Curwood James Oliver - 02 - Łowcy złota.rtf

(408 KB) Pobierz

James Oliver Curwood

 

 

 

 

 

ŁOWCY ZŁOTA

 

 

 

 

 

 

 

 

I. POGOŃ

 

 

 

 

Ponad olbrzymią pustką kanadyjskiej kniei królowała cisza południa. Łosie i karibu, które pasły się od wczesnego ranka, wypoczywały teraz w ciepłych promieniach lutowego słońca. Ryś, zwinięty w kłębek w głębi skalnej rozpadliny, służącej mu za legowisko, czekał nadejścia wieczornego zmierzchu, by ruszyć ha zbójecką wyprawę. Lis odbywał południową

drzemkę.

O tej porze właśnie każdy doświadczony myśliwiec, znajdujący się na szlaku, zrzuca plecak, po cichu zbiera susz na ogień, je obiad i milcząc pali fajkę, wytężając przy tym wzrok i słuch. Jeśli zaś przemówisz doń zwykłym głosem, a nie szeptem, odpowie ci wnet:

— Tss... cicho! Skąd wiesz, jak daleko od nas znajduje się zwierzyna? Wszystko najadło się rankiem, a teraz spoczywa. Żaden zwierz nie ruszy z miejsca prędzej niż za godzinę lub dwie. Może łoś lub karibu drzemie na odległość strzału...? Teraz nic nie usłyszysz.

Jednak właśnie o tej godzinie w martwej głuszy zbudził się ślad życia. Na razie była to jedynie ciemna plama na słonecznym stoku wzgórza. Potem plama ruszyła z miejsca,

przeciągnęła się niby pies, wysuwając daleko przednie łapy i zniżając barki. Był to wilk. Wilk jest po uczcie upartym śpiochem. Każdy myśliwy odgadłby z łatwością, że właśnie ten zwierz nażarł się do syta ubiegłej nocy. Zatem coś musiało go spłoszyć. Istotnie, do nozdrzy wilka dobiegła woń człowieka, najbardziej podniecająca ze wszystkich woni, jakie tylko może wyczuć

czworonożny mieszkaniec kniei. Ponieważ jednak zwierz nie czuł głodu, więc zstąpił w dół wolno, obojętnie i mniej zręcznie, niż gdyby był na czczo. Przemierzył truchcikiem topniejący śnieg kotliny i stanął w miejscu, gdzie zapach ludzki był niezwykle silny. Tam uniósł łeb ku niebu i rzucił na lasy i doliny ostrzegawczy sygnał, przeznaczony dla dzikich współbraci, a mający ich uprzedzić o bliskości człowieczego śladu. W pełnym blasku dnia wilk nie czyni zazwyczaj nic ponadto. Nocą często pójdzie tropem, a inne wilki wkrótce przyłączą się do pościgu. Lecz dniem rzuci swój zew i po chwili chyłkiem umknie na bok.

Tego wilka jednak coś trzymało na uwięzi. W powietrzu wyczuwał coś tajemniczego, będącego dlań zagadką. Wprost przed nim leżał szeroki sanny szlak, usiany odciskami psich łap. Może przed godziną przebiegła tędy poczta z Wabinosh House. Niedawna obecność ludzi i psów nie była jednak przyczyną, dla której wilk stał wciąż jeszcze, podniecony, czujny, gotów do ucieczki, a jednak pełen wahania. Coś nadciągało znowu, idąc z północy, wraz z wiatrem. Najpierw był to jedynie dźwięk, potem doszła woń. Wilk skręcił i cwałem umknął na słoneczne zbocze.

Tam, skąd nadbiegał głos a zapach, leżało niewielkie jezioro. Na jego najdalszym krańcu spośród gęstych zarośli wynurzył się nagle kłąb złożony z człowieka, sanek i psów. Przez chwilę

zdawało się, że psy są uwikłane w uprzęży lub też toczą zaciekłą walkę, co u półdzikiej hordy pociągowych zwierząt trafia się często, nawet w podróży. Raptem huknął ostry krzyk komendy, trzask bata, psi skowyt — i niesforny zaprząg rozciągnął się i wyrównał, mknąc po lodowej tafli jak błyskawica. Człowiek gnał tuż za saniami. Był wysoki, chudy i na pierwszy rzut oka łatwo w nim było poznać Indianina. Zaledwie sfora i jej dziki poganiacz przebiegli ćwierć szerokości jeziora, gdy zabrzmiał poza nimi nowy krzyk i drugie sanie wypadły z leśnej gęstwy. Za tymi saniami również mknął człowiek, gnając ile sił w nogach.

Teraz Indianin wskoczył na sanie, głosem zachęcając zaprząg do szybszego pędu, a batem wywijając raz po raz nad grzbietami psów. Drugi mężczyzna biegł nadal, toteż posuwał się naprzód o wiele szybciej. Gdy więc dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, obie sfory gnały niemal na równej linii.

Tu pęd psich prowodyrów znacznie osłabł i w chwilę później sanie stanęły. Psy w uprzęży zwaliły się na ziemię, dysząc ciężko i rozdziawiając paszcze, a śnieg czerwieniał wkoło ich łap. Ludzie również wydawali się bardzo znużeni. Indianin, prawdziwy syn Północy, był znacznie starszy od swego towarzysza. Ten, młody chłopak poniżej lat dwudziestu, szczupły, lecz silny i zręczny jak dzikie zwierzę, miał piękną twarz, ogorzałą od wiatru i słońca, a w żyłach również sporo krwi indiańskiej.

Dwaj wędrowcy byli to nasi dobrzy znajomi: Mukoki i Wabigoon; Mukoki, wierny stary wojownik i myśliwiec, oraz Wabi, dzielny półkrwi Indianin, syn agenta z Wabinosh House. Obaj byli niezwykle podnieceni. Przez chwilę, łowiąc ustami powietrze, w milczeniu przyglądali się sobie wzajem.

— Boję się, Muki — wykrztusił Wabigoon — że ich nie dościgniemy. Jak myślisz?

Urwał, gdyż Mukoki kucnął w śniegu o parę kroków od sanek. Widniał tam wyraźnie trop „psiej poczty” z Wabinosh House. Indianin długą chwilę obserwował smugi płóz i odciski psich

łap. Potem podniósł głowę i z właściwym sobie chichotem rzekł:

— Złapiemy ich na pewno. Spójrz, sanie idą głęboko. Obaj jadą. To duży ciężar dla psów. Złapiemy ich!

— Ale nasze psy — upierał się Wabi, wciąż jeszcze pełen powątpiewania — nasze psy są zupełnie zgonione, a mój prowodyr okulał. Patrz, jak krwawią...

Istotnie, huski (tak nazywają się ogromne pociągowe wilczary na dalekiej Północy) były w stanie godnym pożałowania. Słońce nadwątliło twardą skorupę śniegu tak, że za każdym

skokiem łapy psów zapadały w głąb, raniąc się boleśnie na zębatych, ostrych krawędziach. Twarz Mukiego spoważniała, gdy uważnie badał zaprząg.

— Źle, bardzo źle... — mruczał — jacy my głupi!

— Że nie wzięliśmy dla nich mokasynów? — spytał Wabi. — Mam chyba tuzin na moich saniach, dla trzech psów wystarczy. Na Boga!

Urwał, skoczył do swych sań, chwycił psie mokasyny i podniecony wrócił do Mukiego.

— Jest tylko jeden sposób! — krzyczał prawie. — Wybierzemy najsilniejsze psy i jeden z nas pojedzie sam.

Na ostry krzyk komendy i groźny gwizd bata obie sfory porwały się na nogi. Wędrowcy śpiesznie wybrali trzy najtęższe zwierzęta i nałożyli im na łapy mokasyny z jeleniej skóry. Dodali jeszcze sześć psów spośród tych, które zdawały się posiadać jaki taki zasób sił, i skompletowany w ten sposób zaprząg uwiązali do sań Wabigoona. W chwilę później długi rząd wilczarów gnał szybko śladem poczty z Wabinosh House, a tuż za saniami pędził Wabi.

Wyczerpujący pościg trwał już od wczesnego świtu. Odpoczywano z rzadka, i to zaledwie po parę minut. Ludzie i psy mknęli przez jeziora i wzgórza, przez nagie pustkowia i gęstą knieję, obywając się bez posiłku, zaledwie czasem chwytając w przelocie łyk śniegu i ani na chwilę nie tracąc z oczu świeżego śladu płóz. Nawet dzikie huski zdawały się pojmować, że pogoń ta jest sprawą życia i śmierci i że należy rwać szlakiem uparcie a wytrwale, aż ludzie osiągną zamierzony cel. Woń człowieka biła coraz ostrzej w nozdrza wilczarów. Gdzieś na przedzie mknęli ludzie i psy; należało ich dogonić.

Cały zaprząg, choć okulały i broczący krwią, był pełen wojowniczego zapału. Ogromne zwierzęta, półpsy, półwilki, w miarę jak ludzka woń silniej łechtała im nozdrza, coraz groźniej szczękały białymi kłami. Udzielił się im gorączkowy upór młodego Indianina. Nieomylny instynkt dzikich stworzeń wytknął im drogę, więc wszelkie kierowanie stało się zbędne. Wierne do ostatka, wlokły swój ciężar, chociaż języki zwisały im z otwartych paszczy, serca słabły, a oczy napływały krwią.

Niekiedy Wabi, zupełnie straciwszy oddech, siadał na sanie i chwilę wypoczywał, rozluźniając napięte mięśnie. Psy wytężały wtedy resztki sił, by podołać zwiększonemu ciężarowi, i tylko nieznacznie zwalniały pęd. Raz olbrzymi łoś porwał się o sto metrów od szlaku i z trzaskiem runął w las, lecz huski nie zwróciły na niego żadnej uwagi. Nieco później ryś, któremu przerwano drzemkę na słonecznym stoku, jak kula przeleciał przez drogę; psy zboczyły nieco na widok śmiertelnego wroga, lecz gnały dalej.

Jednak pęd ich zaczął słabnąć. Wilczar najbliższy sań wlókł się już z trudem, więc Wabi nożem przeciął rzemień łączący go z zaprzęgiem i pies pozostał z boku drogi. Dwa inne huski

dobywały resztek sił, a trzeci coraz bardziej kulał. Szlak czerwieniał plamami krwi. Na twarzy młodego Indianina pogłębiał się wyraz rozpaczy. Oczy miał równie szkarłatne od wysiłku jak każdy z jego psów, wargi rozchylone, a nogi, zazwyczaj nie mniej sprężyste od nóg czerwonego jelenia, odmawiały mu posłuszeństwa. Z trudem chwytając oddech, coraz częściej wskakiwał na sanie i coraz krócej mógł biec pomiędzy jednym wypoczynkiem a drugim. Czuł, że nadchodzi

kres pogoni. Wiedział, że nie doścignie jadących przodem.

Z dzikim okrzykiem zachęty Wabi zeskoczył z sań, minął je w biegu, zmuszając psy do ostatniego wysiłku. Tutaj właśnie szlak wynurzał się spośród drzew i całymi milami przecinał

białą, otwartą przestrzeń jeziora Nipigon. Bardzo daleko, śród lśnienia śniegu i słońca, poruszał się jakiś przedmiot; półoślepłe oczy Wabigoona rozróżniały tylko nikłą, czarną smugę, ale chłopak wiedział, że to są właśnie sanie wiozące pocztę z Wabinosh House. Próbował krzyczeć, lecz głos jego niósł najwyżej o sto kroków. Zachwiał się, poczuł raptem w nogach olbrzymi ciężar i padł na śnieg. Wierna sfora otoczyła go natychmiast, liżąc ręce pana, a z jej zziajanych pysków biły kłęby oddechu niby tumany pary. Przez chwilę Wabi miał wrażenie, że noc zajęła raptem miejsce dnia: Przymknął oczy, charczenie psów dobiegało go coraz słabiej, jakby cały zaprząg znacznie się oddalił. Chłopak leciał gdzieś w dół, wciąż niżej i w coraz gęstszą ciemność.

Walczył rozpaczliwie z tą niemocą, chcąc za wszelką cenę odzyskać choć trochę sił. Miał jeszcze tylko jedną szansę, ostatnią. Znów usłyszał bliski oddech psów, wyczuł na twarzy i rękach dotyk ich języków. Powlókł się naprzód na kolanach i dłoniach, macając przed sobą drogę jak ślepiec. Jego własne sanki były tuż, a w dali, poza obrębem wzroku, mknęła poczta

z Wabinosh House.

Z trudem wywikłał się z gmatwaniny zaprzęgu. Dotarł do sanek i zacisnął palce na chłodnej lufie fuzji. Ostatnia szansa. Ostatnia! Uniósł karabin do ramienia, mierząc w niebo, tak by nie postrzelić psów. Wypalił raz, drugi, trzeci. Po piątym strzale wyjął z ładownicy nowe naboje i palił wciąż, aż daleka czarna smuga na jeziorze przystanęła i po chwili zawróciła wstecz. Karabin jednak huczał bez przerwy; wreszcie lufa stała się gorąca, a pas z ładunkami opustoszał.

Wabieniu z wolna rozjaśniało się w oczach. Usłyszał wołanie. Wtedy wstał chwiejnie, wyciągnął ręce i wybełkotał jakieś imię, a zaprząg wiozący pocztę z Wabinosh House zatrzymał się o kilkadziesiąt kroków od własnej sfory.

Z sań zeskoczył biały chłopak w wieku Wabigoona. Wydając okrzyk ni to zdumienia, ni to radości, podbiegł do młodego Indianina i objął go ramieniem, gdy ten, znów słabnąc, padał w

śnieg.

— Wabi, co się stało? — wołał. — Czyś ranny, czy...?

Indianin zebrał wszystkie siły, chcąc przezwyciężyć niemoc.

— Rod... — wyszeptał. — Rod... Minnetaki...

Przestał poruszać wargami i zwisł ciężko w ramionach przyjaciela.

— Co się stało, Wabi? Mów? Mów prędko! — błagał tamten.

Twarz mu zbielała i głos drżał. — Co się stało z Minnetaki?

Młody Indianin zrobił jeszcze jeden wysiłek. Wykrztusił:

— Woongowie uprowadzili Minnetaki...

Tu zabrakło mu tchu i zesztywniał jak trup.

 

 

 

 

II. MINNETAKI W MOCY ZBÓJCÓW

 

 

 

 

Na razie Rod był pewien, że Indianin już nie żyje. Wabi leżał bez ruchu i tak blady, że biały chłopak zaczął doń mówić ze łzami w głosie. Pocztarz ukląkł obok dwu przyjaciół. Wsunął

dłoń pod kurtkę Wabigoona, wyczekał chwilę i oznajmił:

— Żyje!

Szybko wyjął z kieszeni małą metalową flaszkę, odkorkował ją, przyłożył do warg Indianina i wlał w usta parę kropel płynu. Lekarstwo odniosło niemal natychmiastowy skutek. Wabi otworzył oczy, spojrzał na surową twarz pocztarza i znów zamknął powieki. Pocztarz z wyrazem ulgi wskazał dłonią psy z Wabinosh House. Wyczerpane zwierzęta wyciągnęły się na

śniegu, złożywszy łby między przednie łapy. Nawet obecność drugiej sfory nie zdołała ich wyrwać z odrętwienia. Można by sądzić, że wszystkie pozdychały, gdyby nie to, że boki

wydymały się im kurczowo.

— On nie jest chory ani ranny! — zawołał pocztarz. — Proszę spojrzeć na psy. On tylko biegł wraz z nimi, biegł póty, aż upadł.

To zapewnienie tylko częściowo uspokoiło Roda. Czuł, że Wabi z wolna powraca do życia, lecz widok zziajanej i krwawiącej sfory oraz ostatnie słowa młodego Indianina napełniały go lękiem. Co się stało z Minnetaki? Dlaczego Wabi gnał za nim tak, daleko? Po co ścigał go do ostatniego tchu? Czy Minnetaki umarła? Czy Woongowie zamordowali śliczną siostrę Wabigoona?

Uparcie błagał przyjaciela o wyjaśnienia, aż wreszcie pocztarz odsunął go i zaniósł Wabiego do swoich sań.

— Proszę ułamać trochę gałęzi z tamtych sosen — komenderował. — Trzeba go napoić czymś ciepłym, natrzeć mocno i owinąć w futra. Źle z nim, doprawdy źle...

Rod nie czekał dłużej, lecz pobiegł czym prędzej do wskazanej kępy drzew. Pomiędzy sosnami znalazł sporo brzóz, odarł szybko naręcze kory i nim pocztarz przywiódł sanie i zdjął z

nich nieprzytomnego Wabigoona, ogień płonął już raźnie. Podczas gdy pocztarz rozbierał młodego Indianina i otulał go potem w miękkie niedźwiedzie futra, Rod rzucał w ogień naręcza suszu, aż ciepło płomieni rozeszło się na kilkanaście kroków w krąg. Po upływie paru minut nad ogniskiem topniał garnek lodu, a pocztarz otwierał puszkę kondensowanej zupy.

Z twarzy Wabigoona znikła śmiertelna bladość. Rod, który klęczał tuż obok, cieszył się widząc, jak spomiędzy rozchylonych warg przyjaciela wydobywa się coraz regularniejszy oddech. Prócz radości jednak czuł ogromną trwogę. Co się stało z Minnetaki? Patrząc, jak Wabigoon z wolna przytomnieje, raz, po raz zadawał sobie to pytanie. Później cofnął się myślą wstecz i niemal w jednej chwili objął pamięcią wszystkie zdarzenia ubiegłego roku. Był oto znowu w Detroit wraz z matką. Po raz pierwszy spotkał Wabiego — syna agenta Anglika oraz pięknej księżniczki indiańskiej. Młody półkrwi Indianin miał uzupełnić swe wykształcenie wśród cywilizacji. Wspomniał przyjaźń, jaka się między nimi zawiązała, myślał o tygodniach i miesiącach wspólnych nauk oraz o długich pogawędkach na temat niezwykłych przygód, które czekają ich obu w ojczyźnie Wabigoona na dalekiej Północy. Istotnie, przeżyli niemało przygód, gdy jako łowcy wilków wraz z Mukokim stawili czoło niebezpieczeństwom zamarzłych pustkowi. Wsłuchując się w oddech Wabiego, Rod myślał o niezwykłej jeździe czółnem od krańca kultury do serca głuszy przypomniał sobie, jak po raz pierwszy ujrzał łosia, jak zabił niedźwiedzia i jak spotkał śliczną Minnetaki. Pociemniało mu w oczach i serce zabiło mu gwałtownie, gdy wyobraził sobie, co mogło się z nią stać. Widział ją teraz niby na jawie, taką jak przy pierwszym spotkaniu, gdy wypłynęła im naprzeciw. Słońce lśniło w jej ciemnych włosach, policzki płonęły podnieceniem, oczy i zęby błyskały w powitalnym uśmiechu. Przypomniał sobie chwilę, gdy kapelusz wpadł mu do wody, a ona wyłowiła go wiosłem. Potem przypomniał sobie dni, kiedy wraz z Minnetaki zwiedzał las otaczający faktorię, przeżywał powtórnie porwanie dziewczyny, straszną walkę z Woongami i jej pomyślny wynik. Myślał później o niezwykłych przygodach, których doznał w towarzystwie Mukiego i Wabigoona: o miesiącach spędzonych w głuszy, o łowach, o zaciekłej bitwie z Woongami, o starej chacie pełnej szkieletów i o znalezionym w dłoni kościotrupa skrawku kory brzozowej, na którym widniał plan drogi wiodącej ku krainie złota.

Instynktownie zanurzył teraz dłoń w kieszeni, by się upewnić, że nie stracił dokładnej kopii tego planu, przerysowanej w swoim czasie z oryginału. Miał przecie wkrótce wrócić na

daleką Północ, by wraz z dwoma Indianami ruszyć na romantyczną wyprawę po złote runo.

Ale oto zapomniał już o skarbie, gdyż ciałem Wabigoona wstrząsnął nagły dreszcz. Jeszcze chwila i młody Indianin otworzył oczy, spojrzał w twarz Roda i uśmiechnął się lekko.

Spróbował mówić, lecz nie zdołał wykrztusić ani słowa i ponownie zamknął powieki. Rod z rozpaczą spojrzał na pocztarza. Niespełna dwadzieścia cztery godziny temu pożegnał się z Wabim w Wabinosh House; młody Indianin był wtedy w pełni sił, zahartowany długim pobytem śród śnieżnych pustkowi, kipiący życiem i niecierpliwie wyczekujący wiosny, by ruszyć raz jeszcze na daleką, niezbadaną Północ. I nagle co za zmiana. Nabiegłe krwią oczy przyjaciela,

wychudzenie jego rysów, martwota rąk — wszystko to wywołało u Rodryga dreszcz trwogi. Czy możliwe, żeby człowiek tak się przeobraził w ciągu paru krótkich godzin? I gdzie jest Mukoki,. wierny stary druh, spod opieki którego Wabi tylko z rzadka się wymykał?

Zdawało się, że minęła dobra godzina, nim Wabi znów otworzył oczy, i to tylko na chwilę. Tym razem Rod łagodnie uniósł go w ramionach, a pocztarz przyłożył do warg chorego

kubek gorącej zupy. Ciepły pokarm wlał nowe siły w ciało wyczerpanego chłopca. Na razie pił bardzo wolno, potem raźniej, a gdy skończył, spróbował już usiąść.

— Wypiłbym jeszcze — rzekł słabo. — To bardzo dobre...

Drugi kubek przełknął o wiele prędzej. Potem siadł, przeciągnął ramiona i przy wydatnej pomocy Roda zdołał wstać. Gdy spojrzał na przyjaciela, w jego nabiegłych krwią oczach lśnił dziwny blask.

— Bałem się, że cię nie złapię.

— Co się stało, Wabi? Mówiłeś o Minnetaki...

— Została porwana przez Woongów! Sam Woonga wziął ją do niewoli i uwozi teraz na północ. Rod, tylko ty możesz ją ocalić...!

— Tylko ja mogę ją ocalić? — wyrzekł Rod zdumiony. — Jak to, Wabi?

— Słuchaj! — krzyknął młody Indianin ściskając go za ramię. — Pamiętasz, jak po bitwie z Woongami i ucieczce z parowu umykaliśmy na południe i jak następnego dnia znalazłeś świeży trop? Szedłeś wtedy na polowanie, by zdobyć tłuszcz dla opatrzenia rany Mukiego. Mówiłeś nam, że posuwałeś się za śladem i że po pewnym czasie wędrowcy spotkali się z kilkoma ludźmi w rakietach śnieżnych. Mówiłeś, że widziałeś na śniegu wgłębienia podobne do odcisków stóp Minnetaki. Gdy dotarliśmy do faktorii, powiedziano nam, że Minnetaki udała się do Kenogami House, i wywnioskowaliśmy, że to właśnie ludzie z Kenogami wyszli jej na spotkanie. Stało się jednak inaczej. To były ślady Woongów... Jeden z poganiaczy zdołał uniknąć i choć ciężko ranny, wczoraj wieczorem przyniósł wieść o napadzie. Niestety, lekarz mówi, że biedak nie przeżyje ani dnia. Jedyna nadzieja w tobie! Tylko ty i konający poganiacz wiecie, gdzie nastąpił napad. W ciągu dwóch dni panowała odwilż i szlak może być zatarty... Ale ty widziałeś odbicie nóg Minnetaki. Widziałeś ślady rakiet! Tylko ty jeden wiesz, w jakim kierunku oni poszli...

Wabi mówił prędko, gorączkowo, a gdy skończył, opadł na sanie zupełnie wyczerpany.

— Gnamy za tobą od świtu, w dwa zaprzęgi — dodał jeszcze. — I niemal zamordowaliśmy psy. Wreszcie, nie widząc innego sposobu, wybraliśmy co tęższe zwierzęta i popędziłem już dalej sam. Mukoki został o dwanaście mil w tyle.

W Rodrygu krew zastygła na wiadomość; że Minnetaki znajduje się we władzy samego Woongi. Gwałtowna zmiana w twarzy Wabigoona nie dziwiła go już wcale. Słyszał

niejednokrotnie, to od Minnetaki, to znów od jej brata, o wielkiej nienawiści, którą krwiożerczy Woonga żywił względem wszystkich mieszkańców Wabinosh House. Zresztą w ciągu ostatniej zimy przekonał się o niej osobiście. Brał udział w walce, widział trupy i rannych i omal nie padł ofiarą zemsty Woongi. Teraz jednak myślał o czym innym. Wspominał powód zatargu i coś zdławiło mu gardło tak silnie, że nawet nie próbował mówić. Przed wielu laty młody Anglik Jerzy Newsome przybył do Wabinosh House, gdzie poznał i pokochał piękną indiańską

księżniczkę, która pokochawszy go również, została wkrótce jego żoną. Woonga, wódz wojowniczego plemienia, ubiegał się także o rękę ślicznej Indianki, a gdy został pokonany przez

białego przybysza, jego dzikie serce zapłonęło zemstą i nienawiścią. Odtąd zaczęło się istne polowanie na mieszkańców Wabinosh House. Ludzie Woongi z myśliwych i traperów stali się mordercami, a w całej okolicy znano ich pod mianem Woongów. Walka trwała latami. Wódz Woonga niby jastrząb krążył wokół faktorii, popełniając mord, to znów kradzież i wciąż szukając sposobności, by porwać żonę lub dzieci agenta. Nie tak dawno Rod zdołał ocalić Minnetaki.

Teraz jednak dostała się nieodwołalnie w ręce złoczyńców, którzy wlekli ją na daleką Północ, w niezbadaną krainę, skąd nigdy zapewne nie miała wrócić.

Rod zwrócił się do Wabigoona, zaciskając pięści, z lśniącymi oczyma.

— Znajdę ślad, Wabi! Znajdę na pewno! I pójdziemy aż na biegun, jeśli tak będzie trzeba. Zwyciężyliśmy Woongów w parowie, zwyciężymy ich i teraz. Odbierzemy Minnetaki,

choćbyśmy jej mieli szukać aż do dnia sądu ostatecznego!

Z dala dobiegł ku nim trzask bata, niby rewolwerowy strzał, i krzyk ludzki.

Wszyscy trzej nasłuchiwali uważnie jakiś czas. Krzyk się powtórzył.

— To Mukoki — rzekł Wabi. — Mukoki i drugi zaprząg.

 

 

 

 

III. NA TROPIE WOONGÓW

 

 

 

 

Głos zbliżał się, przerywany trzaskiem bata, którym Muki naglił do biegu wyczerpaną sforę. Jeszcze chwila i stary myśliwiec wraz z zaprzęgiem pojawił się na otwartej przestrzeni, a obaj chłopcy skoczyli mu na spotkanie. Rod zauważył, że mało brakło, a Muki padłby na szlaku tak jak Wabi. Obaj młodzi zaprowadzili wiernego Indianina do sań zarzuconych stosem futer i usadowili go wygodnie w oczekiwaniu na posiłek.

— Złapałeś go! — chichotał Mukoki radośnie.. — Złapałeś szybko...

— I przy tej okazji omal nie skonał z wyczerpania — dodał Rod. — A teraz — tu spojrzał kolejno na obu towarzyszy — mówcie, co mamy robić?

— Należy niezwłocznie odnaleźć trop Woongów — rzekł Wabi. — Każda minuta jest droga, a godzina spóźnienia może mieć fatalny skutek.

— Ale psy?

— Weźcie moje — przerwał pocztarz. — Jest ich sześć, wszystko mocne zwierzęta i nie przemęczone. Możecie do nich dodać parę własnych psów, a ja zabiorę pozostałe, aby odwieźć

pocztę. Radziłbym wam jednak wypocząć godzinę lub dwie, posilić się i nakarmić sforę. Potem pojedziecie szybciej.

Mukoki kiwnął głową na znak zgody, a Rod zaczął wnet gromadzić paliwo na ogień. Obóz zawrzał życiem. Pocztarz rozpakowywał zapasy, a Wabi i Mukoki wybrali trzy spośród

swoich najlepszych psów. Wilczary z Wabinosh House były bardzo zgłodniałe, toteż na widok wielkiego kawała mięsa, który pocztarz właśnie ciął na części, podniosły taki gwałt, że

zagłuszyły prawie ludzkie głosy. Każdy pies dostał funt mięsa, a resztę zawieszono ponad rozpalonymi węglami, które w tym celu odgarnięto na bok z zarzewia ogniska. Tymczasem Rod

rąbał gruby lód jeziora w poszukiwaniu wody. Po pewnym czasie Wabi odnalazł go przy tej robocie.

— Nasze sanie już gotowe — oznajmił, podczas gdy Rod wypoczywał chwilę. — Mamy trochę mało zapasów na dziewięć psów. i trzech ludzi, ale naboi jest pod dostatkiem. Upolujemy coś po drodze.

— W ostateczności królika.— rzekł Rod, na nowo biorąc się do roboty.

Jeszcze parę uderzeń i woda trysnęła przez szczelinę lodu. Napełniwszy nią dwa wiadra, chłopcy wrócili do obozu. Gdy ukończono posiłek, było już późno cienie wyniosłych cedrów padały daleko na zamarzłą powierzchnię jeziora, a słońce, wcześnie idące na spoczynek, nie grzało prawie wcale.

Trzej myśliwa gotowali się do drogi. Minęła zaledwie trzecia, lecz panował przenikliwy chłód. Za pół godziny tam, gdzie na razie lśniło anemiczne słońce, miała pozostać tylko purpurowa zorza. Na dalekiej Północy noc nadlatuje tak szybko, jakby miała skrzydła; mrok zda się namacalnie ogarnia ludzi i przedmioty. Tak właśnie stało się i teraz, gdy zaprzęgano psy

do sań, po czym Mukoki, Wabi i Rod pożegnali pocztarza.

— Za cztery godziny będziecie po drugiej stronie! — wołał pocztarz, gdy Mukoki krzykiem naglił psy do biegu. — Radzę potem założyć obóz!

Mukoki gnał przodem, nadając tempo i ubijając szlak. Wabi siedział na saniach, a Rod najbardziej wypoczęty z nich trzech, pędził z tyłu. Po chwili zbliżył się do młodego Indianina i

wciąż biegnąc, położył mu dłoń na ramieniu.

— Czy znajdziemy jutro... nasz stary obóz na równinie? — pytał przerywając wpół zdania, by nabrać tchu.

— Tak — powiedział Wabi — Mukoki poprowadzi nas najkrótszą drogą. Potem wszystko będzie już zależało tylko od ciebie.

Rod wrócił na utarty szlak za saniami: tu oddychał o wiele łatwiej. Umysł jego pracował z natężeniem. Czy zdoła odnaleźć trop Minnetaki, gdy dotrą do miejsca, gdzie Mukoki leczył ranę zadaną mu w czasie bitwy z Woongami? Był zupełnie pewny siebie, a jednak odczuł nieokreślone podniecenie, gdy stwierdził, jak wielkie zmiany wywołało słońce w ciągu tego dnia. Nerwy czy też obawa przegranej? Bezwzględnie znajdzie szlak, choćby ten był całkowicie zatarty! Wolałby jednak, żeby w takim wypadku Wabi lub Mukoki kierowali poszukiwaniami. Obaj Indianie dążyliby do celu z tą niezachwianą pewnością, z jaką lis odnajdzie świeży ślad, grubo okryty pokrowcem jesiennych liści. Bo jeśli zbłądzi...?

Drgnął myśląc o losie, jaki wtedy czekałby Minnetaki. Zaledwie przed paroma godzinami był jednym z najszczęśliwszych chłopców na świecie. Wierzył, że śliczna siostra Wabiego dojechała bezpiecznie do Kenogami House; pożegnał na krótki czas przyjaciół z faktorii; każda minuta przybliżała go do ukochanej matki, zamieszkałej w dalekim mieście na południu. I oto, tak nagle, że ledwo zdołał objąć myślą sytuację, porwał go wir przygód najtragiczniejszych, być

może, jakie przeżywał kiedykolwiek.

Podniecony, wyprzedził sanki i przynaglał Mukiego, Co dziesięć minut jadący na saniach zmieniał miejsce z którymś z biegnących, tak że każdy z trzech przyjaciół miał co pół godziny parę chwil wypoczynku. Czerwona zorza na południozachodzie gasła szybko; mrok gęstniał. Daleko przed nimi, jak ogromna płachta częściowo pogrążona w ciemności, rozpościerała się pokryta lodem i śniegiem powierzchnia jeziora Nipigon. Brakowało tu drzew i skał, które by oznaczyły kierunek na tej bezdrożnej pustyni, a mimo to zarówno Mukoki, jak i Wabi nie wahali się ani chwili. Na niebie zabłysły jaskrawe gwiazdy; purpurowy dysk księżyca jak ognista kula wytrysnął ponad śniegi i bory. Mila płynęła za milą, godzina za godziną, a bieg przez jezioro

Nipigon trwał bezustannie, przerywany tylko dla każdego z uczestników krótkimi chwilami wypoczynku. Księżyc wzniósł się wyżej; jego czerwień zbladła i przybrała delikatny, różowy odcień; potem tarcza błysnęła bielą, aż wreszcie, stojąc już u szczytu swej wędrówki, lśniła jak klejnot wykuty ze złota i srebra. W przepychu tych blasków pustynia lodowa i śnieżna migotała bez ustanku. Panowała zupełna cisza. Brzmiał jedynie skrzyp płóz, miękki tupot psich łap obutych w skórzane mokasyny i czasem dźwięk paru krótkich słów rzuconych przez Roda lub jego towarzyszy. Zegarek białego chłopca wskazywał parę minut po ósmej, gdy jezioro przed nimi zaczęło zmieniać wygląd. Wabi, siedzący właśnie na saniach, pierwszy to zauważył i krzyknął w stronę Roda:

— Oto las!. Jesteśmy po drugiej stronie!

Na te słowa zmęczone psy nabrały, zda się, nowych sił, a czołowy wilczar zaskowytał radośnie. Woń żywicy i szyszek stawała się coraz silniejsza. W białej poświacie ostre wierzchołki, drzew rysowały się coraz wyraźniej, w miarę jak sanie mknęły naprzód. W pięć minut później cały zaprząg dobiegi do brzegu i stanął zbity w zziajany kłąb. Tego dnia psy

i ludzie z Wabinosh House zrobili sześćdziesiąt mil drogi.

— Tu rozbijemy obóz — powiedział Wabi padając na sanki. — Tu rozbijemy obóz, bo inaczej skonam na szlaku!

Muki, choć wyczerpany do ostatka, ujął w dłoń siekierę.

— Teraz nie wolno wypoczywać — przestrzegał. — Zbyt jesteśmy zmęczeni! Jeśli siądziemy choć na chwilę, nie wstaniemy potem. Najpierw założymy obóz, a potem będziemy

wypoczywać.

— Masz rację, Muki! — krzyknął Wabigoon, zrywając się z udanym zapałem. — Jeśli posiedzę z pięć minut, zasnę natychmiast. Rod, ułóż ognisko! Muki i ja zbudujemy szałas!

Nie upłynęło nawet pół godziny, a już szałas z gałęzi jodłowych był gotów, przed wejściem zaś płonął ogień rozsiewając światło i ciepło na dwadzieścia kroków wkoło. Z głębi boru trzej wędrowcy wspólnymi siłami przywlekli kilka mniejszych pni. Zaledwie rzucono je w płomienie, już Wabi i Mukoki owinięci w futra, legli pod szałasem na ściółce pachnącej żywicą. W tym dniu Rod nie miał tak wyczerpujących przejść jak obaj jego towarzysze, toteż gdy tamci zasnęli, biały chłopak, siadłszy tuż przy ogniu, myślał znów o dziwnych kolejach swego losu i patrzył, jak drżący blask płomieni tworzy na ciemnym tle otaczających drzew tysiące dziwacznych kształtów. Psy przypełzły do tlących głowni i leżały tak cicho, jakby życie już uciekło z ich burych cielsk. Z daleka dobiegało samotne wycie wilka. Olbrzymia mała sowa poszybowała w pobliżu obozu, hukając obłąkanym, na pół ludzkim głosem. Drzewa trzaskały na tężejącym mrozie, lecz ani ten trzask, ani wycie wilka, ani zew koszmarnego ptaka nie zdołały obudzić śpiących.

Upłynęła godzina, a Rod wciąż jeszcze siedział przy ogniu z karabinem złożonym w poprzek kolan. Przez ten czas jego wyobraźnia odtworzyła tysiące obrazów. Myśl nie przestała

działać ani na chwilę. Kędyś, w głuszy, był inny obóz, gdzie również płonęło ognisko, i w tym obozie więziono Minnetaki. Nieokreślone przeczucie mówiło mu, że dziewczyna czuwa i myślą dąży do swych przyjaciół. Czy był to sen, czy tak zwana telepatia zarysowała w jego mózgu następujący obraz? Zobaczył dziewczynę siedzącą przy ognisku. Jej piękne włosy, lśniące w blasku płomienia głęboką czernią, były przerzucone przez ramię. Patrzyła nieprzytomnie w ogień, jakby lada chwila gotowa weń skoczyć, a tuż za Minnetaki, tak blisko, że mógł ją dotknąć wyciągniętą ręką, znajdował się mężczyzna, na którego widok Rod zadrżał pełen wstrętu. Był to Woonga, wódz zbójeckiego plemienia. Mówił coś. Jego czerwona twarz miała demoniczny wyraz. Wyciągał ramię.

Krzyknąwszy tak głośno, że aż psy się zbudziły, Rod skoczył na równe nogi. Drżał jak w febrze. Czyżby to był sen? Przypomniał sobie koszmar, jaki go nawiedził kiedyś w tajemniczym parowie. Próżno starał się przezwyciężyć zdenerwowanie i strach. Dlaczego Woonga wyciągnął ramię w stronę Minnetaki? Próbował zrzucić gniotący ciężar. Grzebał kijem w ognisku, aż kłęby iskier buchnęły wysoko w mroczną gęstwę konarów, i dodał całe naręcze suszu. Potem usiadł i po raz dwudziesty od chwili wyjazdu z Wabinosh House wyciągnął z kieszeni plan, który miał ich prowadzić na poszukiwanie złota. Zdobył go kiedyś dzięki sennym widziadłom i obecnie myśl o tym zdarzeniu była dla niego przykra. Przed chwilą widział Minnetaki tak wyraźnie, jakby siedziała obok. Gotów był prawie posłać kulę w głowę czerwonoskórego opryszka, w chwili gdy ten wyciągał rękę ku młodej dziewczynie.

Znów podsycił ogień, rozbudził jednego z psów; by wyczuć lepiej obecność żywej istoty, i położył się wreszcie między Mukokim a Wabim, próbując zasnąć. W ciągu kilku następnych godzin zdrzemnął się jedynie na parę chwil. Ilekroć tracił przytomność, zaraz pojawiała się przed nim Minnetaki. Widział ją zawsze tak samo, przy ogniu; walczyła zaciekle, by się uwolnić z potężnych objęć Woongi. W pewnej chwili bójka między młodą dziewczyną a mocarnym Indianinem stała się niezwykle gwałtowna. Wreszcie Woonga porwał Minnetaki na ręce i zniknął wraz z nią w mroku leśnym.

Rod zbudził się i nie próbował już nawet usnąć. Minęła dopiero północ. Jego towarzysze wypoczywali od czterech godzin. Za godzinę postanowił ich zbudzić. Po cichu zaczął

przygotowywać śniadanie i karmić psy. O pół do drugiej potrząsnął Wabiego za ramię.

— Wstawaj! — zawołał, gdy młody Indianin usiadł na posłaniu. — Pora ruszać!

Gdy Wabi i Mukoki znaleźli się wraz z nim przy ogniu. Rod próbował opanować podniecone nerwy. Postanowił nie mówić im o swych widzeniach, gdyż i tak mieli dość ponurych trosk. Lecz postanowił również się spieszyć. Pierwszy skończył śniadanie, pierwszy zakrzątnął się koło psów, a gdy Mukoki ruszył w drogę przez las, na czele zaprzęgu, biegł tuż za nim, nagląc do większego wysiłku.

— Jak daleko jes...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin