Tło cywilizacyjne odsieczy wiedeńskiej F. Koneczny.doc

(158 KB) Pobierz

Tło cywilizacyjne odsieczy wiedeńskiej

Imię Sobieskiego znane było całemu światu chrześcijańskiemu i muzułmańskiemu. Nie tylko było, lecz i jest znane; rozgłos był tu istotnie gońcem prawdziwej sławy historycznej, rosnącej z wiekami, przechodzącej wciąż do nowych ludów, obejmującej całą ziemię. Nawet na niebo nie można spojrzeć, by się z nim nie spotkać, bo tam błyszczy gwiazdozbiór, nazwany przez Heveliusa "tarczą Sobieskiego". Wyszczególniany nieraz łaską królewską, "wielki Gdańszczanin czuł się synem Polski i otwarcie się przyznawał do narodu i do społeczeństwa polskiego". Towarzyszy Janowi III blask wielki i dziwny, jedyny niemal w historii, iż pochodzi z wdzięczności. To za ocalenie "chrześcijaństwa i cywilizacji"! Czyż może być czyn bardziej powszechno-dziejowy?

Przeglądając sonety włoskie, panegiryki i canzony na cześć Sobieskiego - a wśród nich są "canzoni pindariche" samego Filicali - widzi się, z jak wysokiego stanowiska patrzano na czyn Sobieskiego i zasługę Polaków. Zbierający we Włoszech "sobiesciana" w latach 1825-1830 Ciampi (z ramienia warszawskiego Towarzystwa Naukowego) odszukał 63 druki, 26 rękopisów, dziewięć obrazów, rycin i medali. Nikogo ze swoich Włosi bardziej nie uczcili.

W roku 1683 stanął król polski na czele Europy, wykonując czyn, do którego sam dał inicjatywę, starając się od roku 1680 o ligę antyturecką. Nie doszła do skutku w takich rozmiarach, jakby król był pragnął, ale bądź co bądź otrzymywał pomoce pieniężne z Włoch, od papieża i książąt, z Hiszpanii i z Portugalii i Polska dała krew swoją, ale w konstytucji sejmu 1683 roku nie ma wzmianki o zamierzonej wyprawie. Nie kosztowała Rzeczpospolitej ani grosza, co sam król potem stwierdził.

Król porwał za sobą kwiat narodu polskiego; były to zaciągi i służba ochotnicza, nieobjęta żadnym obowiązkiem wobec państwa i jego ustaw. Trzeba pamiętać, że pod Wiedeń ruszyła armia z Polski, armia narodowo polska, lecz nie będąca wcale armią Królestwa Polskiego. Sam Sobieski mógłby był powiedzieć o sobie: optimis placueret satis est. Wcale nie wszystkim podobał się, niechętnych miał bodaj więcej, niż zwolenników. Triumf wiedeński wzmocnił jego partię; ale nie brakło spisków, ni zamiaru strącenia go z tronu.

Litwini nie chcieli dopuścić go do korony i na sejmie konwokacyjnym 1674 roku przeparli wniosek, że uznaje się wrogiem ojczyzny każdego, kto by wystąpił z kandydaturą Piasta. Kiedy potem wycofali ten wniosek, mimo to stawali ostro przeciw Sobieskiemu; mieli na widoku "swego", Michała Paca. Trząsł on Litwą i wskazywał kandydata do korony. Wykluczanie Piasta miało otworzyć drogę do tronu Henrykowi Hohenzollernowi, synowi "wielkiego elektora", Fryderyka Wilhelma brandeburskiego. Pac pozostał potem na całe życie wrogiem Sobieskiego, a przyjacielem elektora i powolnym wykonawcą jego polityki na terenie polsko-litewskim.

Innym kandydatem do korony polskiej (pośród siedmiu) był Karol Lotaryński. Z nim i z Fryderykiem Wilhelmem będziemy się spotykać w ciągu opowiadania.

Wiadomo, że nowy król odłożył koronację z powodu walk z Turkami. W roku 1674 odebrał Bracław, w następnym całą niemal Ukrainę i odniósł sławne zwycięstwo w pobliżu Lwowa, pod Lesienicami (niegdyś zwane mylnie "pod Zniesieniem"). Tam to umyślnie spóźnił się hetman litewski, ów Michał Pac; że umyślnie, wykazał to już dawno Aleksander Czołowski ("Wojna polsko-turecka 1675 r."- 1894). Zobaczymy, że Pac spóźnił się i na inny plac boju.

Wtedy właśnie elektor brandeburski rugował Szwedów z ich zdobyczy nad Bałtykiem, osiągniętych pokojem westfalskim. Ludwik XIV wystąpił w obronie dawnego sprzymierzeńca Francji i próbował porozumieć się z Polską przeciw Hohenzollernom: Odkrywając przed Sobieskim widoki odzyskania Prus Książęcych, trafiał Ludwik XIV w Warszawie na usposobienie jak najprzyjaźniejsze, ale cóż z tego, skoro wojna turecka nie pozwalała prowadzić równocześnie drugiej wojny na północy. Zawarty w Jaworowie traktat 1675 roku był też warunkowy: król polski miał podjąć wojnę z Brandeburgią wspólnie ze Szwecją za subsydia francuskie, lecz o ile stanie pokój z Turcją. W październiku 1676 roku zawierano więc pospiesznie tzw. preliminarz pokojowy żórawiński, a Ludwik XIV miał wpływem swym w Stambule dopomóc do otrzymania korzystnego pokoju stałego. Sobieski chciał wpierw odzyskać Podole, a potem jąłby się chętnie wojny o Prusy. Liczono zaś mocno na to, że z pomocą wpływów francuskich, sułtan odda Podole i resztę Ukrainy. Wyprawiono więc do Turka wojewodę chełmińskiego, Gnińskiego, a tymczasem uprawiano politykę bałtycką. Obecnie znamy przebieg tych spraw dokładnie, dzięki pracy Kazimierza Piwarskiego: "Polityka bałtycka Jana III w latach 1675-1679" (Cieszyn, 1932).

Nadworny kaznodzieja, ks. Piekarski, wyrażał zapewne myśl królewską, gdy na sejmie koronacyjnym w kazaniu sejmowym wołał: by król "posunął granice Polski poza Odrę, po rzekę Salę i wbił tam na nowo, porwane już dawno nurtem rzeki, słupy Chrobrego". Myślał też "gospodarny, wedle zgodnych sądów współczesnych, i zapobiegliwy" Jan III bardzo poważnie o wzmożeniu handlu polskiego na Bałtyku, przy czym "pragnął poddać rewizji uprzywilejowane stanowisko Gdańska". Bawił w tym celu w tym opornym mieście i tam podpisał traktat ze Szwecją. Elektor wypierał tymczasem Szwedów z tylnego Pomorza, odbierając im zdobycze pokoju westfalskiego, a rząd szwedzki popełniał tyle błędów dyplomatycznych, politycznych i wojennych, tyle zaniedbań i tak ze wszystkim zwlekał, iż trudno się uchronić przed podejrzeniem o złą wolę ludzi, stojących na najbardziej wpływowych stanowiskach w Szwecji. Elektor miał wszędzie swoich ludzi, a płacił dobrze. W Polsce opłacał kanclerza Leszczyńskiego i hetmana litewskiego Paca, a dyplomacja brandeburska przeciw projektowi, żeby zagarnąć w porozumieniu ze Szwecją Prusy Książęce, wysunęła inny projekt, żeby w porozumieniu z Brandeburgią zabrać Szwedom Inflanty.

Na takim tle politycznym uchwala sejm warszawski 1677 roku redukcję armii do 12.000 żołnierza. Pac nie rozpuścił jednak wojska litewskiego, "by zgodnie z obietnicami, danymi Danii i elektorowi, osłonić Prusy Książęce przed atakiem Szwedów (z Inflant)". Ciekawy jest list Jana III, pisany w styczniu 1678 roku nie wprost do Michała Paca, lecz do brata jego, kanclerza Krzysztofa, list ściśle urzędowy, opracowany w porozumieniu z urzędującymi senatorami. Król "wyraża zdziwienie, że gdy po kampanii żórawińskiej wojsko litewskie natychmiast się rozbiegło i ledwie połowę udało się zatrzymać w szeregach, teraz, kiedy jest pokój i Rzeczpospolita pragnie wytchnienia i ulgi finansowej, wojsko (litewskie) zajmuje hiberny, uciskając ludność wbrew prawu." Ale Pac nie rozbroił się.

Sytuacja stawała się wielce kłopotliwa, bo wiedziano na dworze, że hetman litewski ma już gotowy plan napadu na Inflanty szwedzkie i trafiono na ślady porozumienia Brandeburga z Moskwą, a co gorsza, Żmudź groziła, że się podda Moskwie; jeśli król będzie trwał przy sojuszu ze Szwecją przeciw Hohenzollernom. Agitował też elektor w Wielkopolsce, grożąc z jednej strony najazdem na tamtą prowincję, a z drugiej podając się za obrońcę "wolności polskich" przeciw absolutystycznym dążnościom króla, który założyłby dynastię i stanąłby ponad sejmy, gdyby mu się powiodło osadzić na księstwie ruskim królewicza Jakuba!

Latem 1678 roku wykryto spisek magnacki na króla, żeby go zdetronizować, a nici spisku wiodły do Berlina i do Wiednia. Następcą Sobieskiego miał być Karol Lotaryński, który niedawno właśnie poślubił królową wdowę Eleonorę. Jan III domyślał się jakiegoś tajnego porozumienia Danii, Brandeburgii, cesarza i Moskwy przeciw Polsce i Szwecji.

Według pierwotnego planu miał król uderzyć na Prusy Książęce wiosną 1678 roku, ale Szwedzi ociągali się ze współdziałaniem i dywersja ich nastąpiła aż dopiero zimą. A tymczasem elektor zdobył już całe Pomorze Tylne, w listopadzie był już panem nawet Rugii, mógł tedy przeprowadzić wojsko do Księstwa. Na czas pochodu przez polskie terytorium, elektor przywdziewał strój polski. Szwedzi uciekali przed nim aż do Rygi. Cóż czyni Sobieski?

Jesienią 1678 roku wraca Gniński ze Stambułu z najgorszymi wiadomościami. Interwencja francuska u sułtana okazała się bez znaczenia, o zwrocie Podola nie chciano w Stambule słyszeć; nowa wojna turecka stawała się nieuchronną. Trudno było równocześnie wojować z Turkami, z elektorem, a może i z cesarzem. Turecka sprawa stała zresztą zawsze na pierwszym planie.

Położenie polityczne zmieniło się też gruntownie przez szereg traktatów pokojowych w Nymwedze, od sierpnia 1678 do marca 1679 roku, kiedy to "wielki elektor", izolowany politycznie, musiał w końcu pod naciskiem Ludwika XIV nie tylko zwrócić Szwecji w osobnym pokoju w St-Germain wszystkie zdobycze, ale sam w cztery miesiące potem stawał się sojusznikiem Francji. Pozostała tylko fanatyczna nienawiść elektora przeciw Sobieskiemu, trwać mająca aż do zgonu, bo król polski "polityką swą w latach 1675-1679 przyczynił się walnie do pozbawienia Fryderyka Wilhelma owoców jego zwycięstw nad Szwedami i odsunięcia Hohenzollernów od ujść Odry na pół jeszcze wieku".

Nieuchronność dalszych wojen z Turcją była widoczna, bo sułtan stawiał warunki twarde, żądając nawet haraczu; jak w buczackim traktacie. Na tę kwestię kładą nacisk źródła współczesne, od pamiętnika Jełowickiego poczynając. Jak przedtem odrzucono buczackie układy, podobnie teraz runął preliminarz żórawiński. Oddalało to Polskę od francuskiego systemu politycznego w Europie, tym bardziej, że Ludwik XIV był obecnie sprzymierzony z Fryderykiem Wilhelmem, a traktat z nim rozszerzał jeszcze nawet w latach 1681 i 1682.

Sympatii i związków osobistych z Francją było wiele. Za Władysława IV i za Jana Kazimierza była królową polską pierwsza Francuzka, za Jana III - druga. Rodzina Sobieskich od dawna stykała się z Francją. Ojciec króla, sławny z oręża i pióra Jakub Sobieski był oficerem francuskiej królewskiej straży przybocznej. We Francji uczono się postępowej sztuki wojennej: Jakub wyprawia znowu do Francji swych synów, Marka i Jana, którzy w Paryżu wstępują do muszkieterów królewskich. Bywając na dworze, mając sobie otwarte wszystkie najpierwsze salony paryskie, wyniósł Jan Sobieski stamtąd na całe życie szereg stosunków osobistych, a przede wszystkim znał osobiście wszystkich wybitnych wojowników francuskich, starszych jako swych mistrzów, młodszych, jako kolegów, sobie równych. Oznaką dobrych stosunków było to, że Ludwik XIV trzymał mu jeszcze jako hetmanowi, do chrztu syna Jakuba.

Wszystkie sympatie osobiste nie miały już waloru politycznego, skoro Francja wpisała się do obozu antypolskiego; pomiędzy królem francuskim a elektorem mówi się nawet o detronizacji Sobieskiego na rzecz kandydata francuskiego, któremu elektor miał udzielić poparcia. Było o tym głośno w Europie. Dochowała się (w zbiorku Ciampi'ego) relacja rezydenta florenckiego o tym, "co się działo w Warszawie w dniach 14-17 marca 1680 roku, kiedy to przywołano na zamek trzech biskupów i francuskiego kapucyna, roztrząsano przejęte papiery, przywoływano szereg posądzanych dostojników i stronników dworu". W następnym roku chciał król francuski nawrócić z tej drogi, ale nie będziemy się dziwić, że tym razem grunt był dla Francji przysposobiony jak najgorzej. A zresztą nad wszystkim unosiła się vis maior: groźba najazdu tureckiego.

Trzeba było szukać sprzymierzeńców przeciw półksiężycowi, jak się da, tworzyć ligę, Innocenty XI staje na czele, idą subsydia z Rzymu, z Florencji, nawet z Portugalii. Cosimo III dał sto tysięcy florenów a pomiędzy kardynałami i w ich otoczeniu składki były obfite, skoro na jednej tylko dochowanej cedule figuruje kwota 48 tysięcy skudów. Papież potrząsnął skarbnicą watykańską i zewsząd ściągał subsydia.

I tak pod protektoratem Innocentego XI stanęło przymierze zaczepno-odporne, dnia 31 marca 1683 roku zawarte pomiędzy Polską a cesarzem Leopoldem I. Obie strony zobowiązały się podjąć walkę z Turcją i nie zawierać pokoju, jak tylko wspólnie; gdyby zaś zagrożony był Wiedeń lub Kraków, zajdzie obowiązek udzielenia wzajemnie bezpośredniej pomocy zbrojnej.

Warunek ten stał się w tym samym jeszcze roku aktualny. Cesarscy jak mogli tak uganiali się z Turkami, ale mogli nader mało, a o stoczeniu walnej jakiej bitwy nie myśleli, póki by nie nadciągnął Sobieski; wojska niemieckie nie chciały złączyć się w jedną armię, póki król nie nadejdzie. Uważano, że trzeba jak największej naraz siły, tudzież, że trzeba wodza wsławionego, respektowanego przez nieprzyjaciela.

Jan III był desygnowany na wodza naczelnego. Budził zaufanie; samo imię jego podnosiło ducha. Znany był całemu światu, jako pogromca Turków, pierwszy i jedyny ich pogromca, albo on lub też przynajmniej który z hetmanów jego szkoły. Ileż zwycięstw już odniósł! Jego wyprawa na czambuły tatarskie w roku 1672 stała się przedmiotem podziwu największych w Europie znawców sztuki wojennej, a zwycięstwo chocimskie z listopada 1673 roku dało powód do wielkich uroczystości w papieskim Rzymie i z polecenia papieskiego weszło do brewiarzy polskich diecezji. A niedawno dopiero świetna kampania i koronacja aż po zwycięstwie!

Nadspodziewanie nastąpił w Polsce istny wybuch powszechnego zapału. Rezydenci włoscy me znajdują słów, żeby to opisać. Zebrało się znacznie większe wojsko, niż z początku przypuszczano, a wciąż przybywało jeszcze żołnierza "e molta nobilta volontaria". A przy tym " tutti vanno alla guerra con tal animo e fiducia di vincere, che e indicibile". "Toteż, jeżeli Wiedeń zdoła tylko utrzymać się do nadejścia Polaków - pisze Brunetti w sierpniu 1683 roku do Cosimy III - należy spodziewać się zwycięstwa jak najświetniejszego".

Chętnie szli daleko poza granice państwa, z zapałem; nastąpiło istne "poruszenie" szlachty, czego nie zdołało dokazać tyle innych spraw narodowych. Ruszył za Sobieskim prawdziwie cały kwiat narodu polskiego, albowiem była to wyprawa religijna. Korona była wówczas niemal wyłącznie katolicka, Polak innowierca należał do rarytasów; tylko na Litwie byli liczniejsi - ale też Litwy nie było wcale w armii Sobieskiego.

Nie darmo Janowi III nadawano u nas przydomek "rex orthodoxus", z jakim spotykamy się często w drukach współczesnych. Chowany przez rodziców nie tylko pobożnie, ale też nabożnie, należał od wczesnej młodości do bractwa różańcowego, w soboty suszył, miał przez ojca nakazanych sporo modlitw na co dzień, gdy go z bratem Markiem wyprawiono na Akademię Krakowską i Mszy św. słuchał codziennie. Z magnackich domów takie wychowanie rozchodziło się po dworach i dworkach. Cała szlachta była orthodoxa, cała podobna do swego króla.

Ideałem tego rycerstwa jest rycerz pobożny. Biorą ze sobą na wyprawę "Prawego Rycerza" ks. Starowolskiego i "czytują w ciągnieniu". Jeżeli w pochodzie pod Wiedeń odprawiała się niemal codziennie Msza św., a król przystępował przez ten czas sześć razy do Sakramentów św., toć trzeba sobie wyobrazić całe rzesze naśladujące przykład wodza. Swojską sercom polskim stawała się osoba Jana III podczas tej wyprawy, tym bardziej, że król żył po żołniersku. Chociaż już niemłody, a ociężały z powodu tuszy, siada do karety tylko, póki go królowa odprowadza do granic, ale zaraz potem sześciokonna ta kareta odesłana jest do taboru, a król odbywa całą wyprawę konno, nocując pod "namiotkiem, więzionym w trokach", a był "namiotek bardzo mały i mizerny, który w trokach wożono". Często nocuje sub love, z kulbaką pod głową; świadczą o tym wszystkie diariusze, od Chotelskiego do Dyakowskiego.

Wszyscy współcześni - a cudzoziemcy bardziej, niż Polacy - zdziwieni byli nadzwyczajną szybkością pochodu pod Wiedeń. Pilno było, bardzo pilno; wiemy od znawców, że Wiedeń nie byłby się już mógł trzymać dłużej, jak pięć dni. Ale armię popędzała także ambicja Sobieskiego.

Ambitny był nadzwyczaj, z czym się nie taił. We wstępie diariusza królewicza Jakuba czytamy, co następuje: "On (tj. ojciec autora) po tylu wojskowych stopniach wyniesiony do tak wielkiej w królestwie polskim godności, koronę nosząc wysłużoną i w tylu bitwach zyskaną, prawie zawsze mając ją przed oczyma w każdym starciu, dążył do niej przez niebezpieczeństwa śmierci, a nieraz przez krwi własnej przelanie i na koniec ją zdobył nie zniewieściałością, lecz trudami". Tego rodzaju informacja pochodzić mogła z jednego tylko źródła, tj. od samego królewskiego ojca; on sam opowiadał synowi, jako w każdym starciu miał przed oczyma koronę. Podobnież niegdyś Batory!

A w liście do Jedynej duszy i serca pociechy najśliczniejszej, najwdzięczniejszej i najukochańszej Marysieńki", z Opawy, 25 sierpnia pisze, czemu się spieszy. "Ciężkie wojsko" pójdzie oczywiście wolniej, on zaś z lekkimi chorągwiami wyprzedzi je, gdyż... gotowi wygrać bitwę bez niego. Albowiem wyprawiony w 4 tysiące już przed kilku tygodniami Lubomirski wezwał hetmana Sieniawskiego, żeby się złączył z nim i z księciem Lotaryńskim. Jakoż odnosili cztery razy w potyczkach pewne przewagi nad nieprzyjacielem, nie mogąc się oczywiście ważyć na przyjęcie znaczniejszej bitwy; ale po przyłączeniu się wojska hetmana polnego koronnego może by się ważyli. Nuż przegrają? a nuż bez króla wygrają? Jedno i drugie złe! Posłuchajmy własnych jego słów:

"...aby coś przed nami uchwycić albo podrwić; bojąc się tedy aby nie chcieli uczynić jaki contre temps, albo precipiter, uchowaj Boże nieuważnie, albo mieć tę sławę, żeby za zgłoszeniem się złączenia Polaków z Niemcami, miał ten nieprzyjaciel ustąpić, niżeli my nadejdziemy, spieszę jak najprędzej i pojutrze złączę się z p. wojewodą wołyńskim (i hetmanem Mikołajem Sieniawskim), bom mu absolument kazał na się czekać".

Niemniej ambitni byli przywódcy wszystkich stopni (co łatwo byłoby wykazać) i całe rycerstwo. Ale nigdy jedna ambicja nie wchodziła wśród naszych w drogę ambicji drugiego. Król każe czekać hetmanowi, ale równocześnie przyspiesza swe przybycie. O armii swej ma tak pochlebne wyobrażenie, iż nie odrzuca możliwości, że odniosą zwycięstwo, choćby nie w komplecie, a bez niego! Ale nuż im się noga powinie "precipiter... nieuważnie"? On odpowiedzialny, słusznie więc każe czekać, aż osobiście obejmie komendę; ale też pędzi ku nim, jak wicher!

Im bliżej Wiednia, tym trudniej o spiszę. Pod Kahlenbergiem król sam musiał zagryzać suchym chlebem. "Takeśmy się tu wylekczyli przez ten piątek i sobotę, żeby z nas każdy jelenie po górach uganiać mógł; o konie gorzej, które wcale nie jedzą, jeno liście z drzew. Niemasz prowjantów dotąd obiecanych, ni na koni, ni na ludzi. Ludzie jednak nasi bardzo ochotni".

Ochotę mieszkańców polskich równin należy cenić tym bardziej, bo kazano im gramolić się po górach, i to jakich! Niebotyczne!!

Pouczy nas o tym pan husarz Chotelski: "...a na drugiej stronie Dunaju między Tulnem a górami, które wierzchy w chmurach gubiąc i samem pojrzeniem straszyły, ale się prędko, da Bóg, o nie pokusimy... Poszliśmy komunikiem w imię Pańskie, w nieprzebyte, jako się rozumowi ludzi zdały, dla ciasności dróg, kamieni i gęstych lasów, góry". Na dobitkę utrudzenia zakazano "palić ogniów i tytoniów".

Zebrały się wreszcie wszystkie wojska niemieckie i polskie; króla uznano wodzem naczelnym i on też ułożył plan bitwy. Dotarła jednak do obozu polskiego pogłoska znamienna, jakoby elektor saski oponował przeciw komendzie Sobieskiego; czy to może ozwała się pewna niechęć protestantów niemieckich? Bądź co bądź stłumiono doskonale wszelkie tego rodzaju niechęci: jakież to ciekawe, że z żadnego diariusza, ani z listów do królowej, nie dowiadujemy się, kto tam był protestantem, a kto katolikiem. Przy lekturze źródeł polskich nasuwa się czasem wątpliwość, czy wojsko wiedziało, że są tu lutrzy i kalwini.

Stan rzeczy pod Wiedniem pojmie w lot każdy laik, spojrzawszy na plan tego miasta. Turcy właściwie byli już w Wiedniu, i broniło się tylko śródmieście, "innere Stadt", obwiedzione murami. Bronił się jeszcze stary Wiedeń; nowszy, rozszerzony przedmieściami, był w ręku tureckim. Favoriten zasypane było tureckimi namiotami (zrazu wezyrskimi), a królewicz Jakub notuje, jako "Turcy zburzyli jakieś miasto żydowskie, zwane Leopoldstadt".

Rodzajem broni i sposobami wojowania uzupełniały się wzajemnie wojska polskie i niemieckie. "Wszędzie do naszych wojsk dodano fuzylierów i piechoty niemieckie, a do niemieckich nasze konne chorągwie".

Którychże to Niemców zastał Jan III pod Wiedniem? Kombinując diariusze Kochowskiego, Chotelskiego, królewicza Jakuba i listy królewskie, otrzymamy listę następującą: "Na pierwszym miejscu Karol Lotaryński, teść cesarski i wódz jego naczelny, dzierżący "regimen eguitatis"; pod nim dwaj jego "locum tenentes", herzog Juliusz Franciszek Saxen-Lauenburg i margraf Ludwik badeński, piastujący godność prezesa cesarskiej rady wojennej. Obok nich dwaj elektorowie: bawarski i saski; herzogowie brunświcko-luneburski (hanowerskim zwany), Saxen-Eisenach, Saxen-Altenburg; margrabia Herman badeński; Fuersten: dwaj neuburscy, anhalcki, dwaj gotajscy; hrabia Waldeck - razem 15 wybitniejszych. Król dodaje raz: "i innych rzesza niezliczona".

Bo też Rzesza ówczesna składała się z 119 państw, państewek i państeweczek świeckich i 46 kościelnych, razem więc 165; prócz tego 56 Reichsstaedte. Liczono pięciu elektorów, 24 herzogów, 13 fuerstów, dwóch markgrafów, czterech landgrafów, 53 grafszaftów i 18 Herrschaften. Terytoria z panowaniem świeckim osób duchownych: cztery arcybiskupstwa, 21 biskupstw, 19 opactw i dwie Propsteien. Starczyło po dziesięćkroć, by Sobieskiemu, władcy-będącemu suwerenem jedynym w całym państwie, część ich, nawet stosunkowo nieduża, wydawała się "niezliczoną". Rzecz prosta, że zapamiętywał sobie tylko największych panów; o drobiazgu król zapomniał. Przedstawiano mu tego drobiazgu mnóstwo, boć każdy chciał dostąpić zaszczytu, żeby być przedstawionym. Ale książąt Rzeszy zliczyły źródła niemieckie pod Wiedniem dwudziestu pięciu, a zatem tylko o 10 więcej, niż polskie zapisały źródła.

Mnie tu chodzi o to, kogo pod Wiedniem nie było. Czyż mógłby zapomnieć król, królewicz, lub Kochowski jakiego elektora? Grubych ryb nie zapomina się. Nie było palatyna ani elektora brandeburskiego. Na medalu pamiątkowym, wybitym na rozkaz cesarski, wyryto imiona cesarza, króla, Lotaryńczyka, Staremberga (komendanta miasta) elektorów, bawarskiego, saskiego i hrabiego Waldeck. To już dowód niewątpliwy, że tamtych dwóch nie było. Palatynat elektoralny (Kurpfalz) i Brandeburgia, są to dwa ogniska protestantyzmu, świecące nieobecnością; jeden tylko z protestanckich elektorów, saski, stawił się pod Wiedniem, ale zaraz po bitwie wrócił z wojskiem do domu. Brandeburcy przybyli zaś aż na kampanię węgierską, i to nie na długo.

Spotkał się tedy Jan III pod Wiedniem z dawnym swym kontrkandydatem do tronu, Karolem Lotaryńskim, który odnosił się do króla wzorowo, a król wyraża się o nim z całym uznaniem, dodając uwagę, że ten książę wart lepszego losu, tj. że najzupełniej godzien tronu. Ale nie spotkał się król z "wielkim elektorem", który na Węgry również osobiście nie przybywał.

Nie było pod Wiedniem jeszcze kogoś, a nieobecność ta razi jeszcze mocniej: nie było wojska litewskiego, nie przybył Michał Pac. Zbierali się tak leniwie, tak posuwali się żółwim marszem, iż król nie mógł już dłużej na nich czekać i musiał bez Litwy odbyć wyprawę. Odsiecz wiedeńska jest dziełem samej tylko Korony.

Nasuwa się zestawienie z potrzebą grunwaldzką, 1410 roku, kiedy to nie bylibyśmy sobie dali rady bez Litwy; ale w roku 1683 obeszliśmy się bez niej doskonale, uczyniliśmy więc wielkie postępy pod względem państwowym i militarnym.

Jan III ozdobił dwa hufce pancerne imionami synów swoich. W husarii królewicza Jakuba służył 95-letni Wojciech Rubinkowski, wojak zawodowy od dawnych lat. Przebył cało odsiecz wiedeńską, potem pod Parkanami otrzymał trzy rany, ale wrócił zdrów, a po wojnie dostało mu się starostwo kamienieckie. Nigdy nie wypadło mu się usunąć od czegoś dla wieku podeszłego, spełniał posługi obywatelskie do końca.

W hufcu młodszego królewicza, Aleksandra, perłą był rotmistrz Zygmunt Zbierzchowski, z którego imieniem związany jest moment stanowczy bitwy, mianowicie wpad na namioty wezyrskie. Przerąbał się ze swą rotą przez środek osłupiałej armii tureckiej. Król spostrzegł, że wojska tureckie w kilku miejscach poczynały się chwiać: Jako wódz przeto w takich rzeczach expertus, wiedział już, co ma czynić. Ordynował więc eo instante chorągiew husarską królewicza Aleksandra, z dwustu koni z pocztowymi złożoną, pod rotmistrzem Zbierzchowskim Zygmuntem, chorążym Łomżyńskim, aby bez żadnych innych sukursów sama jedna szła całym pędem wprost na ów sejwan pod samego wezyra i tam kopie kruszyła. W tym punkcie był król JMć prawdziwie jakoby od Boga natchnionym; poczuł, że już będzie miał zwycięstwo w swym ręku, jeśli, korzystając z momentu, rzuci jeszcze popłoch jakoby w samo wojsk tureckich serce. Rzecz to bowiem wiadoma, że nasze husarskie i pancerne chorągwie, lubo po skruszeniu kopii i w odwrocie z różnym szczęściem walczą, gdyż do lekkich obrotów niesposobne, za to wszelako przy natarciu idą z takim impetem, że im nic nigdy zgoła na drodze ostać się nie może. Była więc pewność, że ta chorągiew dojdzie, gdzie potrzeba i kontuzję uczyni, a o to właśnie szło; coby z nią zasie później stać się miało - to już w Boskiej zostawało Opatrzności i łasce. Szła więc owa chorągiew jakoby na stracenie - mała garść sama jedna - w niezliczone tłumy, z tą jednak konwikcją, że ten mały poczet miał nieprzyjaciołom zadać prawie cios ostateczny i krwią swoją ocalić tysiące, któreby się w długiej walce jeszcze łamać miały".

"Ruszył zatem Zbierzchowski ze swoją chorągwią z taką fantazją, jakoby do tańca; wszystkie oczy na nich tylko patrzyły, dech nam w piersiach zapierał"... "Leciała nasza chorągiew w coraz większym pędzie aż do owego wojska, które asekurowało samego wezyra i w ten tłum uderzono. Co się tam działo, Bóg jeden wie... suponowaliśmy, że już z tej łaźni ani jeden nie wróci. Ale Bóg jest wszechmocny i jak chce, cuda czyni. Przebili się nasi rycerze przez ten cały tłum kilkudziesiąttysięczny nad wszelki podziw szczęśliwie", a zatem od namiotu wezyra zrobili wielkie koło, z drugiej strony z powrotem, wciąż impetem swym tnąc sobie drogę, aż wreszcie "salwując się pod nasze wojska i nie straciwszy więcej nad dwunastu, zacnych z towarzyszy i trzydziestu kilku pocztowych. Ale na Turków padł taki popłoch..."(�)

W bohaterskim hufcu pierwszym w rozpędzie okazał się Andrzej Biesiekierski, skarbnik bydgoski; on to porwał sztandar Proroka i wręczył go następnie królowi. Stary to ród, Biesiekierscy, spośród najstarszych w Polsce. Od początku XVI wieku mają genealogię bez luki ni nagany w 12 pokoleniach, aż do dnia dzisiejszego; dlatego zaś "dopiero" i "tylko" od początku XVI, bo przedtem nazywali się Sokołowscy. Ten ród wielkopolski (kujawski) rozdzielił się był wówczas na dwie gałęzie, z których jedna na Biesiekierach utworzyła sobie nazwisko nowe. Historyczne Płowce do nich należą. Tam w zbiorach przechowywano różaniec od Innocentego XI papieża i medal pamiątkowy, roboty Jana Hoehne młodszego, Gdańszczanina. W Zagajewicach zaś, na Kujawach, we dworze przechowywano cały rynsztunek Andrzeja z roku 1683, aż do roku 1804, kiedy to został zniszczony przez pożar. Dobrze zrobił Kajetan Kraszewski, że nas z tym rodem bliżej zaznajomił (Wstęp do "Poturczeńców" i "Ze wspomnień kasztelanica" z diariuszem Chotelskiego).

Lakoniczny w swym diariuszu królewicz Jakub nie wychodzi ze swojej rezerwy ani wobec tej bohaterskiej zaiste szarży; ale zaznacza dobrze tło strategiczne: "...Postępowaliśmy dalej; Turcy niepokoili nas podjazdami, wezyr zaś podtrzymywał w nich ducha armatami, z których do nas bez skutku strzelał i którymi sam się bronił, ustawił je bowiem przed swoim namiotem. Gdy król spostrzegł to, rozkazał husarzom mego brata szturmem wziąć tę górę, na której stał wezyr. Chociaż wielu z nich poległo, złamali jednak tureckie szyki i zmusili wezyra do ucieczki".

Ale do królowej napisał król te krótkie a wymowne słowa: "O naszych niektórych nad wszystko na świecie podziwienie trzebaby cudowne rzeczy pisać".

Za szczęśliwego poczytywał się każdy, komu królowa zezwoliła zrobić sobie odpis z listu, otrzymanego od króla, który znaczył swój pochód i zwycięstwo korespondencją z "Marysieńką". A sławny list, pisany w nocy z 12 na 13 września, datowany "w namiotach wezyrskich", kopiowany był na papierze naoliwionym, żeby przerysowywać literę za literą; w ten sposób powstawały facsimilia tego listu, głoszącego, jak to "Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały". Ambicja zaspokojona. A w liście do Ojca św. używa sławnych wyrazów historycznych, czyniąc z nich chrześcijański wariant: " Venimus, vidimus, Deus vicit".

Wiadomo, jak go ściskano, całowano, "generałowie w ręce w nogi", a regimenty krzyczały: Ah unser brave Koenig! Wjeżdżającemu nazajutrz do miasta chcieli wszyscy wołać: vivat! - "ale to było znać po nich, że się bali oficerów i starszych swoich. Gromada jedna nie wytrzymała i zawołała vivat! na co widziałem, że krzywo patrzano".

Zaczyna się długi szereg rozczarowań. Powszechnie wiadomo, jak kręcono potem z ceremoniałem. Cóż dziwić się cesarzowi, skoro biskup wiedeński zachował się bardzo dziwnie. "Ja zaś do biskupa wiedeńskiego w ten sens napisałem, że ponieważ już do inszej przyjeżdżam dyecezyi, a od ciebie nie miałem żadnej przynajmniej wspólnej congratulacyi, że P. Bóg poszczęścił chrześcijanom, więc ja tobie winszuję, że tenże P. Bóg przywrócił cię Pasterzu do zgubionych już prawie owieczek twoich; nie mam dotąd i na to responsu" - tj. do 28 września, w 16 dni po zwycięstwie!

Longum esset enumerare, ile potem przykrości doznał bohater za to, że odbył jeszcze zwycięską kampanię węgierską, z tą sławną w historii wojen bitwą pod Parkanami, gdzie jednego dnia, źle obsłużony wywiadami, doznał klęski, lecz nie opuścił miejsca, i na trzeci dzień odniósł triumfalne zwycięstwo, które on sam cenił bardziej od wiedeńskiego. "O jako to dobry P. Bóg, moja jedynie kochana Marysieńko, że za małą konfuzją dał większe zwycięstwo, niżeli pod Wiedniem". Do nuncjusza zaś pisze Jan III z obozu, w dniu 9 października 1683: "quamvis viennensis illla longe fuerit celebrior, haec tamen hosti christiani nominis magis cruenta.�

A za to wszystko "chorzy nasi na gnojach leżą i niebożęta postrzeleni", a król nie może się doprosić "szkuty jednej", żeby ich przewieść Dunajem do Preszburka i tam leczyć własnym kosztem! "Wozy nam rabują, konie gwałtem biorą". W połowie października dopiero nadeszli "ludzie X. Brandeburskiego, nam należący". Widoczne było, że radziby się pozbyć z Węgier króla polskiego, choć zwycięskiego.

Przyczyna tkwiła zapewne w obawach, żeby Sobieski nie stał się na Węgrzech popularnym i w końcu... królem węgierskim; on lub królewicz. Już pod koniec października, pisze król, jako "ten naród ustawicznie ręce wznosi do P. Boga za nami, nam się w protekcję oddaje...". "Wręcz mówią Węgrowie, że jeżeli chcą żebyśmy odstąpili protekcji tureckiej, niechże weźmiemy polską i niech jedno z nimi będziemy. Król występował z pośrednictwem pomiędzy cesarzem a Toekelym, zanosiło się na jakiś układ; faktem jest, że Jan III, przygotowywał na Węgrzech leże zimowe, ażeby z wiosną 1684 roku dalej zwalczać Turków, wypędzić ich z Węgier i z Podola, a potem z Bałkanu. Czyż w razie powodzenia miał oddawać zdobywane na Turkach kraje innym w niewolę? Węgrzy przecież uważali panowanie habsburskie za niewolę.

Na wezwania z Polski do powrotu odpowiadał stale odmownie i to z największym oburzeniem, nie folgując ani Jedynej duszy i serca pocieszę".

Wielka wojna turecka 1683 roku odbywała się prawdziwie "w doli i niedoli". Król patrzał daleko w przyszłość i snuł wielkie plany, toteż najwięcej miał zgryzot, od których aż zgrzyty idą do królowej w jesiennych listach. Żołnierz był jednak dobrej fantazji, wiedząc tyle, że zwycięża i zbiera lupy, a sławy przysparza "Ojczyźnie miłej i przysługuje się Kościołowi świętemu, pędząc bisurmana". Całej wyprawie towarzyszy wesoła anegdota. Znane są powszechnie znakomite anegdoty o spotkaniu w Szwechacie. Notowano też niemieckie docinki do osoby cesarza Leopolda. Np. opowiadają, jako cesarz jest "musicus" i komponuje, ale najlepiej udała mu się fuga z Wiednia do Linzu. Nasz pancerny dowiedział się zapewne dopiero w Wiedniu, co to jest fuga w muzyce? Anegdotą jest powtarzające się opowiadanie, jak to cesarscy nie mogli dostać "języka" itp.

Powstawały też plotki i to nieraz obrzydliwe. Np. w diariuszu Dyakowskiego Sobieski grozi, że odejdzie z wojskiem, jeśli mu nie przyznają naczelnego dowództwa, a mówi to wobec "wielu przytomnych"! A gdy król wyprawił Zbierzchowskiego na taki hazard, iż równał się skazaniu na śmierć na straconej placówce, Dyakowski, nierozumiejący celu i znaczenia wojskowego tego szalonego ataku, tłumaczy, że król chciał się pozbyć służącego pancernie w tej rocie Wojny, niegdyś posła sejmowego z opozycji! Co za potworności!

Ale bardziej od anegdoty i plotki obchodzi nas legenda. Wytwarza się ona niemal zawsze na tle wielkich, a sympatycznych żołnierzowi wojen. Ale jak powstaje? Zazwyczaj ex post. Tu jednak możemy podpatrywać jej genezę w źródłach, bo rodziła się podczas "ciągnienia", z antycypacją, co jest rzeczą nadzwyczajną. Bo to wojsko tkwiło całą duszą w swej wyprawie religijnej, przejęte swą misją w nadzwyczajnym skupieniu woli i w poczuciu niezwykle wielkiej odpowiedzialności przed "całem chrześcijaństwem".

By legenda mogła powstawać w taki niezwykły sposób, trzeba zaiste niezwykłego nastroju.

Do wywołania nastroju, przygotowującego do cudowności przyczynili się Jezuici morawscy. Ci "wielki mi (pisze Sobieski) uczynili honor, nazywając i w oracjach i na przybijaniach po ołtarzach salvatorem". Jakoż dowiadujemy się i skądinąd, że w Ołomuńcu czytano nad wielkim ołtarzem napis dużymi literami: Clamarunt ad Dominum, ąui suscitavit eis salvatorem.

Przypominają sobie w drodze to i owo, rozszerzają, przyozdabiają; znajdują świadków szczególnych wydarzeń. Przypomnijmy sobie, jak to nuncjusz i poseł cesarski spotkać mieli króla na korytarzu, śpieszącego na mszę poranną, i jak uklękli, błagając, by ratował "Wiedeń i chrześcijaństwo", klękających "widział sam własnemi oczyma" pokojowy królewski, Rzęcki. Przepowiedni krakowskiego profesora, ks. Dąbrowskiego, (dawnego nauczyciela Jana, kiedy był w Krakowie scholarem wojewodzicem) był świadkiem dworzanin królewski, Stanisław Gozdzki. Nie dziwmy się więc, że dla nikogo nie był obojętny orzeł, który ukazał się 30 sierpnia 1683 roku. Patrzyły nań obydwa hufce, odznaczone imionami królewiczów i sam 17-letni królewicz Jakub. Wszyscy orzekli, że orzeł lata nad głową królewską i wskazuje mu drogę do zwycięstwa. Według Kochowskiego orzeł ten krążył już przez dwa dni nad wojskiem.

Niegadatliwy bynajmniej królewicz Jakub nie mógł jednak pominąć milczeniem, jak to 31 sierpnia, o godzinie 5 po południu, ukazała się tęcza "podobna do księżyca" a koło niej "ptaki krążyły, kreśląc w locie litery V. I. W. J.". Krócej a sprawniej wyraża się Kochowski, że ukazała się tęcza, nie łukiem, lecz kolista. O literach nic nie wie; znaczyły one w chorągwi królewicza Jakuba oczywiście: Vincet Joannes. Tegoż rodzaju napisy znaleziono na obrazie Matki Bożej, wykopanym przygodnie, jak twierdzi Dyakowski, w pobliżu Wiednia, a według Kochowskiego - znalezionym w opuszczonym, zniszczonym kościele, już w drodze na Węgry. Dyakowski powiada, że obraz ten "jest po dziś dzień w skarbcu żółkiewskim królewicza JMości".

Królewicz sam oznacza datę znalezienia na piąty dzień po zwycięstwie odniesionym pod Wiedniem; przepowiednia tyczyłaby tedy kampanii węgierskiej. Dyakowski zapisuje mimowolne proroctwo kapucyna Aviano, który mszę św. przed walną bitwą zakończył, zamiast zwykłem Ite missa est, słowy: Vinces Johannes - i sam o tym zgoła nie wiedział, "chociaż słyszało to wiele ludzi godnych z ust jego". Ale p. Mikołaj Dyakowski, wówczas pokojowiec, później rotmistrz w kampanii 1690 roku i podstoli latyczewski spisywał -jak już widzieliśmy - wszystko bez wyboru, a do pióra zabrał się dopiero po roku 1717.

Sam Jan III nie lekceważył sobie znaków i nastrojony jest na oczekiwanie cudowności, objawiającej się może niewybrednie. I on pisze o owym orle, krążącym dwa dni nad wojskiem, ale najbardziej charakterystyczne ma spostrzeżenia spod Parkan. Otóż w pierwszym dniu klęski, "pies jakiś czarny, bez uszu, ustawicznie nam zachodził drogę, którego odegnać nie możono. Orzeł przytem czarny jakiś przyleciał nad nas niziuteńko i poleciał w tył nas". A w dniu zwycięstwa "naprzód gołąb biały upadał po kilka razy przed chorągwiami, a orzeł biały śliczny, obleciawszy nisko nade mną, prowadził mnie do nieprzyjaciela".

Niestety, wnet potem miał być tak zrażony, widząc nieznaczne ledwie korzyści wielkich zwycięstw, niewyzyskiwanych skutkiem głupiej niechęci i niechętnej głupoty ludzi, którzy nie dorośli duchem do wielkich wydarzeń; widząc, jak wszystko koło niego jakoś się zwiera, kurczy i obcina, maleje, niezrozumiany, pozbawiony współpracowników, godnych siebie, otoczony małostkowością i zawiścią, skrępowany, gdy mu się serce rwie do przedsięwzięć coraz szerszych, król, który umiał robić historię - wybuchnął w końcu takim okrzykiem: "O, odprzysięgnę się drugi raz i ligi i komendy i wszystkich świata interesów"! Ale to tylko słowa goryczy; w rzeczywistości trwał mocno na swym stanowisku historycznym i miał zbierać nadal przykre doświadczenia.

Straszna zaiste jest przyczyna, dlaczego zakończył udział swój w kampanii węgierskiej takim zgrzytem. Oto wojsko Sobieskiego nie zimowało na Węgrzech, trzeba było wrócić do domu... Dlaczego? Jak zwykle było przyczyn kilka, w które tu nie sposób bliżej wchodzić, ale szala została przeważona czymś okrutnym, bo zrobili to swoi. Można powiedzieć, że z Węgier króla wypędziła Litwa.

Nareszcie, gdy myślano już o leżach zimowych, wojsko litewskie zdążyło nadejść. Byłoby lepiej, gdyby byli wcale nie przyszli! Wobec ludności Górnych Węgier zachowali się jakby nieprzyjaciele: łupili, rozpościerając swe zagony aż po Morawy. Narobili dużo kłopotów i jeszcze więcej wstydu. Król właśnie zmawiał się o rozejm z Toekelym na hiberny, a według wszelkiego prawdopodobieństwa kryły się za tym jakieś układy polityczne, "ale się nam wszystek pomieszał traktat tym postępkiem wojska litewskiego". W następnym liście, z 20 października, pisze: "Poczty albo umyślnych, aby rozstawić przez węgierską ziemię, impracticabile, ile za tem litewskiego wojska Węgrów zirytowaniem; myśmy też tu jeszcze nic z Tekolim nie skończyli". Ludność zaczęła teraz traktować Polaków, jako wrogów i gwałtowników, których należy przepędzić. Czyż miano prowadzić wojnę z ludem, by wymusić sobie hiberny i zostawić na Węgrzech łupieżników? Król wrócił do domu, kampanię ukończył, a raczej przerwał, bo już na Węgry nie powrócił.

Litwa pełna była nadużyć, a wojsko litewskie niesforne i uprawiające rozboje. Król przewidywał, że pochód tego wojska z powrotem przez Polskę będzie znów plagą ludności, że niemniej wyrządzą szkód, niż wojna! Stało ono na niższym szczeblu cywilizacyjnym, niż Korona. Krzewiło się jeszcze w najlepsze na Litwie wiele rzeczy, które w Koronie od dawna już nie uchodziły. Litwa, niższa cywilizacyjnie, rządziła jednak coraz bardziej Polską. Ostatecznie Michał Pac wziął górę nad Sobieskim.

Byliśmy starsi cywilizacyjnie od Litwy, ale młodsi od Niemiec. Nie mieliśmy jednak Raubritterów, ani wojen religijnych, a są to dwie cechy wielce znamienne dla kultury niemieckiej, równie znamienne, jak takie cechy dodatnie, jak Hanza i szacunek dla pracy. A zatem wyższość czy niższość cywilizacyjna nie stanowi sama o jej wartości, co do jej rodzaju są jakieś inne nadto kryteria. Spróbujmy wykazać to metodą indukcyjną, na przykładzie polsko-niemieckim z wieku XVII.

Zacznijmy od tego, co jest "powszechnie wiadome" i powszechnie przyjęte, że cywilizację poznawało się po zwyczajach i obyczajach. "Wiadomo", że człowiek cywilizowany zachowuje się inaczej; w Polsce np. pozbawiony jest cywilizacji żyd z pejsami i w chałacie; ale niech tylko obetnie jedno i drugie, staje się "cywilizowanym".

Dotknijmy kwestii, kto był "grubszy", a kto "polityczniejszy". Znający dobrze całą Europę ojciec króla Jana, Jakub Sobieski, wciąż stawiał na pierwszym miejscu ogłady towarzyskiej Włochów, drugie dopiero wyznaczając Francuzom. Niemcom i Polakom zdarza się czasem, że w karecie gospodarz siądzie wyżej od gościa. Na dworze cesarskim panuje jeszcze zacofany zwyczaj, że przy uroczystym obiedzie zabawia gości kilkunastu błaznów; podróżnikowi polskiemu już w roku 1638 wydaje się to "niepotrzebne". Wielkie różnice obyczaju dworskiego wypływały z odmienności ustroju państwowego. Dziwują się Niemcy, że królestwo oboje odkłaniają się senatorom; że królowa nie chce sama siadać, lecz każe przynieść "ławeczki" także dla towarzyszących sobie senatorowych, itp. Jest to tak łatwe dla nas do zrozumienia! Ze zdumieniem natomiast czytamy w opisach podróży Jakuba Sobieskiego starszego, że panie polskie nie mogły brać udziału w strzelaniu do celu na dworze cesarzowej w Wiedniu, albowiem, na przekór całej trylogii Sienkiewicza, nie umiały brać do ręki "ruszniczek".

Ludzie niższego położenia zachowują się dziko wobec cudzej własności i cudzej pracy. "Na winnicach kilka razy mało naszych nie pozabijali, co wino żarli, a winnice psowali". Niestety, to samo czyta się w podróżach Konopnickiej; jakoś się to nie zmienia w polskim obyczaju. Bardzo też niemiła była sprawa, gdy w roku 1683 nasi "woźnice i pachołkowie" napadli razu pewnego na spiżarnię cesarską. Ale to drobiazgi w porównaniu z Litwinami, uprawiającymi systematycznie gwałt i rozbój.

I u Polaków i Niemców zdarzają się nadużycia kielicha. Jakub Sobieski powiada, że pomiędzy pierwszą a drugą jego podróżą, w latach 1607-1638, Niemcy bardzo wytrzeźwieli. Ale i w roku 1638, kiedy towarzyszył królestwu na kurację wodami siarczanymi do Badenu, u ochmistrza cesarzowej "podpiliśmy sobie dobrze, a gospodarz wprzód się upił". W roku 1683, widzimy Karola Lotaryńskiego pod wcale "dobrą datą" na obiedzie u Sobieskiego w Heiligbronn. Elektor saski dostaje w liście do królowej określenie: ivrogne. Bardzo przykry przypadek był w roku 1638, gdy na dworze kr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin