Agatha Christie - Zwierciadło pęka w odłamków stos.pdf

(597 KB) Pobierz
Zwierciad³o peka w odlamkow stos
A GATHA C HRISTIE
Z WIERCIADŁO PĘKA W ODŁAMKÓW
STOS
P RZEŁOŻYŁA E LŻBIETA G EPFERT
T YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO T HE M IRROR C RACK D FROM S IDE TO S IDE
Zerwana, nić jak cienia włos.
Zwierciadło pęka w odłamków stos;
„Klątwa nade mną”, krzyczy w głos
Pani z Shalott
A.TENNYSON
Przeł. Piotr W. Cholewa
Dla Margaret Rutherford
z podziwem
I
Panna Jane Marple siedziała przy oknie. Wychodziło ono na ogród, niegdyś źródło jej
dumy. Lecz teraz już nie. Dzisiaj wyglądała przez okno i niechętnie marszczyła brwi. Nie
wolno jej pracować przy grządkach: żadnego schylania się, żadnego kopania, sadzenia,
najwyżej odrobina przycinania. Stary Laycock przychodził trzy razy w tygodniu i bez
wątpienia starał się jak najlepiej. Lecz za najlepsze (a nie było tego wiele) uważał to, co
odpowiadało jego, nie pracodawczyni poglądom. Panna Marple dokładnie wiedziała i
informowała go, co i kiedy powinno się robić. Stary Laycock demonstrował wtedy swój
szczególny talent, mianowicie umiejętność entuzjastycznej zgody, a następnie braku
realizacji.
— Zgadza się, pszepani. Posadzimy te lilie tam, a dzwonki przy murze. Jak pani każe,
wszystko będzie gotowe w przyszłym tygodniu.
Tłumaczenia Laycocka były zawsze przekonujące i bardzo przypominały wyjaśnienia
kapitana George’a z „Trzech panów w łódce”, dlaczego unika wychodzenia w morze. Według
kapitana, wiatr zawsze wiał ze złej strony: albo w kierunku brzegu, albo od brzegu, albo z
niepewnego zachodu, albo z jeszcze bardziej zdradzieckiego wschodu. U Laycocka
argumentem była pogoda. Za sucho, za mokro, za dużo wody, czuje się mróz w powietrzu.
Albo najpierw musiał załatwić coś niezwykle ważnego (związanego najczęściej z kapustą lub
brukselką, które hodował w niezwykłych ilościach). Zasady ogrodnictwa były dla niego
proste i żaden pracodawca, choćby nie wiem jak doświadczony, nie potrafił ich wykorzenić.
Na zasady te składało się wiele filiżanek słodkiej i mocnej herbaty, służącej jako zachęta
do wysiłku, intensywne zamiatanie liści jesienią, a także odrobina przesadzania jego
ulubionych roślin, głównie astrów i szałwii, żeby — jak to określał — ładnie wyglądały
latem. Całym sercem popierał spryskiwanie róż przeciw mszycom, a na żądanie głębokiego
okopania słodkiego groszku odpowiadał zwykle, że powinno się zobaczyć jego słodki
groszek! Znakomite plony w zeszłym roku i to bez żadnych dziwacznych zabiegów.
Trzeba uczciwie przyznać, że był przywiązany do swoich pracodawców i niekiedy
ustępował im (pod warunkiem, że nie wiązało się to z ciężką pracą). Uważał jednak, ze
naprawdę ważne są tylko jarzyny: ładna kapusta sabaudzka czy nieco poskręcana włoska. A
kwiaty to taki kaprys, którym lubią zajmować się damy, ponieważ nic lepszego nie mają do
roboty. Okazywał swoje przywiązanie, wręczając bukiety wspomnianych wyżej astrów,
szałwii, lobelii i chryzantem.
— Pracowałem trochę przy tych nowych domkach na Osiedlu. Zależy im na zadbanych
ogródkach. Mają więcej roślin niż im trzeba, więc przyniosłem trochę i zasadziłem tam, gdzie
te staromodne róże, które i tak nie wyglądały za dobrze.
Myśląc o tym wszystkim panna Marple odwróciła wzrok i zajęła się robótką.
Należało spojrzeć w oczy faktom: St Mary Mead nie było już tym miejscem co niegdyś. W
pewnym sensie, naturalnie, nic już nie było takie jak dawniej. Można mieć pretensje do wojny
(obu wojen) albo do młodzieży, pracujących kobiet, bomby atomowej, czy po prostu do rządu
— ale naprawdę oznaczało to tyle, że człowiek się starzeje. Panna Marple, która była damą
wyjątkowo rozsądną, wiedziała o tym dobrze. Lecz z jakiegoś powodu bardziej odczuwała to
w St Mary Mead — ponieważ tutaj od tak dawna był jej dom.
St Mary Mead i jego stare centrum pozostało właściwie nie zmienione. Stał „Błękitny
Dzik”, kościół, plebania i kilka rezydencji z czasów króla Jerzego, do których należał i jej
domek. Był też dom panny Hartnell i sama panna Hartnell, do ostatniego tchu walcząca z
postępem. Panna Wetherby odeszła, a w jej domu mieszkała teraz rodzina dyrektora banku;
odnowili go, a drzwi i okna pomalowali na jaskrawy błękit. Większość starych budynków
zajmowali obecnie nowi lokatorzy, ale same domy pozostały właściwie takie same. Kupowali
Je ludzie tęskniący za, jak to nazywali agenci handlu nieruchomościami, „czarem starego
świata”. Dorabiali tylko dodatkową łazienkę wydawali sporo pieniędzy na urządzenia wodno–
kanalizacyjne, elektryczne kuchenki i zmywarki do naczyń.
Ale choć domy prawie się nie zmieniły, o ulicy trudno było powiedzieć to samo. Gdy tylko
nowy właściciel przejmował sklep, czekała go natychmiastowa i gwałtowna modernizacja.
Sklep rybny z przeszklonymi wystawami, za którymi lśniła mrożona ryba trudno wręcz było
rozpoznać. Rzeźnik pozostał konserwatywny — dobre mięso to dobre mięso, jeśli tylko
człowiek ma pieniądze, by za nie płacić. A gdy nie, bierze tańsze okrawki i łykowate resztki, i
też się cieszy. Barnes, właściciel sklepu kolonialnego, wciąż trwał na posterunku nie
zmieniony, za co panna Hartnell, panna Marple i inne damy codziennie dziękowały
niebiosom. Mogły siąść przy ladzie na „usłużnych” krzesłach i prowadzić miłe pogawędki o
plastrach bekonu i odmianach sera. Jednak na końcu ulicy, gdzie kiedyś znajdował się sklep z
wikliną pana Tomsa, stał błyszczący nowy supermarket — przekleństwo starszych dam z St
Mary Mead.
— Całe paczki różnych rzeczy, o których człowiek nawet nie słyszał — wykrzykiwała
panna Hartnell. — I te wielkie pudła owsianki, jakby nie można było przyrządzić dziecku
porządnego śniadania z jajek na bekonie. A na dodatek chcą, żeby człowiek sam nosił koszyk
i szukał sprawunków. Czasem przez piętnaście minut nie można znaleźć tego, co potrzebne.
A wszystko mają w niewygodnych opakowaniach: albo za duże, albo za małe. A potem taka
długa kolejka do kasy. Bardzo meczące. Oczywiście to wszystko świetnie się nadaje dla ludzi
z Osiedla…
W tym miejscu przerywała.
Ponieważ było teraz rzeczą zwyczajną, że tym właśnie słowem kończyły się zdania.
Osiedle i kropka, jak mawiali w nowomodnym żargonie. Osiedle miało swoją własną
osobowość i zaczynało się z dużej litery.
Panna Marple krzyknęła z irytacji. Znowu zgubiła oczko. Mało tego, musiała zgubić je już
dość dawno. Dostrzegła to dopiero teraz, gdy powinna zacząć tracić oczka do kołnierzyka.
Wzięła zapasowy drut, podniosła robótkę do światła i przyjrzała się uważnie. Nawet nowe
okulary nie pomagały. A to dlatego, pomyślała, że najwyraźniej nadchodził taki czas, kiedy
okuliści niewiele mogli już zrobić, mimo swych luksusowych poczekalni, nowoczesnych
instrumentów, jaskrawych świateł, którymi błyskali w oczy i bardzo wysokich opłat. Panna
Marple z pewną nostalgią wspomniała, jak dobry miała wzrok jeszcze kilka (no, może nie
kilka) lat temu. Z doskonałego punktu obserwacyjnego w ogrodzie niewiele wydarzeń w St
Mary Mead umykało jej czujnym oczom. A z pomocą ornitologicznej lornetki
(zainteresowanie ptakami było tak użyteczne!) mogła widzieć… przerwała i pozwoliła
myślom odbiec w przeszłość. Ann Protheroe w letnim płaszczu, idąca do ogrodu przy
plebani! i pułkownik Protheroe — biedny człowiek (bardzo męczący i nieprzyjemny
człowiek, ale zginąć w taki sposób). Pokręciła głową i pomyślała o Griseldzie, ślicznej młodej
żonie pastora. Kochana Griselda, wierna przyjaciółka, co rok przysyła kartkę na Boże
Narodzenie. Ten jej śliczny dzieciak był teraz przystojnym, młodym mężczyzną i to z bardzo
dobrym zawodem. Chyba inżynier? Zawsze rozkładał na części wszystkie zabawki.
A za plebanią, gdzie kiedyś był przełaz i polna ścieżka, a dalej na łące krowy farmera
Gilesa, teraz… teraz…
Osiedle.
Zresztą dlaczego nie, panna Marple zapytała siebie surowo. Takie rzeczy musiały się
zdarzać. Domy były konieczne i podobno bardzo dobrze je budowali — tak przynajmniej
słyszała. .Planowo”, czy jak to się nazywało. Ale dlaczego były tam same zaułki? Nie mogła
tego pojąć. Zaułek Aubrey, Zaułek Longwood, Zaułek Grandison i cała reszta. Zresztą to
wcale nie były zaułki. Panna Marple doskonale wiedziała, czym jest zaułek. Jej wuj był
kanonikiem w Katedrze Chichester. Jako dziecko mieszkała razem z nim w zaułku.
To tak jak Cherry Baker, która zawsze nazywała staroświecką, pełną stylowych mebli
bawialnię „foyer”. Panna Marple poprawiała ją łagodnie: „To bawialnia, Cherry”. A Cherry,
ponieważ była młoda i uprzejma, próbowała to zapamiętać. Jednak wyraźnie „bawialnia”
wydawało jej się bardzo zabawnym słowem i to „foyer” zawsze się jakoś wypsnęło. Ostatnio
jednak zgodziła się na „salon”. Panna Marple bardzo lubiła Cherry. Na nazwisko miała Baker
i mieszkała na Osiedlu. Była jedną z młodych żon, które robiły zakupy w supermarkecie i
popychały wózki po spokojnych uliczkach St Mary Mead. Wszystkie eleganckie i zadbane,
miały ufryzowane i zakręcone włosy, śmiały się i rozmawiały. Przypominały stadko
rozbawionych ptaków. Z powodu podstępnych sideł sprzedaży ratalnej zawsze potrzebowały
gotówki, choć ich mężowie zarabiali całkiem dobrze. Dlatego przychodziły, pomagały w
domu i gotowały. Cherry była inteligentną dziewczyną, sprawną i szybką kucharką, grzecznie
odbierała telefony i od razu dostrzegała błędy w rachunkach dostawców. Nie zawsze tylko
pamiętała o odwracaniu materaców. A jeśli chodzi o zmywanie… Przechodząc obok kuchni,
panna Marple zawsze odwracała głowę, by na to nie patrzeć. Metoda Cherry polegała na
wrzucaniu wszystkiego do zlewu i polewaniu strumieniem detergentów. Panna Marple
dyskretnie wycofała z codziennego użytku swój worcesterski serwis do herbaty; schowała go
w szafce w kącie, skąd wynurzał się tylko na specjalne okazje. Zamiast tego kupiła
nowoczesny serwis w jasnoszare wzory na białym tle, bez żadnych złoceń, które można by
zmyć w zlewie.
Jakże inaczej było dawniej… Wierna Florence na przykład, ten grenadier wśród
służących… a także Amy, Clara i Alice, „milutkie pokojówki”, które przychodziły z
sierocińca St Faith „po naukę”, a potem odchodziły do lepiej płatnej pracy. Niektóre były
prostymi dziewczynami, a Amy wyraźnie ograniczona umysłowo. Plotkowały, rozmawiały z
innymi posługaczkami z miasteczka, chodziły na spacery z pomocnikiem sprzedawcy ryb czy
młodszym ogrodnikiem z Hallu albo którymś z subiektów pana Barnesa. Panna Marple
myślała o nich z sympatią, wspominając wszystkie te wełniane płaszczyki, które później
robiła na drutach dla ich potomstwa. Niezbyt dobrze radziły sobie z telefonem i całkiem
fatalnie z arytmetyką. Za to wszystkie wiedziały Jak się zmywa i jak się ściele łóżko.
Dysponowały raczej umiejętnościami niż wykształceniem. To dziwne, że dzisiaj
wykształcone dziewczyny pracowały jako pomoce domowe; studentki z zagranicy lub te na
wakacjach, dziewczęta au pair i młode mężatki jak Cherry Baker, które mieszkały w
rzekomych zaułkach na nowym Osiedlu.
Oczywiście, wciąż byli tacy ludzie jak panna Knight. Ta ostatnia myśl pojawiła się nagle w
chwili, gdy kroki na piętrze wywołały ostrzegawcze brzęczenie żyrandola nad kominkiem.
Panna Knight najwyraźniej zakończyła swój popołudniowy odpoczynek, a teraz wyjdzie na
popołudniowy spacer. Za chwilę zajrzy tu i spyta, czy przynieść coś z miasta. Myśl o pannie
Knight wywołała u panny Marple zwykłą reakcję. Oczywiście to bardzo szlachetnie ze strony
drogiego Raymonda (Jej siostrzeńca) i nikt nie może być bardziej uczynny niż panna Knight, i
rzeczywiście panna Marple po ataku bronchitu była bardzo słaba, i doktor Haydock
stanowczo stwierdził, że nie wolno jej sypiać samej w domu, gdy ktoś przychodzi tylko w
dzień, ale… W tym miejscu urwała. Ponieważ nie było sensu kontynuować myśli, która
brzmiała: gdyby tylko mógł to być ktoś inny niż panna Knight. Starsze damy w dzisiejszych
czasach nie miały wielkiego wyboru. Oddane pokojówki wyszły z mody. W przypadku
prawdziwej choroby można było wybierać pomiędzy kosztowną wykwalifikowaną
pielęgniarką albo szpitalem. Ale kiedy mijało najgorsze, pozostawały już tylko panny Knight.
W pannach Knight nie ma nic złego, pomyślała panna Marple… Poza faktem, że były do
obłędu irytujące. Niezwykle uczynne, gotowe współczuć podopiecznym, rozbawiać je, być
wesołe, czarujące i generalnie traktować je jak lekko opóźnione w rozwoju dzieci.
— Ale ja — powiedziała do siebie panna Marple — chociaż może i jestem stara, na pewno
Zgłoś jeśli naruszono regulamin