OPOWIEŚĆ HAECKELA.doc

(108 KB) Pobierz
OPOWIEŚĆ HAECKELA

 

 

OPOWIEŚĆ HAECKELA

 

              Purrucker zmarł w ubiegłym tygodniu, po długiej chorobie. Nigdy go zbytnio nie lubiłem, ale wieść o jego odejściu nadal mnie zasmuca. Po jego śmierci jestem teraz ostatnim z naszej skromnej grupy; nie mam już z kim porozmawiać o dawnych czasach. Nigdy tego jednak nie czyniłem, w każdym razie nie z nim. Po opuszczeniu Hamburga, podążaliśmy jakże różnymi ścieżkami. On został fizykiem i żył głównie, jak sądzę, w Paryżu. Ja pozostałem w Niemczech i pracowałem z Hermanem Helmholtzem, przeważnie na arenie matematycznej, ale okazjonalnie angażując się w inne dziedziny. Nie sądzę, by o mnie pamiętano, gdy odejdę. Herman był naznaczony wielkością; ja nie. Lecz czułem się komfortowo w chłodnym cieniu jego teorii. Miał czysty, precyzyjny umysł. Odrzucał sentyment czy zabobony ze swej wizji świata. Nauczyłem się wiele na jego przykładzie.

    A teraz, gdy sięgam pamięcią do czasu, gdy miałem dwadzieścia kilka lat (jestem dwa lata młodszy od stulecia, które za miesiąc dobiegnie kresu), to nie czasy intelektualnego triumfu pamiętam najlepiej; nie analityczne zdolności Helmholtza, czy jego delikatną bezstronność.

    Prawdę mówiąc, nie ma teraz w moim umyśle wiele więcej, niż odrobina opowieści. Ale nie chce mnie opuścić, toteż teraz ją przedstawię, jako formę oczyszczania mojego umysłu.

     W 1892, byłem – razem z Purruckerem i pozostałymi ośmioma bystrymi młodzieńcami – członkiem nieformalnego klubu aspirujących intelektualistów w Hamburgu. Wszyscy w tym kręgu edukowaliśmy się aby zostać naukowcami, jako młodzi mieliśmy wielkie ambicje, zarówno dla nas samych jak i dla przyszłości naukowych starań. W każdą niedzielę zbieraliśmy się w kawiarni na Reeperbahn, i na zapleczu wynajętym dla tych celów, pogrążaliśmy się w rozmowach o łączących nas tematach, tak długo, jak czuliśmy, że te wymiany w jakiś sposób poszerzają nasze zrozumienie świata. Byliśmy bez wątpienia pompatyczni i bardzo skupieni na sobie; ale nasz zapał był bardzo żarliwy. To był czas ekscytacji. Zdawało się, że każdego tygodnia jeden z nas będzie przychodził na spotkanie z jakimś nowym pomysłem.

    Był to pewien letni wieczór – tego roku, nawet nocną porą, niezwykle gorący – gdy Ernst Haeckel opowiedział nam wszystkim historię, którą mam zamiar przytoczyć.

      Pamiętam dobrze okoliczności. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pamięć jest przecież mniej dokładna niż wiara w to, co było, nieprawdaż? To nie ma zresztą większego znaczenia. To, co pamiętam można równie dobrze uznać za prawdę. W końcu, nie ma już nikogo, kto mógłby to podważyć. Wydarzenia były następujące: pod koniec wieczoru, gdy każdy wypił już wystarczająco dużo piwa, by zatopić niemiecki okręt, i bystre ostrze intelektualnej debaty nieco się stępiło (prawdę mówiąc, przeszliśmy do plotek, jak to zwykle nieproszeni czyniliśmy po północy), Eisentrout, który później został wybitnym chirurgiem, uczynił zwykłą wzmiankę o człowieku zwanym Montesquino. Jego imię znane było nam wszystkim, choć nikt go nie spotkał. Przybył miesiąc wcześniej do miasta i skupił na sobie spore zainteresowanie społeczeństwa, utrzymując że jest nekromantą. Twierdził, że potrafi rozmawiać z, i nawet ożywiać zmarłych, urządzając seanse w domach bogaczy. Zbijał małą fortunę na opłatach za swe usługi, pobieranych od dam tego miasta.

    Wspomnienie jego imienia spotkało się z chórem gwałtownych opinii z różnych części pokoju, a wszystkie one były niepochlebne. Był pogardzanym oszustem i pozorantem. Powinien zostać odesłany z powrotem do Francji – skąd przybył – ale dopiero po wygarbowaniu mu skóry za impertynencję.

     Jedynym głosem, który nie potępił tego człowieka, była opinia Ernsta Haeckela, moim zdaniem najbystrzejszego z nas. Usiadł przy otwartym oknie – czekając zapewne na podmuch bryzy znad Elby w tą duszną noc – z policzkiem wspartym na dłoni.

   „Co o tym wszystkim myślisz, Ernst?”, zapytałem.

„Nie chcecie wiedzieć,” odparł łagodnie.

„Chcemy. Oczywiście, że chcemy.”

Haeckel spojrzał na nas. „Dobrze zatem,” zgodził się. „Opowiem wam.”

Jego twarz wyglądała niezdrowo w świetle świecy, i pamiętam że pomyślałem – bardzo wyraźnie – że nigdy wcześniej nie widziałem takiego spojrzenia w jego oczach, jak w tej chwili. Jakiekolwiek myśli zawędrowały do jego głowy, zmąciły czystość jego spojrzenia. Wyglądał na zmartwionego.

„Oto, co myślę.” rozpoczął. „Że powinniśmy ostrożniej wypowiadać się o nekromantach.”

„Ostrożniej?”, zapytał Purrucker, który był znakomitym w dyskusjach, a jeszcze bardziej lotnym w stanie upojenia. „Dlaczego mielibyśmy mówić ostrożniej o tym małym francuskim łotrze, który poluje na nasze kobiety? Dobry Boże, systematycznie wyłudza pieniądze z ich torebek!”

„W jaki sposób?”

„Ponieważ opowiada im że może ożywiać zmarłych!”, wrzasnął Purrucker, akcentując wypowiedź uderzeniem w stół.

„A skąd wiemy, że nie może tego robić?”

„Och, teraz ty, Haeckel,” odparłem, „chyba nie wierzysz-„

„Wierzę w dowód moich oczu, Teodorze.” wyjaśnił Haeckel. „A widziałem – raz w swoim życiu – coś, co było dowodem na to, że rzemiosło uprawiane przez Montesquino jest prawdziwym.”

Pokój wypełnił się śmiechem i protestami. Haeckel przesiedział je nieporuszony. W końcu, gdy cały nasz zgiełk ustał, rzekł: „Chcecie usłyszeć, co mam do powiedzenia, czy nie?”

„Oczywiście, że chcemy usłyszeć,” odparł Julius Linneman, spoglądając na Haeckela niemal w dziewczęcy sposób, jak zwykliśmy sądzić.

„Więc posłuchajcie,” rozpoczął. „To, co chcę wam opowiedzieć, jest absolutną prawdą, ale od momentu, jak zakończę opowieść, możecie nie chcieć mnie więcej widzieć w tym pokoju, gdyż uznacie, że jestem odrobinę szalony. Może nawet trochę bardziej niż odrobinę.”

Łagodność jego głosu i nawiedzone spojrzenie uciszyło wszystkich, nawet ekspresyjnego Purruckera. Wszyscy usiedliśmy lub położyliśmy się na kanapach i słuchaliśmy. Po chwili introspekcji, Haeckel rozpoczął swą opowieść.

I jeśli dobrze pamiętam, oto co nam przedstawił.

  „Dziesięć lat temu, byłem w Wittenbergu, studiując filozofię u Willhelma Hausera. Był metafizykiem, oczywiście; podobnym mnichom. Nie dbał o świat fizyczny; naprawdę, nie miał z nim styku. I nakłaniał studentów do życia w ten sam ascetyczny sposób, jaki praktykował. To było dla nas oczywiście trudne. Byliśmy bardzo młodzi i przepełnieni apetytem. Lecz gdy byłem w Wittenbergu, pod kontrolą jego oka, naprawdę starałem się żyć podług jego wskazówek, na ile tylko mogłem.

   Wiosną drugiego roku nauk Hausera, dostałem wiadomość, że mój ojciec – żyjący w Lunenburgu – jest bardzo chory i że muszę przerwać studia i wracać do domu. Byłem studentem. Wydawałem całe swoje pieniądze na książki i chleb. Nie stać mnie było na podróż powozem. Więc musiałem wyruszyć piechotą. To była oczywiście wielodniowa wyprawa, przez puste wrzosowiska, ale towarzyszyły mi moje przemyślenia, co czyniło mnie wystarczająco radym. Przynajmniej przez pierwszą część wędrówki. Później, jakby znikąd, pojawiła się straszliwa burza. Byłem przemoczony do suchej nitki, i pomimo mych ciągłych usiłowań odwrócenia trosk od stanu fizycznego, nie dałem rady. Byłem zziębnięty i nieszczęśliwy, a niezwykłości życia metafizycznego były odległe od mojego umysłu.

    Czwartego lub piątego wieczora, pociągający nosem i przeklinający, zebrałem trochę gałęzi i rozpaliłem ogień przy małej kamiennej ścianie, mając nadzieję na wysuszenie nim usnę. Gdy gromadziłem mech mający być moją poduszką, starzec, z obliczem melancholika, pojawił się z ciemności i przemówił do mnie niczym prorok.

Nie jest mądrym spać tutaj dziś w nocy,” ostrzegł.

Nie byłem w nastroju na dysputę z nim. Byłem zbyt zmęczony.

„Nie mam zamiaru ruszyć się choćby o cal,” odparłem. „To jest otwarta droga. Mam pełne prawo do tego, by tu spać, jeśli tylko chcę.”

„Oczywiście, że masz”, przytaknął starzec. „Nie mówiłem, że nie masz prawa. Po prostu, że to nie jest rozsądnym.”

Nieco się zawstydziłem mojego ostrego tonu. „Przepraszam,” odparłem. „Jest mi zimno i jestem głodny oraz zmęczony. Nie miałem zamiaru być opryskliwym.”

Starzec odparł, że nie chowa urazy. Przedstawił mi się jako Walter Wolfram.

Wyjawiłem mu swoje imię i swoją sytuację. Wysłuchał, a następnie zaoferował, że zabierze mnie do swego domu, który miał znajdować się w pobliżu. Tam być może skorzystam z dobrego ognia i gorącej zupy pomidorowej. Oczywiście, nie odmówiłem. Lecz gdy wstałem, zadałem mu pytanie, dlaczego uważa, że spanie w tym miejscu nie jest dla mnie bezpiecznym.

   Spojrzał na mnie z wielkim smutkiem. Niemal ze złamanym sercem, czego sensu nie byłem w stanie pojąć. Po czym rzekł: „Jesteś młodym człowiekiem i bez wątpienia nie boisz się porządku świata. Ale proszę, uwierz mi, gdy mówię ci, że są noce, w których spanie w pobliżu zmarłych nie jest dobrym pomysłem.”

„Zmarłych?”, powtórzyłem, i spojrzałem za siebie. W stanie swego wyczerpania nie dostrzegłem, co znajdowało się po drugiej stronie kamiennej ściany. Teraz, gdy chmury deszczowe rozsunęły się, dając miejsce Księżycowi, mogłem zobaczyć sporą liczbę grobów, starych i świeżo wykopanych. Zazwyczaj taki widok nie poruszyłby mnie zbytnio. Hauser nauczył nas spoglądać zimno na śmierć. Twierdził, że nie powinna ona poruszyć człowieka bardziej, niż widok słońca, gdyż jest równie pewna i niepowtarzalna. Gdy słyszałem to w ciepłe popołudnie w klasie w Wittenbergu, była to dobra rada. Lecz teraz – na środku pustkowia, ze starcem mamroczącym jakieś zabobony u mego boku – nie byłem już tak przekonany o jej sensie.

Tak czy inaczej, Wolfram zabrał mnie do swego małego domu, który znajdował się mniej niż pół mili drogi od nekropolii. Były tam obecny ogień i zupa. Lecz również, ku memu zaskoczeniu, jego żona Eliza.

  Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata, i była najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. Oczywiście, wiele piękności było w Wittenbergu. Ale nie przypuszczam, żeby jego ulice kiedykolwiek przemierzała kobieta równie perfekcyjna. Orzechowe włosy, długie aż do jej wysmukłej talii. Pełne usta, pełne biodra i piersi. I te oczy! Gdy spotkały się z mymi, zdawały się je pożerać. Zrobiłem wszystko, na miłość przyzwoitości, aby ukryć swoją admirację, ale było to trudne. Pragnąłem upaść przed nią na kolana i zadeklarować niesłabnące oddanie, tam i wtedy.

  Jeśli nawet Walter to dostrzegł, nie dał po sobie tego poznać. Zdałem sobie sprawę, że był czymś zaniepokojony. Nieustannie zerkał na zegarek w płaszczu i spoglądał w stronę drzwi.

  Prawdę mówiąc, cieszył mnie jego brak skupienia. Pozwalało mi to rozmawiać z Elizą, która – początkowo oficjalna – rozruszała się w dalszej części wieczoru. Poiła mnie winem, a ja piłem, zanim tuż przed północą nie zapadłem w sen, pomiędzy naczyniami, z których jadłem.

  W tym punkcie, ktoś z naszego małego zgromadzenia – sądzę, że mógł to być Purrucker – napomknął, iż sądził, że nie będzie to historia o niespełnionej miłości, gdyż nie był w nastroju na takie. Na co Haeckel odparł, że ta opowieść nie ma niczego wspólnego z miłością, jakiegokolwiek rodzaju. Odpowiedź prosta, lecz skuteczna: uciszyła przerywającego i pogłębiła nasz zmysł przeczuwania.

     Hałas kawiarni teraz ustał niemal całkowicie, podobnie jak i odgłosy ulicy. Hamburg kładł się spać. Ale my byliśmy tam, skupieni na historii, i wpatrzeni w oczy Ernsta Haeckela.

  „Obudziłem się nieco później,” kontynuował, „ale byłem tak rozleniwiony i ciężki od wina, że ledwie mogłem otworzyć oczy. Drzwi były uchylone, a na progu stał mężczyzna w czarnej pelerynie. Szepcząc, rozmawiał z Walterem. Następnie, z tego co dostrzegłem, wymienili pieniądze, choć nie widziałem tego dokładnie. Po czym mężczyzna odszedł. Widziałem jedynie krótką migawkę jego twarzy, w świetle ognia z kominka. Pomyślałem, że nie należy ona do kogoś, z kim chciałbym wdać się w spór. Ani nawet spotkać. Wąskie oczy, głęboko osadzone w pomarszczonym obliczu. Cieszyłem się, że odszedł. Gdy Walter zamknął drzwi, położyłem swą głowę i nieomal zamknąłem oczy, woląc by nie wiedział o moim przebudzeniu. Nie mogę wam dokładnie wyjaśnić, czemu. Po prostu wiedziałem, że dzieje się tam coś, w co wolałbym nie być zaangażowanym.

    Następnie, gdy tam leżałem i nasłuchiwałem, dobiegł mnie dźwięk płaczącego dziecka. Walter wołał Elizę, by uspokoiła oseska. Nie usłyszałem jej odpowiedzi. Raczej coś, co nie miało żadnego sensu. Jej głos, tak miękki i słodki w czasie naszej rozmowy, brzmiał teraz dziwnie. Przez szpary w mych oczach mogłem widzieć, że podeszła do okna i wpatrywała się w nie, z dłońmi przyciśniętymi do szyby.

  Walter ponownie poprosił ją, by zajęła się dzieckiem. Ponownie odpowiedzią było jakieś mamrotanie. Tym razem odwróciła się nieco i ujrzałem, że w żadnym wypadku nie jest tą samą kobietą, z którą konwersowałem. Zdawała się być na początkowym etapie jakiejś choroby. Była rozpalona, z dzikim wzrokiem i ściągniętymi ustami.

   Wszystko, co wcześniej zdawało się być dowodem jej piękna i witalności, teraz wyglądało raczej jak mgnienie zżerającej ją choroby. Była zbyt rozpalona; jak ktoś dręczony przez gorączkę, w chwili swego ryzyka płonący okropną jaskrawością. Jedna z jej rąk zawędrowała między nogi, i zaczęła tam trzeć, w najbardziej rozpraszający sposób. Jeśli kiedykolwiek byliście w domu wariatów, mogliście widzieć taki rodzaj zachowania, jaki przedstawiała.

  „Cierpliwości”, uspokajał ją Walter. „O wszystko zadbałem. Teraz idź i zaopiekuj się dzieckiem.”

W końcu posłuchała jego prośby, i wyszła do drugiego pokoju. Dopóki nie słyszałem płaczu, nie zdawałem sobie sprawy, że mają dziecko i wydało mi się dziwnym, że Eliza nie wspomniała o tym. Leżąc tam, symulując sen, próbowałem wymyślić co uczynić dalej. Czy powinienem przebudzić się, i oznajmić memu gospodarzowi, że mimo wszystko nie skorzystam dłużej z jego opieki? Postanowiłem jednak, że pozostanę w tym samym stanie. Tak długo, jak sądzili że śpię, będą mnie ignorować. Na to przynajmniej liczyłem. Płacz dziecka ustał. Złagodziła go obecność Elizy.

  „Upewnij się, że ma dosyć, zanim go położysz”, słyszałem jak oznajmiał jej Walter. „Nie chcę, by się obudził i płakał za tobą, gdy odejdziesz.”

Z tego wywnioskowałem, że karmiła dziecko piersią; ten fakt wyjaśniał dorodność jej biustu. Był pełny mleka. I muszę przyznać, nawet po spojrzeniu na Elizę stojącą przy oknie, że czułem nieco zazdrości o oseska, wessanego w te wspaniałe piersi.

  Później wróciłem do próby zrozumienia tego, co miało tam miejsce. Kim był człowiek, który pojawił się w drzwiach? Kochankiem Elizy? Jeśli zatem, czemu Walter mu płacił? Czy możliwym było, że ten starzec wynajął tego jegomościa, aby ten zadowalał jego żonę, gdyż sam nie był w stanie tego zrobić? Czy rozedrganie Elizy w oknie było po prostu erotyczną niecierpliwością?

     W końcu, wyszła z pokoju dziecka i bardzo ostrożnie zamknęła drzwi. Nastąpiła szeptana wymiana zdań między mężem i żoną, której nie dosłyszałem, lecz która zrodziła w mojej głowie kolejne pytania. Czy konspirowali, aby mnie ukatrupić? Muszę wam powiedzieć, że w tej chwili czułem nagość swego karku...

   Ale niepotrzebnie się martwiłem. Po minucie skończyli szepty i Eliza opuściła dom. Walter z kolei usiadł przy ogniu. Słyszałem, jak nalał sobie drinka i głośno opróżnił kieliszek; później powtórzył czynność. Najwyraźniej topił swe smutki w alkoholu; albo poprawiał humor. Pił dalej, mamrocząc przy tym. Następnie, mamrotanie przeszło w płacz. Niebawem zaczął łkać.

  Nie mogłem już tego znieść. Podniosłem głowę znad stołu i zwróciłem się w jego stronę.

   „Herr Wolfram, co się tu dzieje?”

Łzy spływały po jego twarzy, prosto na brodę.

„Och mój przyjacielu”, rzekł kręcąc głową, „nie zdołam tego objaśnić. To noc pełna niewysłowionego smutku.”

„Czy mamże zostawić cię z nim samego?”, spytałem.

„Nie,” odparł. „Nie, nie chcę żebyś w tę noc wychodził na zewnątrz.”

Chciałem oczywiście wiedzieć, dlaczego. Czy było tam coś, czego obawiał się, że ujrzę?

Wstałem od stołu i podszedłem do niego. „Człowiek, który się tu zjawił-„, usta Waltera zaokrągliły się gdy o nim wspomniałem. „Kim on jest?”, zapytałem.

„Nazywa się doktor Skal. Według mej wiedzy jest Anglikiem.”

Czekałem na dalsze wyjaśnienia. Leczy gdy żadne się nie pojawiły, dodałem: „I przyjacielem pańskiej żony.”

„Nie,” odparł Walter. „To nie tak, jak myślisz.” Nalał sobie nieco więcej brandy i napił się ponownie. „Przypuszczasz, że są kochankami. Ale to nieprawda. Eliza nie jest wcale zainteresowana towarzystwem doktora Skala, uwierz mi. Ani też żadnym gościem w tym domostwie.”

  Uznałem, że ta wzmianka była piłką odbitą w mą stronę, toteż zacząłem się bronić, lecz Walter machnął ręką na me protesty.

„Nie trap się,” odparł. „Nie winię cię za spojrzenia, jakimi obdarzyłeś moją żonę. Jakże mogło być inaczej? Jest bardzo piękną kobietą, i byłbym zdumiony, gdyby taki młodzieniec jak ty nie próbował jej uwieść. Przynajmniej w głębi duszy. Ale powiem ci jedno, przyjacielu: nie zdołałbyś jej zadowolić.” Wzmiankę tę poprzedziła chwila ciszy. Po czym dodał: „Także i ja, rzecz jasna, nie potrafiłem. Gdy się ożeniłem, byłem już za starym, aby być w pełni jej mężem.”

„Lecz macie dziecko,” zauważyłem.

„Ten chłopiec nie jest moim.”, odparł Walter.

„Więc wychowujesz oseska, który nie jest twoim?”

„Tak.”

„Gdzie jest jego ojciec?”

„Obawiam się, że nie żyje.”

„Och.” To wszystko zaczęło brzmieć tragicznie. Eliza jest w ciąży, ojciec umiera, a Walter przybywa na ratunek, ocalając ją od zniewagi. Taka historia wytworzyła się w mej głowie. Jedynym niepasującym nigdzie elementem był doktor Skal, którego zamaskowana postać tak mnie poruszała.

„Wiem, że to nie moje sprawy-„, rzekłem do Waltera.

„I niech lepiej takimi pozostaną,” poprosił.

„Ale mam jeszcze jedno pytanie.”

Pytaj, zatem.”

„Jakiej profesji doktorem jest ten Skal?”

„Ach.” Walter odstawił szklankę i zaczął wpatrywać się w ogień. Nikt do niego nie dorzucał przez dłuższą chwilę i przez to był teraz tylko małą kupką żarzących się resztek.

„Doktor Skal jest nekromantą. Zajmuje się dziedziną nauki, której wiedzy nie rozumiem.” Nachylił się nieco bardziej w stronę ognia, jakby mówienie o tajemniczym człowieku mroziło go do szpiku kości. Czułem coś podobnego. Nie wiedziałem wiele o profesji nekromanty, ale przypuszczałem, że miała związek z umarłymi. Pomyślałem o cmentarzu i pierwszych słowach Waltera do mnie: Nie jest mądrym spać tutaj dziś w nocy.

Nagle zrozumiałem. Stanąłem na nogi, potrząsając moją niemal już trzeźwą głową. „Wiem, co tu się dzieje.”, oznajmiłem. „Płacisz Skalowi za to, by Eliza mogła komunikować się ze zmarłymi! Z ojcem jej dziecka.”

Walter nadal wpatrywał się w ogień. Podszedłem do niego.

„Mam rację, nieprawdaż? A teraz Skal ma zamiar uciekać się do jakichś żałosnych sztuczek, aby przekonać Elizę, że rozmawia ze zmarłymi.”

„To nie sztuczka,” zaoponował Waltera. Po raz pierwszy od początku tej ponurej wymiany zdań spojrzał na mnie. „Obawiam się, że to, co robi Skal jest prawdziwe. Stąd też powinieneś pozostać tu do chwili, w której to się nie skończy. Nie ma niczego, co mógłbyś-„

  Przerwał w tej chwili swą myśl, gdyż usłyszał głos Elizy. Nie artykułowała zdań, lecz łkała; raz po razie, z oczywistego dla mnie miejsca. Eliza znajdowała się na cmentarzu ze Skalem. W ciszy nocy jej głos rozprzestrzenił się z łatwością.

„Posłuchaj jej, poprosiłem.

„Lepiej nie,” padła odpowiedź. Zignorowałem go, i podszedłem do drzwi, wiedziony jakąś chorą fascynacją. Ani przez moment nie wierzyłem w to, co Walter opowiadał o nekromancie. Choć w wiele z rzeczy, jakich nauczył mnie Hauser trudno było tej nocy uwierzyć, wciąż ufałem jego naukom o sprawach życia i śmierci. Uczył, że dusza jest oczywiście nieśmiertelna. Lecz natychmiast, gdy wyzwoli się z cielesnych ograniczeń, ciału pozostaje jedynie znaczenie kawałka gnijącego mięsa. Mężczyzna lub kobieta nią napędzani odchodzą, aby być z tymi, którzy już utracili swoje życie. Przekonywał, że nie było sposobu na przywołanie duchów z powrotem. I w związku z tym – choć Hauser nigdy nie posunął się do tak dalekiego stwierdzenia – nie ma wiarygodności w słowach zapewniających, że potrafią jednać się ze zmarłymi.

   W skrócie, doktor Skal był oszustem: to było moje niewzruszone przekonanie. I biedna, rozproszona Eliza była jego ofiarą. Bóg jeden wie, czego od niej żądał, doprowadzając ją do takiego stanu. Moja wyobraźnia – początkowo bezwstydnie zatopiona w kobiecych urokach, po czym uznająca ją za szaloną – teraz odkrywała ją po raz trzeci, jako beznadziejną ofiarę Skala. Wiedziałem z opowieści zasłyszanych w Hamburgu, jakie moce szarlatani tacy jak ten dzierżyli w obliczu wrażliwych kobiet. Słyszałem o nekromantach, którzy wymagali, by podczas ich seansów wszyscy byli nagimi, jak stworzyła ich natura! Inni maltretowali serca swych ofiar swą niesamowitością aż do stanu omdlenia tych niewiast, podczas których czynili im krzywdę. Sądziłem, że wszystko to spotkało Elizę. I im głośniejsze stawały się jej łkania i krzyki, tym silniej utwierdzałem się w przekonaniu, że moje najgorsze przypuszczenia są prawdą.

     W końcu nie wytrzymałem i wyszedłem w noc, aby ją przyprowadzić. Wolfram ruszył za mną i złapał za ramię. „Wracaj do domu!”, zażądał. „Do licha ciężkiego, zostaw to wszystko i wracaj do domu!

  Eliza zaczęła teraz piszczeć. Nie mogłem zawrócić, gdyż od tego zależało moje życie. Wyrwałem się z uścisku Wolframa i ruszyłem na cmentarz. Początkowo sądziłem, że ma zamiar zostawić mnie w spokoju, lecz gdy zerknąłem wstecz, ujrzałem, że choć wrócił do domu, pojawił się znów, dzierżąc w dłoniach muszkiet. Sądziłem, że chce mi nim grozić, lecz zamiast tego poprosił:

„Weź to”, podając mi broń.

„Nie mam zamiaru nikogo zabijać!”, odparłem, czując się nawet bez tego wystarczająco odważny i śmiały. „Chcę tylko wyrwać Elizę z łap tego cholernego Anglika.”

„Ona nie wróci, uwierz mi.”, odparł Waltera. „Proszę, weź ten muszkiet! Jesteś dobrym młodzieńcem. Nie chcę, b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin