrożonek. Żegnaj, szkolny bufecie! Będzie sobie jadła konserwową wołowi­nę z cebulką i keczupem na śniadanie albo kanapki ze smażonymi bananami na kolację. Wszystkie te kalorie zużyje bez trudu podczas spacerów i pływania.

Będzie sobie grała na gitarze, ile dusza zapragnie. Może nawet dostać odcisków na palcach, proszę bardzo, I będzie śpiewała przy tej gitarze, fałszując do upojenia. Zawsze fałszuje, ale komu to będzie tym razem prze­szkadzało?

Tego wieczoru, kiedy zadzwoniła Alicja, Lucy czuła się podle. Deszcz zawsze doprowadzał ją do rozpaczy, a tym razem padało od tygodnia. Przeglądała ogłoszenia typu: „potrzebna pomoc domowa” z myślą o okresie wakacyjnym. To również nie poprawiało jej nastroju.

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, spodziewa­jąc się usłyszeć znajomy głos Franka. To była Alicja Hardisson. Zaskoczyło ją to do tego stopnia, że zakrztusiła się kawałkiem prażonej kukurydzy. Upłynęło trochę czasu, zanim mogła wydobyć z siebie względnie zrozumiałe dźwięki. Przyjaźniły się ze sobą w czasach, kiedy Lucy była żoną Billa, jeśli w ogóle możliwa jest przyjaźń między kobietami z tak różnych środowisk i w tak różnym wieku.

Alicja w głębi duszy nie znosiła żony Billa, ale dobrze to ukrywała. Była damą w każdym calu i nie wypowie­działa w czasie ślubu ani jednego przykrego słowa. Poleciła swej sekretarce wysłać odpowiednie zawiado­mienia i nakłoniła Lucy do zakupienia stosownej gardero­by. Taktownie wstrzymała się od komentarzy na temat powiewnych bluzek i obcisłych spodni, w których Lucy zwykła chadzać do tamtej pory.

Alicja zawsze ubierała się w suknie. Stopniowo Lucy zdała sobie sprawę, że stroje teściowej zawsze wyglądały na nie całkiem nowe i nie najbardziej modne, ale jednocześnie nie były niemodne. Ślepe podążanie za modą nie było w dobrym tonie, a ten styl „niepodążania” kosztował niemałe pieniądze.

Wielu innych rzeczy nauczyła się jeszcze od pani Hardisson. Stopniowo czuła dla niej coraz większy podziw: dla jej manier, ubierania się, nawet dla sposobu, w jaki się uśmiechała.

Szeroki uśmiech był wulgarny, głośny śmiech po prostu nie uchodził.

Lucy w tym czasie nie wiedziała nawet, co to znaczy „nie uchodzi”.

Zanim jednak nauczyła się okrywać swoje prawie metr osiemdziesiąt wzrostu stosownymi, nie zanadto modnymi strojami, wkładać najskromniejsze, okrągłe kolczyki z pereł zamiast długachnych, pozłacanych i dzwoniących świecidełek i pić do posiłków mrożoną herbatę zamiast coli, jej małżeństwo zaczęło się rozpadać.

Billy zaczynał pić prawie od śniadania, a kiedy pił, robił się mało sympatyczny. Lucy próbowała namówić go na jakąś kurację, ale wtedy robił się jeszcze mniej miły. Alicja w tym czasie wyjeżdżała do Szkocji, potem ze Szkocji udawała się do Francji, potem z powrotem do Szkocji, jakby celowo nie chciała wracać do domu. Jej pomoc na pewno przydałaby się wtedy Lucy, szczególnie po utracie dziecka. To wszystko jednak ogromnie zmartwiłoby panią Hardisson, a tego Lucy mimo wszystko nie chciała. Alicja pozostała u przyjaciół za granicą aż do rozwodu syna.

Rozwód odbył się dość szybko. Bill zgodził się nawet na to, żeby ją utrzymywać w czasie załatwiania wszelkich formalności. Potem Lucy sprzedała swój zaręczynowy pierścionek i ślubną obrączkę oraz pierścionek z diamentem okolonym szafirami, który dostała od męża na pierwsze po ślubie urodziny. Miało to wystarczyć na rozpoczęcie życia gdzie indziej. Zamierzała wybrać Richmond, ale jadąc tam autostradą, przegapiła właściwy zjazd i znalazła się na międzystanowej autostradzie nr 40, która biegła przez Winston - Salem. Na krańcach miasta jej samochód odmówił posłuszeństwa. Kiedy wreszcie nada­wał się znowu do użytku, Lucy miała już tylko tyle pieniędzy, żeby wynająć tani pokój i rozejrzeć się za pracą. Takie życie znała już z dawnych czasów. Jechać, gdzie oczy poniosą, zatrzymać się, gdzie popadnie.

Praca okazała się całkiem niezła. Została kelnerką w restauracji. Skończyła wieczorowe studium dla nau­czycieli i teraz już drugi rok uczyła szóstoklasistów. Całkiem nieźle, pomyślała z dumą.

- Lucy, kochanie - mówiła Alicja przez telefon dwa tygodnie temu. - Czemu ty nigdy nie piszesz? Wiesz przecież, że chciałabym wiedzieć, co u ciebie słychać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin