KSIĘŻYC W NOWIU 2.doc

(1908 KB) Pobierz
STEPHENIE MEYER

 

 

STEPHENIE MEYER

Księżyc w nowiu

przełożyła Joanna Urban

 

 

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu tacie, Stephenowi Morganowi.

Od zawsze wspierasz mnie bez względu na okoliczności,

jak nikt inny.

Też cię kocham

 

 

 

 

 

Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny; Są one na kształt prochu zatlonego, Co wystrzeliwszy gaśnie"

William Szekspir, Romeo i Julia - akt II, scena VI

(tłum. J. Paszkowski)

 

 

 

Prolog

 

 

 

Czułam się tak, jakbym była uwięziona w jednym z tych przera­żających koszmarów, w których myśli się tylko o tym, że trzeba biec, biec, ile sił w nogach, ale te nie chcą cię nieść dość szybko. Zdawało mi się, że przepycham się przez obojętny tłum w coraz wolniejszym tempie, a tymczasem prędkość, z jaką przesuwały się wskazówki zegara na wieży, wcale przecież nie malała. Nie zważając na moją rozpacz, zbliżały się nieubłaganie do punktu, którego osią­gnięcie miało oznaczać koniec wszystkiego.

Niestety, nie był to jednak niewinny senny majak. Szaleńczym biegiem nie ratowałam też własnej skóry, jak to zwykle w koszmarach bywa. Nie, pędziłam, aby ocalić coś o stokroć mi droższego. Moje życie nie miało dla mnie w tym momencie żadnej wartości.

Alice powiedziała, że z dużym prawdopodobieństwem obie nie wyjdziemy z tego żywe. Cóż, być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie wpadła w świetlny potrzask. A tak zostałam sa­ma i sama musiałam pokonać jak najszybciej zalaną słońcem połać wypełnionego ludźmi placu - tyle, że szło mi to zbyt ślamazarnie.

I w końcu stało się. Kiedy zegar zaczął bić dwunastą, a pod zmęczonymi stopami poczułam wibracje jego rytmicznych uderzeń, wiedziałam już, że na pewno nie zdążyłam. To dobrze, po­myślałam, że alternatywą jest śmierć. Naprawdę nie dbałam o to, że jesteśmy otoczeni przez spragnionych naszej krwi wrogów. Świadomość, że nie wykonałam mojego zadania, odebrała mi wszelką chęć do życia.

Zegar uderzył raz jeszcze. Słońce doszło zenitu.

 

 

1 Przyjęcie

 

 

 

Na dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent by­łam przekonana, że śnię, a powody po temu miałam dwa. Po pierw­sze, stałam w snopie oślepiająco jaskrawego światła, a w Forks w stanie Waszyngton, gdzie od niedawna mieszkałam, słońce nigdy nie świeciło z taką intensywnością. Po drugie, przede mną stała mo­ja babcia Marie, a pochowaliśmy biedaczkę sześć lat temu. Bez dwóch zdań, był to dobry powód, aby wierzyć, że to jednak sen.

Babcia nie zmieniła się zbytnio - wyglądała tak samo, jak w mo­ich wspomnieniach. Puszyste, gęste włosy otaczały białym obłokiem łagodną szczupłą twarz pooraną niezliczonymi drobnymi zmarszcz­kami. Skóra przypominała swoją fakturą suszoną morelę.

Nasze wargi - jej wąskie i zasuszone - w tym samym momen­cie wygięły się w wyrażający zaskoczenie półuśmiech. Najwyraź­niej i babcia nie spodziewała się mnie spotkać.

Co sprowadzało ją do mojego snu? Co porabiała przez te sześć lat? Czy tam, dokąd trafiła, odnalazła dziadka? Jak się miewał? Do głowy cisnęło mi się tyle pytań... Miałam już zadać pierwsze z nich, kiedy zauważyłam, że babcia otwiera usta, więc zamilkłam w pół słowa, żeby dać jej pierwszeństwo, a ona z kolei zamilkła, chcąc, żebym to ja zaczęła. Uśmiechnęłyśmy się obie nieco zakło­potane.

- Bella?

To nie babcia mnie zawołała. Odwróciłyśmy się jednocześnie, żeby zobaczyć, kto się zbliża. Ja właściwie nie musiałam się nawet odwracać. Poznałabym ten głos wszędzie, a słysząc go, obudziła­bym się w środku nocy - ba, mogłabym się założyć, że obudziła­bym się i w grobie. Za tym głosem poszłabym przez ogień, a już na pewno przez chłód i bezustanną mżawkę - to drugie robiłam akurat z oddaniem dzień w dzień.

Edward.

Chociaż, jak zwykle, bardzo się ucieszyłam, że go widzę - i chociaż byłam niemal w stu procentach przekonana, że to tylko sen - spanikowałam. Spanikowałam rzecz jasna ze względu na babcię. Nie wiedziała, że chodzę z wampirem - poza jego rodziną nikt o tym nie wiedział - więc jak miałam jej wytłumaczyć, dlacze­go skóra Edwarda iskrzy w słońcu tysiącami tęczowych rozbły­sków, jakby pokrywał ją kryształ lub diament?

Nie wiem, czy zauważyłaś, babciu, ale mój chłopak trochę iskrzy się w słońcu. Proszę, nie zwracaj na to uwagi. To nic takie­go, on tak już ma...

Co on najlepszego wyrabiał?! Nie po to sprowadzili się do naj­bardziej pochmurnego miejsca na świecie, żeby teraz paradował sobie w słońcu, obnosząc się z rodzinnym sekretem! Ręce opadły mi z bezsilności. I jeszcze uśmiechał się od ucha do ucha, jakby nie zdawał sobie sprawy, że nie jesteśmy sami!

Zwykle dziękowałam losowi za to, że Edward nie potrafi czy­tać mi w myślach, tak jak innym ludziom, ale w tej chwili niczego tak nie pragnęłam, jak tego, żeby usłyszał moje nieme ostrzeżenie i czym prędzej się schował. Krzyczałam, nie otwierając ust.

Zerknęłam nerwowo na babcię. Niestety, kierowała właśnie wzrok w moją stronę, a Edward był przecież tuż za mną. W jej oczach czaiło się przerażenie. Zerknęłam na Edwarda. Uśmiech­nięty, był jeszcze piękniejszy niż zwykle. Kiedy patrzyłam na mo­jego anioła, serce rozsadzała mi czułość. Objął mnie, po czym spojrzał śmiało na babcię.

Jej mina zbiła mnie z tropu. Patrzyła na mnie nie ze strachem, żądając wyjaśnień, ale przepraszająco, jakby czekała na burę. W dodatku stała teraz tak dziwnie - lewą rękę wyciągnęła ku gó­rze i lekko zgięła w łokciu. Wydawać by się mogło, że obejmuje kogoś wysokiego i niewidzialnego... Nagle zauważyłam coś jesz­cze - że babcię otacza ciężka, złota rama. Zdziwiona tym odkryciem, wyciągnęłam machinalnie wolną dłoń, żeby jej dotknąć. Babcia powtórzyła mój gest prawą ręką, ale tam, gdzie powinny się były spotkać nasze palce, poczułam pod opuszkami tylko zim­ne szkło...

W ułamku sekundy mój sen przeobraził się w koszmar.

Nie było żadnej babci.

To byłam ja!

To było moje odbicie! Mnie - sędziwej, zasuszonej, pomarsz­czonej. Edwarda, jak na wampira przystało, w lustrze nie było widać.

Nadal się uśmiechając, przycisnął do mojego zwiędłego policzka chłodne wargi - jędrne, karminowe, na wieki siedemnastoletnie.

- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - szepnął.

Obudziłam się raptownie, od razu otwierając szeroko oczy. Serce waliło mi jak oszalałe. Miejsce oślepiającego słońca ze snu zajęło znajome, dobrze przytłumione światło kolejnego pochmur­nego poranka.

To tylko sen, uspokajałam się, to był tylko sen. Wzięłam głębo­ki oddech, a zaraz potem znowu podskoczyłam na łóżku jak opa­rzona - tym razem, dlatego, że zadzwonił budzik. Jeśli wierzyć ka­lendarzowi w rogu ciekłokrystalicznej tarczy zegara, był trzynasty września, moje urodziny.

A więc sen był jednak proroczy. Mogłam nie chcieć wierzyć w resztę przepowiedni, ale to jedno się zgadzało - urodziny. Koń­czyłam dziś osiemnaście lat.

Już od kilku miesięcy bałam się nadejścia tego dnia.

Lato było cudowne. Nigdy wcześniej nie byłam taka szczęśliwa - nigdy wcześniej nikt inny nie był taki szczęśliwy. Humoru nie popsuł mi nawet fakt, że było to najbardziej deszczowe lato w hi­storii tej części stanu. Tylko ta data czająca się w niedalekiej przy­szłości wisiała nade mną niczym cień.

I wreszcie się doczekałam. Trzynasty września. Było jeszcze gorzej, niż się spodziewałam. Czułam, naprawdę czułam, że jestem starsza. Wiedziałam dobrze, że starzeję się z każdym dniem, ale tym razem mogłam to jakoś określić, nazwać. Miałam już osiemnaście lat, a nie siedemnaście, jak wczoraj.

A Edward na wieki przestawał być moim równolatkiem.

Kiedy poszłam do łazienki i stanęłam przed lustrem, żeby umyć zęby, niemal się zdziwiłam, że moja twarz nic a nic się nie zmieniła. Wpatrywałam się przez dłuższy czas w swoje odbicie, szukając na nieskazitelnie porcelanowej skórze jakiejś zmarszczki, ale bruzdy miałam jedynie na czole, a te zniknęłyby bez śladu, gdybym tylko przestała się, choć na chwilę martwić. Nie potrafiłam się zrelaksować i stroszyłam brwi.

To był tylko sen, po raz setny powtórzyłam w myślach. Tylko sen, ale dotyczący tego, czego obawiałam się najbardziej.

Żeby jak najszybciej wyjść z domu, postanowiłam nie jeść śniada­nia; nie mogłam jednak uniknąć spotkania z tatą, przed którym mu­siałam przez kilka minut grać wesołą solenizantkę. Starałam się szczerze cieszyć z prezentów, których miał mi nie kupować, ale przy każdym uśmiechu bałam się, że zaraz się rozpłaczę.

Jadąc do szkoły, próbowałam wziąć się w garść. Twarz babci -tak, babci, bo nie byłam gotowa pogodzić się z myślą, że patrzy­łam na własne odbicie - trudno mi było wymazać z pamięci.

Kiedy wjechałam na parking, zauważyłam opartego o swoje srebrne volvo Edwarda. Nie idealizowałam go we śnie - wyglądał jak marmurowy posąg jakiegoś zapomnianego boga urody. I cze­kał tam na mnie, tylko na mnie, czekał tak codziennie.

Moja rozpacz rozwiała się w mgnieniu oka - teraz nie czułam nic prócz zachwytu. Chociaż byliśmy parą od pół roku, nadal nie mogłam uwierzyć, że spotkało mnie takie szczęście.

Obok Edwarda stała jego siostra Alice. Ona też na mnie czekała.

Tak naprawdę nie byli z sobą spokrewnieni. Według oficjalnej wersji rozpowszechnionej w Forks wszyscy młodzi Cullenowie zostali adoptowani, co miało tłumaczyć, dlaczego tak młodzi ludzie jak doktor Carlisle i jego żona Esme mają takie dorosłe dzieci. Brak wspólnych przodków nie przeszkadzał jednak Alice i Edwardowi być do siebie podobnymi. Skóra obojga zachwycała iden­tycznym odcieniem bladości, tęczówki zaskakiwały jednakową, niespotykanie złocistą barwą, a rysy twarzy oszołamiały harmonią. Obserwatora mogły razić w tej boskiej parze tylko ciemne worki pod oczami. Ktoś wtajemniczony - ktoś taki jak ja - wiedział doskonale, że wszystkie te cechy świadczą o przynależności do nie­ludzkiej rasy.

Alice była wyraźnie podekscytowana, a w ręku trzymała coś małego i kwadratowego, owiniętego w ozdobny srebrny papier. Skrzywiłam się. Mówiłam jej przecież, że nie chcę ani żadnych prezentów, ani składania życzeń, ani w ogóle niczego. Marzyłam, żeby zapomnieć, którego dzisiaj mamy. Cóż, kolejna osoba zignorowała moje prośby.

Ze złości trzasnęłam drzwiami wiekowej furgonetki i na mo­kry, czarny asfalt opadły drobiny rdzy. Ruszyłam w kierunku ro­dzeństwa. Alice wybiegła mi naprzeciw, cała w uśmiechach. Mi­mo mżawki jej krótkie kruczoczarne włosy sterczały na wszystkie strony.

Wszystkiego najlepszego, Bello!

- Cii! - syknęłam, rozglądając się niespokojnie, żeby upewnić się, że nikt jej nie usłyszał. Jeszcze tego brakowało, by w święto­wanie tego strasznego dnia włączyło się pól szkoły.

Alice zupełnie nie przejęła się moją reakcją.

- Otworzysz swój prezent teraz czy później? - spytała z autentycznym zaciekawieniem, zawracając w stronę Edwarda.

- Żadnych prezentów - wymamrotałam gniewnie.

Chyba nareszcie zaczęło coś do niej docierać.

- Dobra, wrócimy do tego później. I co, podoba ci się ten album, który przysłała ci mama? A aparat fotograficzny od Charlie-

go? Fajny, prawda?

Westchnęłam. Edward nie był jedynym członkiem rodziny Cullenów obdarzonym niezwykłymi zdolnościami. Alice wprawdzie nie czytała ludziom w myślach, ale „zobaczyła", co planują mi ku­pić rodzice, gdy tylko się na coś konkretnego zdecydowali.

- Tak, świetny. Album też.

- Moim zdaniem to bardzo trafiony pomysł. W końcu tylko raz w życiu kończy się liceum. Warto wszystko starannie udokumentować.

- I kto to mówi? Przyznaj się, ile razy byłaś w czwartej klasie?

- Ja to, co innego.

W tym momencie doszłyśmy do Edwarda, który wyciągnął rę­kę, żeby ująć moją dłoń. Skórę miał jak zawsze gładką, twardą i nienaturalnie chłodną. Jego dotyk sprawił, że na chwilę zapo­mniałam o troskach. Ścisnął delikatnie moje palce. Spojrzałam w jego topazowe oczy, a moje biedne serce gwałtownie załomota­ło. Nie uszło to uwadze Edwarda. Uśmiechnął się.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, mam ci nie składać życzeń, tak? -spytał, sunąc zimnym opuszkiem palca wkoło moich ust.

- Zgadza się - potwierdziłam. Za Chiny nie umiałam naślado­wać jego szlachetnego akcentu. Żeby wypowiadać słowa w tak charakterystyczny sposób, trzeba się było urodzić przed pierwszą wojną światową.

- Chciałem się tylko upewnić. - Wolną dłonią jeszcze bardziej potargał sobie kasztanową czuprynę. - Mogłaś w międzyczasie zmienić zdanie. Wiesz, większość ludzi lubi mieć urodziny i do­stawać prezenty.

Alice parsknęła śmiechem, który dźwięcznością dorównywał srebrnym dzwonkom kołysanym przez wiatr.

- Spodoba ci się, sama zobaczysz. Wszyscy będą dla ciebie mi­li i będą ci ustępować. Co w tym takiego okropnego? - spytała re­torycznie, ale i tak jej odpowiedziałam.

- To, że się starzeję. - Starałam się, ale głos mi przy tym mi­mowolnie zadrżał.

Edward przestał się uśmiechać i zacisnął usta.

- Osiemnaście lat to jeszcze nie tak dużo - stwierdziła Alice. -

Kobiety zwykle denerwują się urodzinami, dopiero, gdy skończą dwadzieścia dziewięć.

- Ale jestem już starsza od Edwarda - wymamrotałam.

Westchnął ciężko.

- Formalnie rzecz biorąc, tak — powiedziała Alice pogodnie - ale w praktyce to przecież tylko jeden mały roczek.

Ech... Gdybym miała pewność, że wkrótce stanę się jedną z nich i spędzę z nimi resztę wieczności (a nie tylko najbliższe kil­kadziesiąt lat, z czego tych paru ostatnich mogę zresztą nie pa­miętać przez Alzheimera), rok czy dwa nie robiłyby mi żadnej róż­nicy. Pewności jednak nie miałam, bo Edward kategorycznie od­mówił majstrowania przy moim przeznaczeniu. Nie miał najmniejszego zamiaru przyłożyć ręki do tego, żebym stała się nieśmiertelna - nieśmiertelna jak on i jego rodzina.

Impas - tak to określił.

Szczerze mówiąc, nie rozumiałam, o co mu chodzi. Czego zazdrościł śmiertelnikom? Bycie wampirem nie wydawało się ta­kie znowu straszne - przynajmniej oceniając je na przykładzie Cullenów.

- O której się u nas pojawisz? - Alice zmieniła temat. Sądząc po jej minie, planowała dla mnie pełen zestaw atrakcji, których tak bardzo chciałam uniknąć.

- Nie wiedziałam, że mam się dziś u was pojawić.

- No, nie bądź taka - zaprotestowała. - Chyba nie pozbawisz nas frajdy?

Myślałam, że w swoje urodziny robi się to, na co samemu ma się ochotę.

- Podjadę po nią zaraz, jak wróci ze szkoły - zaoferował się Edward, puszczając moją uwagę mimo uszu.

- Po szkole pracuję! - zaprotestowałam.

- Nie dziś - poinformowała mnie Alice, zadowolona z własnej zapobiegliwości. - Rozmawiałam już na ten temat z panią New­ton. Załatwi zastępstwo. Kazała złożyć ci w jej imieniu najserdecz­niejsze życzenia urodzinowe.

- To nie wszystko. E... - Rozpaczliwie szukałam w głowie kolejnej wymówki. - Nie obejrzałam jeszcze Romea i Julii na an­gielski.

Alice prychnęła.

- Znasz tę sztukę na pamięć!

Pan Berty powiedział, że aby w pełni ją docenić, trzeba ją zo­baczyć odegraną. Po to ją Szekspir napisał, prawda?

Edward wzniósł oczy ku niebu.

- Widziałaś już film z DiCaprio - przypomniała Alice oskarżycielskim tonem.

- Pan Berty kazał nam obejrzeć tę wersję z lat sześćdziesią­tych. Ponoć jest lepsza.

Alice nareszcie przestała się uśmiechać. Mój upór działał jej na nerwy.

- Możesz się stawiać, Bello, proszę bardzo, ale...

Edward nie pozwolił jej dokończyć groźby.

- Uspokój się, Alice. Nie możemy zakazać Belli oglądania fil­mu. A już szczególnie w jej urodziny.

- Właśnie - podchwyciłam.

- Przywiozę ją koło siódmej - ciągnął. - Będziecie mieli więcej czasu na przygotowania.

Alice rozchmurzyła się.

- W porządku. W takim razie, do zobaczenia wieczorem! Będzie fajnie, obiecuję! - W szerokim uśmiechu zaprezentowała ide­alny zgryz.

Zanim zdążyłam się odezwać, pocałowała mnie przelotnie w policzek i pobiegła tanecznym krokiem na lekcje.

- Nie chcę żadnego... - zaczęłam płaczliwie, ale Edward przy­cisnął do moich warg lodowaty palec.

- Zostawmy tę dyskusję na później. Chodź już, bo się spóźnimy.

Edward chodził ze mną w tym roku szkolnym niemal na każ­dy przedmiot - to niesamowite, jak potrafił omotać panie z se­kretariatu[1]. Kiedy zajmowaliśmy nasze miejsca w tyle klasy, nikt nam się nie przyglądał - byliśmy parą już dostatecznie długo, że­by przestano się tym faktem ekscytować. Nawet Mike Newton pogodził się z tym, że możemy być tylko przyjaciółmi, i przestał rzucać w moim kierunku ponure spojrzenia, od których odrobinę gryzło mnie sumienie. Mike zmienił się przez wakacje - wy­szczuplał na twarzy, przez co jego kości policzkowe stały się le­piej widoczne, a jasne włosy zapuścił i układał przy pomocy żelu w pozornie niedbałą kompozycję. Łatwo się było domyślić, na kim się wzoruje, ale żadne zabiegi kosmetyczne nie mogły prze­obrazić go w kopię Edwarda.

Na lekcjach zastanawiałam się, jak wymigać się z imprezy u Cullenów. Z moim nastrojem powinnam była raczej wybrać się na stypę niż na przyjęcie urodzinowe, zwłaszcza takie, na którym w dodatku to ja miałam przyjmować gratulacje i cieszyć się z pre­zentów.

Zwłaszcza, bo jak każda urodzona niezdara, nienawidziłam być w centrum uwagi. Nie zabiega o nią nikt, kto wie, że lada chwila się przewróci albo coś zbije.

A prosiłam -  właściwie to zażądałam - żeby nie kupowano mi żadnych prezentów! Najwyraźniej nie tylko Charlie i Renee posta­nowili nie traktować mnie poważnie.

Nigdy nie żyłam w zbytku, ale też nigdy mi to nie przeszkadzało. Kiedy jeszcze mieszkałam z Renee, utrzymywała nas ze swojej pen­sji przedszkolanki. Praca Charliego także nie przynosiła mu koko­sów - był komendantem policji w zapomnianym przez Boga Forks. Co do mnie, trzy dni w tygodniu pracowałam po szkole w miejsco­wym sklepie ze sprzętem sportowym. Miałam szczęście, że udało mi się znaleźć pracę w takiej dziurze. Tygodniówki sumiennie odkłada­łam w całości na studia. (Studia były moim Planem B, nadal nie tra­ciłam jednak nadziei na Plan A, chociaż Edward zarzekał się, że za żadne skarby nie zmieni mnie w wampira).

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin