Antologia - Kroki w nieznane 2005.doc

(2255 KB) Pobierz

Almanach fantastyki

Kroki w nieznane

tom 1

Pod redakcją Lecha Jęczmyka i Konrada Walewskiego

Solaris

2007


Słowo od Wydawcy

Drogi Czytelniku, trudno oddać słowami moją satysfakcję i radość z faktu reaktywacji Kroków w nieznane. Jak wielu z Was, jako młody człowiek czekałem z wytęsknieniem na każdy kolejny tom tej wyśmienitej serii, redagowanej przez Lecha Jęczmyka dla Iskier. I wielki był mój żal, gdy — w sumie ze względów politycznych — antologie te przestały się ukazywać. Było to dla mnie prawdziwe okno w świat cudów, przygody, technologii i idei, jakże innych od tych, które mogłem ujrzeć przez okno swojego blokowiska.

Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że będzie mi dane zaprzyjaźnić się z redaktorem serii, a po trzydziestu latach przyłożyć rękę do wznowienia serii. Te trzydzieści lat to szmat czasu, zmienił się widok za oknem, zmieniła się fantastyka. Dzisiaj mało kto pisze o obcych, kosmolotach, pierwszym kontakcie. Obcy są na Ziemi, często tkwią w nas samych.

Ale jedno jest pewne.

Autorzy pisujący fantastykę nadal wybiegają w przyszłość, są czuli na problemy nękające współczesnego człowieka, są pierwszymi, którzy potrafią przewidzieć zgubne skutki tej czy innej idei, trendu, nowinki technologicznej. I dzięki darowi prekognicji nadal ostrzegają naszą cywilizację przed ślepymi zaułkami.

Te możliwości fantastyki widzą różni pisarze, po fantastykę sięgają ci, którzy mają coś do powiedzenia. A granice między głównym nurtem a fantastyką, jak nigdy dotąd, są dzisiaj bardzo płynne. To widać po niniejszym tomie Kroków w nieznane. Gorąco zapraszam do lektury.

 

Wojtek Sedeńko


Lech Jęczmyk

Kroki odhibernowane

Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Solaris podjęło inicjatywę wydania (mam nadzieje, że wydawania) nowych „Kroków w nieznane”. Wykorzystanie tego tytułu odbieram jako dowód pamięci i uznania, a także przekonania, że wspomnienie tamtych „Kroków” jest wciąż żywe w gronie miłośników literatury fantastycznej. (Prawdę mówiąc, czuje się też trochę jak nieboszczyk, któremu postawiono nagrobek.) Muszę przyznać, że tamte opowiadania — prawie wszystkie — czyta się nadal z wielką przyjemnością. Zdawałoby się, że literatura SF powinna się starzeć szybciej, niż tak zwana literatura głównego nurtu, ale okazuje się, że to nieprawda. Starzeją się kosmoloty i roboty, literatura zostaje. Jeżeli te opowiadania żyją, to znaczy, że literatury było w nich całkiem sporo.

A przecież tamte antologie powstawały w zupełnie innym świecie. Potężny Związek Sowiecki, pretendujący do roli światowego mocarstwa, przestał istnieć. Odrodzona Rosja dowodzi skromności swoich ambicji, ustanawiając święto narodowe nie z okazji zwycięstwa nad Napoleonem czy Hitlerem, ale nad pół–prywatną zbieraniną podpitej szlachty polskiej. Chiny, ówczesny symbol biedy, dziś wysyłają ludzi w kosmos i budują najwyższe drapacze chmur. Amerykanie mają wprawdzie najpotężniejszą armię, ale nie potrafią sobie poradzić z powodzią i są zadłużeni u Chińczyków na 600 miliardów dolarów. Indie już dawno przebiły słynną ongiś kalifornijską Dolinę Krzemową, a Niemcy twierdzą, że są ofiarami polskiej agresji podczas drugiej wojny światowej. Tu, jak widać zgadzają się z Rosją, która również doznała licznych krzywd od Polski (jak chociażby, kilkakrotne próby zasiedlania przez Polaków Syberii). Jak widać, żyjemy na zupełnie innej planecie niż ćwierć wieku temu i nic dziwnego, że zmiany nie ominęły literatury science fiction.

Odbiła się na niej przede wszystkim zmiana nastawienia do owej science czyli nauki. Wyparowała gdzieś naiwna, jak się okazało, wiara we wszechmoc nauki, mającej zastąpić człowiekowi religię. Wprawdzie w medycynie dokonał się olbrzymi postęp, ale wzrosła jednocześnie liczba znachorów, szamanów i innych czarowników. W literaturze zaowocowało to rozkwitem fantasy, która parędziesiąt lat temu stanowiła około dziesięciu procent w stosunku do science fiction. Jednocześnie zatarła się granica między tymi dwoma rodzajami literatury, podobnie zresztą, jak między fantastyką a literaturą głównego nurtu.

W pięknym opowiadaniu Teda Chianga mamy magię i technikę, a także — co kiedyś było obowiązkowe a dziś jest dość rzadkie — pointę wyjaśniającą sens całej historii, ale już w opowiadaniu Crowleya, autora ciekawych powieści fantasy. przybysze z kosmosu są tylko jakimś’ wtrętem, prawdopodobnie rojeniami znerwicowanej niewiasty, od której uciekł mąż. Gdyby zamiast ufoludków wystąpiły gadające króliki, efekt byłby ten sam, tylko opowiadanie musiałoby trafić do innej antologii,

Jedną ze zmian, jakie nastąpiły w SF, jest wielki napływ do tej niegdyś prawie czysto męskiej literatury piszących kobiet. Stąd zapewne wiele opowiadań jest w zasadzie psychologicznych, wykorzystujących — czasem powierzchownie — elementy SF i fantasy. Zwolennicy rodzajów literackich kręciliby nosami, bo jak napisali Strugaccy: „Jaki jest człowiek to my wiemy. Chodzi o to, co z nim dalej począć”.

Są w tej antologii opowiadania bardzo amerykańskie i bardzo rosyjskie. To bardzo dobrze, zawsze bardzo lubiłem, kiedy fantastycznonaukowy pomysł był osadzony w konkretnych realiach, a nie w świecie czysto papierowym. Takie są historie Bułyczowa i Wasiliewa, takie jest też opowiadanie Grega Egana o moralnym wirusologu. Taka postać, znana z filmów o kaznodziejach mordujących seryjne prostytutki (po uprzednim skorzystaniu z usług), to produkt specyficznego amerykańskiego protestantyzmu. Nawiasem mówiąc, taką postacią jest obecny prezydent Bush, toczący swoje wojny pod wpływem bezpośrednich rozkazów Ducha Świętego. Jak się kiedyś mówiło o podobnych wirusologach, taki to niebo i ziemie poruszy, błota narobi.

Dużą przyjemność sprawiła mi lektura opowiadania Doktorowa. Kiedy gościłem przed laty w Stanach, trafiłem na taki jarmark staroci na bardzo głębokiej prowincji. Zamiłowanie do wczorajszej tandety jest bardzo amerykańskie (znajdziemy je w twórczości Dicka), a Doktorów zrobił z tego świetne opowiadanie.

„Wielki rozwód”. Kelly Link nawiązuje tytułem do dziejącej się w zaświatach noweli C. S. Lewisa. Autorka pewnie nie wiedziała, że parę laty temu prezydent Francji wydał precedensowe zezwolenie na ślub z nieboszczykiem. Notatka prasowa nie ujawnia, czy szczątki doczesne brały udział w ceremonii, ale decyzja ta niewątpliwie otwiera nowe możliwości nie tylko przed autorami fantastyki, ale i przed prawnikami (możliwość ślubów z bogatymi, bezdzietnymi nieboszczykami i dziedziczenia ich majątków).

Żeby odczuć w pełni różnicę między stylem amerykańskim i rosyjskim, można porównać to opowiadanie z „Fatalnym ślubem” Bulyczowa, które z kolei tematem i klimatem prosi się o konfrontację z „Turystą” Parka.

Jak przystało na prezentację współczesnej fantastyki znajdziemy tu elementy cyberpunku, steampunku, urban fantasy (która tak dobrze wychodzi Rosjanom), stylów czy podrodząjów, których nazwy zostały wymyślone grubo po ukazaniu się tamtych Kroków z lat siedemdziesiątych. (Choć pewnie dałoby się znaleźć dawne utwory, wszystkie te style zapowiadające).

Dobrze, że ta nowa antologia jest tak bogata i różnorodna, Dobrze, że można w jednym miejscu przeczytać tyle opowiadań ze świata, bo forma opowiadania to najpełniejszy wyraz fantastyki. Powieść SF to zadanie ogromnie trudne i ryzykowne, a w pełni udanych powieści powstało nie tak znów wiele, natomiast wspaniałe opowiadania można liczyć na kopy. Twierdzę, że gdyby sporządzić listę najlepszych opowiadań z ostatnich lat pięćdziesięciu bez podziału na fantastykę i główny nurt, to okazałoby się, że co najmniej połowa z nich to SF. I to zarówno w USA, Rosji jak i w Polsce. Kochajmy więc opowiadania, piszmy je, czytajmy i wydawajmy. Nie pozwólmy, żeby zginęły zmiażdżone grubymi tomami wartych skądinąd lektury powieści, ich sequeli i wszelkich trylogii.

 

Lech Jęczmyk

 

P.S. Tytuły trzech opowiadań odwołują się do tytułów innych autorów: „Wielki rozwód” do C.S Lewisa. „Skromny geniusz Wasiliewa” do utworu przesympatycznego Wadima Szefnera i „Fatalny Ślub” (w którym jaja występują) do „Fatalnych jaj” Bułhakowa. Przypadek to, czy jakowyś spisek?


Ted Chiang

Siedemdziesiąt dwie litery

Robert w dzieciństwie miał prymitywną zabawkę: glinianą lalkę, która potrafiła tylko dreptać przed siebie. Kiedy rodzice, zabawiając gości w ogrodzie, dyskutowali o wstąpieniu na tron Wiktorii lub reformach czartystów, on włóczył się za lalką po korytarzach rodzinnego domu, aby przestawiać ją na zakrętach lub obracać i posyłać w powrotną drogę. Maleńka gliniana lalka nie słuchała poleceń, zresztą nie miała ani krzty inteligencji. Po zderzeniu się ze ścianą nadal próbowała maszerować, mimo że rozpaćkane, zdeformowane ręce i nogi zaczynały przypominać rybie płetwy. Czasami Robert dopuszczał do tego z czystej przyjemności, lecz zwykle na widok zmaltretowanych kończyn podnosił zabawkę i zabierał imię, co paraliżowało jej ruchy. Potem ugniatał ją jak ciasto, rozpłaszczał na desce i wycinał nową figurkę, przykładowo stwora z wykoślawionymi lub nierównymi nogami. Gdy dawał mu imię, ten natychmiast się wywracał lub niezgrabnie człapał w kółko.

Samo lepienie nie sprawiało Robertowi aż tak wielkiej uciechy, za to uwielbiał badać, ile można wydusić z danego imienia. Sprawdzał, w którym momencie imię przestanie napędzać zdefasonowaną lalkę. Aby proces lepienia ograniczyć do minimum, rzadko zaprzątał sobie głowę zbędnymi detalami. Ciała miały tylko z grubsza nakreślone kształty, na ile tego wymagało testowane imię.

Inna lalka łaziła na czterech nogach. Porcelanowy konik pysznił się zgrabną budową, nie zbywało mu na szczegółach, lecz i tym razem Robert rzucił się w wir eksperymentowania. Imię reagowało na polecenia „Idź” i „Stój”, a także pozwalało omijać przeszkody. Robert próbował przenosić je na stworzenia własnej roboty, ono jednak stawiało przed ciałem wysokie wymagania, a jemu ani razu nie udało się ulepić z gliny istoty, którą mogłoby animować. Osobno tworzył nogi i potem łączył je z korpusem, lecz nie potrafił skutecznie usunąć szwów na łączeniach. Dlatego imię nie traktowało figurki jako jednolity organizm.

Dlatego wnikliwie badał imiona, doszukując się elementów właściwych dla istot dwunożnych bądź czworonożnych, lub też umożliwiających wykonywanie określonych ruchów. Tymczasem one wciąż go zaskakiwały. Na każdej pergaminowej karteczce — siedemdziesiąt dwie hebrajskie literki, ułożone w dwunastu kolumnach po sześć znaków. Na pierwszy rzut oka ich uporządkowaniem rządził przypadek.

 

* * *

 

Robert Stratton, jak i reszta dzieciaków z czwartej klasy, siedział cicho, kiedy pan Trevelyan przechadzał się między ławkami.

— Langdale, co mówi nam doktryna liter?

— Każda rzecz jest obrazem Boga, no i… ee… każda…

— Siadaj i nie bełkocz! Thorburn, może ty nam powiesz, czym jest doktryna liter?

— Jak każda rzecz jest obrazem Boga, tak każde imię jest obrazem boskiego imienia.

— A prawdziwe imię przedmiotu?

— Obrazuje boskie imię w ten sam sposób, w jaki sam przedmiot jest obrazem Boga.

— A czym się charakteryzuje prawdziwe imię?

— Obdarza przedmiot cząstką bożej mocy.

— Bardzo dobrze. Halliwell, co nam mówi doktryna podpisu? Lekcja filozofii naturalnej skończyła się w południe, ale ponieważ była sobota i uczniowie nie mieli już żadnych zajęć, pan Trevelyan puścił ich do domu. Chłopcy ze szkoły w Cheltenham szybko się rozproszyli.

Robert na chwilę wstąpił do dormitorium, a potem, opuszczając teren szkoły, spotkał swojego kumpla Lionela.

— To jak, doczekam się wreszcie? — spytał. — Dzisiaj będzie ten wielki dzień?

— Przecież słyszałeś, co mówiłem.

— Dobra, chodźmy. — Ruszyli w stronę oddalonego o półtorej mili domu Lionela.

W ciągu swojego pierwszego roku w Cheltenham Robert znał tylko z widzenia Lionela — jednego z tych chłopaków, którzy nocowali w domu, a z takimi ci z internatu raczej nie trzymali. Aż pewnego razu na wakacjach wpadli na siebie, zupełnie przez przypadek, w British Museum. Robertowi muzeum strasznie się spodobało: kruche mumie, masywne sarkofagi, wypchany dziobak i syrenka w słoju, ściana najeżona kłami słoni, porożami łosi i rogami jednorożców. Tamtego pamiętnego dnia zwiedzał wystawę poświęconą duchom żywiołów i akurat czytał tabliczkę z wyjaśnieniem zniknięcia salamandry, gdy nagle obok siebie dostrzegł Lionela, który podpatrywał undynę w słoiku. W rozmowie okazało się, że obu fascynuje nauka. Prędko zostali serdecznymi przyjaciółmi.

Idąc drogą, kopali na zmianę duży kamyk. Lionel kopnął go tak udanie, że smyknął Robertowi między nogami. Buchnął śmiechem.

— Nie mogłem się doczekać, kiedy to się skończy — powiedział. — Myślałem, że jeszcze jedna doktryna i zwariuję.

— Z jakiej paki nazywają to filozofią naturalną? Przyznaliby się, że to jeszcze jedna lekcja teologii i byłoby po krzyku.

Niedawno kupili na spółkę Dziecięcy przewodnik po nomenklaturze, skąd dowiedzieli się, że dzisiejsi nomenklatorzy nie posługują się terminami „Bóg” i „boskie imię”. Według najnowszych opracowań, obok fizycznego wszechświata istniał równoległy, leksykalny, a połączenie przedmiotu z odpowiednim imieniem budziło w jednym i drugim uśpiony potencjał. Zarazem żaden przedmiot nie posiadał tak zwanego prawdziwego imienia; w zależności od kształtu ciało mogło reagować podobnie na kilka imion (zwanych eunimami) i na odwrót, jedno imię mogło tolerować pewne odchyły kształtu ciała, o czym w dzieciństwie przekonała Roberta chodząca lalka.

W domu Lionela obiecali kucharce, że zaraz wrócą na obiad, po czym wyszli do ogrodu. Lionel zaadaptował szopę z narzędziami na laboratorium i przeprowadzał tam swoje eksperymenty. Robert zwykł odwiedzać go regularnie, lecz ostatnio Lionel pracował w tajemnicy. Dziś przyszła pora na rezultaty. Kazał Robertowi poczekać w ogrodzie, a sam wszedł do środka, by po krótkiej chwili przywołać kolegę.

Na każdej ścianie wisiała długa półka, zastawiona bateriami flakoników i zakorkowanych buteleczek z zielonego szkła tudzież przeróżnymi kamieniami i minerałami. W ciasnym pomieszczeniu dominował zaplamiony i osmolony stół, na którym teraz stał aparat potrzebny do wykonania najnowszego eksperymentu Lionela. Szklana kolba była osadzona na stojaku w ten sposób, że jej dolna część zanurzała się w miednicy z wodą. Miednica z kolei stała na trójnogu nad lampą naftową. Wystawał z niej termometr rtęciowy.

— Popatrz sobie — powiedział Lionel.

Robert pochylił się nad kolbą, aby sprawdzić jej zawartość. Z początku widział jak gdyby mydliny albo kożuch piany strząśnięty z kufla piwa. Gdy się jednak przyjrzał, uświadomił sobie, że bąbelki w istocie rzeczy są szczelinami połyskliwej siateczki, wypakowanej gromadą homunkulusów, mikroskopijnych zarodków. Każde ciało z osobna było przezroczyste, lecz baniaste główki i nitkowate kończyny, ściśnięte w grupie, tworzyły gęstą, mętną pianę.

— Spuściłeś się do słoja i podgrzewałeś spermę? — zażartował Robert, za co dostał kuksańca. Roześmiał się i uniósł ręce w geście pojednania. — Nie no, rewelacja, mówię poważnie. Jak to zrobiłeś?

— Kwestia równowagi — odparł Lionel, udobruchany. — Musisz utrzymywać właściwą temperaturę, to jasne, ale trzeba też odpowiednio podawać składniki odżywcze. Dasz za mało żarcia, będą głodne. Przesadzisz, rozzuchwalą się i zaczną walczyć ze sobą.

— Teraz to już kitujesz…

— Coś ty, nie cyganię. Sam sprawdź, jeśli nie wierzysz. One się grzmocą i potem rodzi się monstrum. Wystarczy, że ranny zarodek dotrze do komórki jajowej, a urodzi się kaleka.

— Myślałem, że dzieje się tak, jeśli kobieta w ciąży mocno się czegoś przestraszy. — Robert dostrzegł niepozorne przepychania między zarodkami i zrozumiał, że powolne kołysanie się piany wynika właśnie z tych ruchów.

— Owszem, w niektórych przypadkach, gdy rodzi się dzieciak cały owłosiony lub w plamach. Ale dzieci bez rąk i nóg, ze zdeformowanym ciałem, to są właśnie łobuzy, które biły się, kiedy były spermą. Dlatego nie wolno przesadzać z karmą, tym bardziej że są tu uwięzione. Mogłyby powariować. Szybko by się pozabijały.

— Jak długo mogą rosnąć?

— Te już chyba nie za długo. Trudno je utrzymać przy życiu, jeśli nie dochodzą do komórki jajowej. Czytałem o takim jednym, które urosło we Francji do rozmiarów pięści, a mieli tam najlepszy sprzęt. Chciałem się tylko przekonać, czy mogę coś wyhodować.

Robert gapił się na pianę, przypominając sobie doktrynę preformacji, którą wałkowali na lekcjach pana Trevelyana. Wszystkie istoty żywe zostały stworzone jednocześnie przed wieloma wiekami, a co się dzisiaj rodziło, było tylko powiększonym potomstwem tego, co do tej pory nie ukazywało się ludzkim oczom. Chociaż homunkulusy wydawały się nowo powołane do życia, liczyły sobie niezliczone tysiące lat. Od zarania ludzkości chowały się w ciele przodków, pokolenie za pokoleniem, czekając na swoją kolej, żeby się urodzić.

Prawdę mówiąc, nie tylko one czekały. On sam musiał robić to samo, zanim się urodził. Gdyby jego ojciec przeprowadzał ten eksperyment,, to maleństwa, którym się teraz przyglądał, byłyby jego nienarodzonymi braćmi i siostrami. Wiedział, że do czasu wniknięcia do komórki jajowej są pozbawione świadomości, ale zastanawiał się, o czym by myślały, gdyby było inaczej. Wyobraził sobie doznania swego ciała: kości i narządy miękkie i szkliste jak galareta, wciśnięte w ciałka miriadów identycznych pobratymców. Jak by to było? Zerkać spod przezroczystych powiek i uświadomić sobie, że góra w oddali jest de facto człowiekiem… I rozpoznać w nim brata… A gdyby wiedział, że jeśli dotrze do komórki jajowej, będzie miał szansę dorównać potęgą i wielkością owemu kolosowi? Nie dziwota, że ze sobą walczyły.

 

* * *

 

Upłynęło trochę czasu. Robert Stratton studiował nomenklaturę w Kolegium Trójcy Św. uniwersytetu w Cambridge. Zgłębiał teksty kabalistyczne spisane przed wiekami, kiedy nomenklatorów zwano jeszcze ba’alei szem, a automaty golemami — teksty będące fundamentem nauki o imionach: Seferjecira, Sodej razaja Eleazara z Wormacji, Hajjei ha–Olam ha–Ba Abrahama Abulafii. Czytał również traktaty alchemiczne, które umieszczały techniki alfabetycznych manipulacji w szerszym filozoficzno–matematycznym kontekście: Ars magnę Raimundusa Lullusa, De Occulta Philosophia Corneliusa Agrippy, Monas Hieroglyphica Johna Dee.

Dowiedział się, że każde imię jest kombinacją kilku epitetów, z których każdy odnosi się do konkretnej zdolności lub właściwości. Epitety są generowane w procesie kompilacji wszystkich wyrazów opisujących wybraną cechę, źródłowych i pokrewnych, istniejących we wszystkich językach żywych i martwych. Poprzez selektywne podmienianie i przestawianie liter można wyodrębnić ze słów ich prawdziwą esencję, czyli poszukiwany epitet. Pewne okoliczności uzasadniały użycie epitetów w charakterze materiału odniesienia, co w efekcie dawało epitety definiujące właściwości nie opisane w żadnym języku. Metoda opierała się w równej mierze na intuicji, co na utartych procedurach. Kto chciał optymalnie układać litery, musiał mieć do tego wrodzone zdolności.

Poznawał nowoczesne techniki słowotwórczej syntezy i rozkładu. Ta pierwsza określała sposoby zespalania grupy trafnych i sugestywnych epitetów, aby powstał pozornie przypadkowy ciąg liter tworzących imię. Rozkład był dekompozycją imienia na elementarne epitety. Nie każdą syntezę dało się analogicznie odwrócić: czasem imię rozkładało się do postaci zbioru epitetów innych niż te, które posłużyły do jego budowy, co miało swoje dobre strony. Pewne imiona nie podlegały jednak rozkładowi, toteż nomenklatorzy, aby przeniknąć ich tajemnice, pilnie pracowali nad nowymi technikami.

W samej nomenklaturze dokonywała się ostatnio swoista rewolucja. Imiona zawsze dzielono na dwie kategorie: jedne ożywiały materię, drugie służyły jako talizmany. Talizman na zdrowie chronił przed chorobą i skaleczeniami, inny mógł zabezpieczyć dom przed pożarem lub statek przed zatonięciem. Wszelako od niedawna granica między obiema kategoriami imion wolno się zacierała, co dawało obiecujące rezultaty.

Termodynamika, nowa prężna nauka, badająca zjawiska związane z zamianą pracy w ciepło i na odwrót, pozwoliła ustalić, w jaki sposób automaty pobierają energię do działania poprzez absorpcję ciepła z otoczenia. Korzystając z pełniejszego zrozumienia istoty ciepła, pewien namenmeister w Berlinie stworzył nową rodzinę talizmanów, które sprawiają, że odlane ciało pobiera ciepło w jednym miejscu i wyzwala je w drugim. Zamrażanie za pomocą tego rodzaju talizmanów było prostsze i skuteczniejsze niż to oparte na parowaniu lotnych cieczy, a zatem cieszyło się ogromną popularnością na rynku. Talizmany ponadto przyspieszyły rozwój automatów: w Edynburgu nomenklator badający metody ochrony przedmiotów przed zgubieniem opatentował automat gospodarczy, umiejący odnosić przedmioty na właściwe miejsce.

Po ukończeniu studiów Stratton zamieszkał na stałe w Londynie, gdzie zatrudnił się na stanowisku nomenklatora w Coade Manufactory, u czołowego angielskiego producenta automatów.

 

* * *

 

Kiedy Stratton wchodził do fabryki, jego najnowszy automat z gipsu modelarskiego szedł za nim w odległości kilku kroków. Fabryka była olbrzymim ceglanym gmaszyskiem z przeszklonym dachem. Połowę powierzchni przeznaczono pod odlewnię metalu, połowę pod produkcję wyrobów z tworzyw ceramicznych. Na obu oddziałach kręte korytarze łączyły poszczególne hale, w których odbywały się kolejne etapy przetwarzania surowca w gotowe automaty.

Stratton ze swoim sztucznym kompanem wszedł na oddział tworzyw ceramicznych. Minęli rząd niskich kadzi, służących do mieszania gliny. Zawierały różne rodzaje gliny — począwszy od pospolitej czerwonej, a skończywszy na szlachetnym, białym kaolinie — przypominały zaś ogromne kubki z gorącą czekoladą lub gęstą śmietaną; jedynie ostry chemiczny zapach rozwiewał iluzję. Mieszadła do gliny połączone były za pośrednictwem przekładni z wałem napędowym, który biegł przez całą długość Hall tuż poniżej dachowych świetlików. Pod ścianą stał automat silnikowy: żeliwny olbrzym, który niestrudzenie kręcił korbą. Przechodząc koło niego, Stratton odczuł niewielki spadek temperatury, jako że silnik pobierał ciepło z otoczenia.

W sąsiedniej Hall znajdowały się formy odlewnicze. Pod ścianami układano kredowobiałe skorupy o kształtach rozmaitych automatów, a na środku, pojedynczo lub dwójkami, ubrani w fartuchy czeladnicy pracowali przy kokonach, w których lęgły się automaty.

Stojący najbliżej rzeźbiarz składał właśnie formę człapaka, szerokogłowego czworonoga przeznaczonego do pracy w kopalni, a ściślej do ciągnięcia wózków z urobkiem.

Młodzieniec skierował wzrok na niego.

— Pan kogoś szuka? — zapytał.

— Umówiłem się tu z panem Willoughby.

— Przepraszam, nie wiedziałem. Na pewno zaraz tu przyjdzie.

Czeladnik wrócił do swego zajęcia.

Harold Willoughby był mistrzem rzeźbiarskim pierwszego stopnia. Stratton chciał się z nim skonsultować w sprawie projektowania formy wielokrotnego użytku dla swego automatu. Aby skrócić sobie czas oczekiwania, przechadzał się wolno między formami. Jego automat stał nieruchomo, czekając na polecenie.

Willoughby wszedł na halę z odlewni, cały rumiany od buchającego tam żaru.

— Przepraszam za spóźnienie, panie Stratton — powiedział. — Od kilku tygodni pracujemy nad szczególnie dużą figurą ze spiżu i właśnie dziś ją odlewamy. W takiej chwili nie chciałbym zostawiać chłopaków samym sobie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin