Oczami Edwarda 23.doc

(80 KB) Pobierz

Rozdział 23 część I


Anioł



- Jaka? Że Bella nie dotrze tam? Że James nie jest głodny? A może, że mu się odechciało i zrezygnował? - spytałem z sarkazmem. Jasper spojrzał na mnie zdziwiony, a potem spuścił wzrok.
- Edward! - Alice spojrzała na mnie ze złością. - Nie ty jeden to przeżywasz! Co się z tobą stało? Chcemy ci pomóc, a ty masz nas wszystkich w nosie!
Tym razem to ja spojrzałem na nią z zaskoczeniem.
- Przepraszam - burknąłem i odwróciłem się do okna.
"Och, weź się w garść" pomyślała rozdrażniona.
Zastanawiałem się chwilę nad tym co pomyślała. Chyba miała rację. Ignorowałem ich wszystkich, bo wydawało mi się, że liczę się tylko ja i moje uczucia. Uczucia? Nie, ja nie miałem uczuć. Skupiłem się na myślach pozostałych członków rodziny. Bali się, denerwowali. A ja tego nie dostrzegałem. Poczułem się podle. Robili co w ich mocy, a ja tylko pogarszałem sprawę.
- Bella - rzuciła Alice. Moje wcześniejsze obawy zostały spotęgowane. Chciałem wrzasnąć na nią, by mówiła o co chodzi, ale w świetle niedawnej wymiany zdań, powstrzymałem się.
- Co się dzieje? - spytałem najciszej jak mogłem i dotknąłem lekko ramienia Alice. Jasper zjechał na pobocze.
- Już tam jest - powiedziała. Zaczerpnąłem powietrza.
- I... ?
- Nic więcej nie widzę - odparła, ale to nie ukoiło moich nerwów. Jasper ponownie ruszył. - Poza tym - dodała i przesłała mi w myślach odzwierciedlenie moich najgorszych przypuszczeń. Pokiereszowane ciało Belli. Pozornie wizja nie różniła się od tej, którą widziałem na polanie. Było więcej szczegółów. Więcej obrażeń, krwi, jej krzyki, prośby, potem płytki oddech...
- Przestań! - wrzasnąłem, łapiąc ją za rękę. - Proszę - dodałem już ciszej.
- W porządku – rzuciła tylko.
Po chwili byliśmy pod domem Belli. Reszta rodziny czekała pod bramą. Gdy tylko nas zobaczyli, ruszyli dalej.
- Czemu na nas czekali? – spytała Alice.
- Musimy działać razem – wyjaśniłem krótko, jednak nadal patrzyła ze zdziwieniem.
- Nie wiadomo jaką niespodziankę szykuje James – dodał Jasper z ponurym uśmiechem.
- Rozumiem .
W milczeniu dojechaliśmy pod szkołę tańca. Bałem się tego, co mogłem tam zastać. Przed oczami znów stanęła mi wizja Alice. Wiedziałem, że gdy ona się spełni – ja nie będę miał po co żyć… A może to właśnie było wyjście? Nic więcej nie czuć, nie myśleć? Tak jest, byłem potworem. Jak mogłem się łudzić, że są we mnie jakieś ludzkie uczucia? Przeze mnie zginie...
Podjąłem decyzję. Nadawała sens całemu mojemu istnieniu. Wiedziałem co było słuszne.
Gdy tylko auto zatrzymało się przy parkingu, otworzyłem drzwi i kilka sekund później byłem pod wejściem do budynku. Kątem oka dostrzegłem starszą panią, przechodzącą obok i zatrzymującą się na mój widok. Patrzyła ze zdziwieniem. Kiedy zniknęła na zakręcie, reszta rodziny dotarła do mnie. Szarpnąłem za klamkę i wpadłem z impetem do środka. Gdzieś w oddali słychać było czyiś głos. A potem... krzyk.
- Nie... - westchnąłem i zatrzymałem się. Wiedziałem do kogo należał, ale nie potrafiłem przyjąć tego do wiadomości. Walczyłem ze sobą. Wszystko moja wina! Miałem świadomość swojej beznadziejnej sytuacji, ale nie zamierzałem się poddawać. Nie teraz... Jednak coś we mnie blokowało dalsze ruchy. Czy jestem aż takim masochistą, by zmusić się do oglądania śmierci najdroższej mi osoby?
To była moja wina. Nie mogłem przestać. Choć szanse były niewielkie, nie moglem jej zostawić, opuścić.
"Weź się w garść" pomyślała Alice, tym razem łagodniej. "Dla Belli"

Ona żyje...
Żyje...
Na pewno...

- NIE! Bello! - Moja rozpacz nie mogła się uwolnić. A jednak gdzieś tam we mnie były jeszcze jakieś uczucia. W głębi niebijącego od przeszło stu lat serca były jeszcze jakieś resztki z człowieczego życia. Powoli, nieudolnie składałem w całość wydarzenia z ostatniej sekundy. Korytarz, drzwi, twarz Jamesa wykrzywiona w pogardliwym grymasie, nieruchome ciało Belli... Z małej iskry buchnął potężny płomień.
- BELLO! - Moje krzyki mieszały się z krzykami rodziny. Mój ból był ich bólem. Czułem to w piersi, czaszce, kończynach. W duchu przeklinałem siebie za to kim byłem, Carlisla za to, że mnie zmienił, Forks za to, że Bella tam przyjechała, ale nie mogłem znaleźć ujścia bólu. Ludzkim odruchem byłby płacz, ale byłem tak żałosny, że stać mnie było tylko za suchy szloch. Tak jak wcześniej nie potrafiłem jej ochronić, tak teraz nie mogłem nawet jej opłakać. Nie zasłużyłem na takie dobro w postaci jej osoby, więc zostało mi odebrane. Ale ona była niewinna!
- Nie! Och, Bello! Nie! - Złapałem się za pierś, pragnąc wyrwać serce. Serce pełne bólu w ciele potwora bez uczuć.

Nie chciałem o niczym myśleć.
Uciec gdzieś daleko, daleko od tego wszystkiego.
Gdzieś, gdzie nie trzeba niczego rozpamiętywać. Gdzie nic nie ma znaczenia.
Na myśl przychodziło mi tylko jedno miejsce.
Niedostępne dla mnie.

"Edward!"
Tak to ja. Bezwzględne monstrum.
"Edward!"
Ktoś mnie wołał?
"Edward! Edward!"
Czemu, do cholery, ktoś ciągle powtarza moje imię?!

Poczułem szarpnięcie w okolicy ramienia.
- Tak? - Otworzyłem oczy. Koszmar trwał nadal. Uświadomiłem sobie, że z moich ust wydobywają się jakieś niezrozumiałe słowa.
"Ona żyje" usłyszałem czyjeś myśli. Ale kto?
Spojrzałem na ciało dziewczyny. Poruszyło się.
- Carlisle! - zawołałem. - Bello, nie! Och, tylko nie to! Nie! Bello!
Ojciec zajął się raną na jej głowie. Dopiero wtedy przyjrzałem się dokładniej jej obrażeniom. Miała rozciętą skórę z tyłu głowy, kilka poważnych zadrapań, nogę wykrzywioną pod dziwnym kątem. Jednak moją uwagę przykuła rana na dłoni z której leniwie sączyła się krew. Uderzył we mnie jej zapach. Poczułem... pragnienie. Żałosne pragnienie jej krwi.
Szybko odwróciłem wzrok, jednak kątem oka zdążyłem dostrzec jak jej ciało wygina się w łuk. Na jej twarzy malowało się nadludzkie cierpienie.
- Bello! - złapałem ją za poranioną rękę i namierzyłem nadgarstek. Puls zwalniał. Spojrzałem zaniepokojony na Carlisla.
- Straciła trochę krwi, ale rana na głowie nie jest głęboka - powiedział uspokajającym tonem. - Uważaj na nogę, jest złamana.
Warknąłem wściekły w tym samym momencie, kiedy Alice przekazała mi wizję. Emmett i Jasper chwytający Jamesa. Przynajmniej on zapłacił za swoje postępowanie.

23. Anioł (Cd)

 

 

 

Gdy tylko auto zatrzymało się przy parkingu, otworzyłem drzwi i kilka sekund później byłem pod wejściem do budynku. Zauważyłem, że na drzwiach wejściowych na jednej z szyb ktoś przykleił od wewnątrz jaskraworóżową kartkę. Odręcznie napisany komunikat informował, że na czas ferii wiosennych szkoła tańca jest zamknięta. Natychmiast nacisnąłem klamkę. W Takim pośpiechu, że nawet nie zauważyłem czy aby drzwi nie były zamknięte na klucz. Taka błahostka nie byłaby mnie teraz w stanie zatrzymać. Drzwi ustąpiły pod moim naporem.

 

Wpadłem do środka, nabrałem głęboko powietrza w płuca i wyraźnie wyczułem dwa jakże mi znane zapachy: aromatyczna woń Belli oraz ostra, nie dająca się zapomnieć, woń ściganego przeze mnie Jamesa.

 

W hallu było ciemno i chłodno, cicho buczała klimatyzacja, wykładzina pachniała szamponem do dywanów. Wzdłuż ścian stały wieże z wciśniętych jedno w drugie plastikowych krzeseł. W sali po lewej paliło się światło, ale żaluzje w oknie, przez które można było przyglądać się z hallu ćwiczą­cym, były szczelnie zaciągnięte.

 

Ponownie nabrałem powietrza i to co wyczułem sprawiło, że zamarłem ze zgrozy. Do rozpoznanych wcześniej przeze mnie woni dołączyła się jeszcze jedna – najpiękniejsza ze wszystkich jakie kiedykolwiek spotkałem. Tylko tysiąc razy silniejsza niż dotychczas. Zapach… krwi… Belli… Była to woń kwiatowa – frezja… lawenda… pragnienie… żądza… przerażenie i paniczny strach… Mój strach. Strach, że się spóźniłem. Wszystko stracone… Jej śmierć – moja śmierć. Dlaczego tak trudno jest mi umrzeć?

 

I wtedy w mojej głowie skrystalizował się plan, dający się określić jednym słowem: Volturi!

 

Nagle z mojego piekła wyrwał mnie dźwięk tłuczonego szkła. Krzyk mojej ukochanej.

 

A więc jeszcze żyła! A ja tu tracę czas i rozpamiętuję naszą śmierć.

 

Natychmiast wyrwałem się z otępienia i zanim to sobie uświadomiłem już biegłem w kierunku sali, z której dochodziły głosy. Nie, nie głosy tylko, wrzask. Rozdzierający serce krzyk Belli.

 

Jej kat tylko syczał coś przez zęby prawie się już nie kontrolując. Zaczęło go ogarniać tak wielkie podniecenie. Podniecenie łowcy, który dorwał w końcu swoją wyśnioną ofiarę. Ale w jego głosie wyczułem także inne podniecenie. Podniecenie najgorsze z możliwych – amok wampira żądnego najsłodszej na świecie krwi.

 

W końcu zdołałem się opanować. Trzeba zacząć myśleć racjonalnie. Tylko ja jestem w stanie ją teraz uratować. Tym razem nie mogę pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd. Na zrobienie ich zbyt wielu pozwoliłem już sobie.

 

Cicho podbiegłem do oszklonych drzwi sali do nauki tańca. Ściany wyłożone zostały kilkunastoma lustrami. Wielkimi szklanymi taflami. Jednak trzy z nich były całkowicie rozbite, a ich brylanty zaściełały nieregularnie parkiet pomieszczenia.

 

Wśród tych odłamków, w kącie sali leżała nieruchomo moja ukochana. Już się nie broniła. Leżała bezwładnie jakby unosiła się na kryształowej tafli jeziora.

 

Jej piękne ciało było posiniaczone, a noga wygięta pod jakimś dziwnym kątem. Ubranie miała potargane i pocięte diamentowymi krawędziami luster.

 

Leżała w powiększającej się z każdą sekundą kałuży czerwonej, najsłodszej jaką mógłbym sobie tylko wyobrazić, krwi.

 

Do uświadomienia sobie tego wszystkiego potrzebowałem mniej niż ułamka sekundy.

 

Widziałem jak James pochyla się nad moją Bellą w obnażonymi kłami. Słyszałem krzyk jego myśli. Jego pragnienie. Jego pomysły jak by się na mnie zemścić, za to że odmówiłem mu jej na polanie. Wydawało mu się, że zmasakrowane i pobladłe ciało nie będzie dla mnie wystarczającą karą. Chciał w bestialstwie posunąć się o krok na przód.

 

Stanęły mi przed oczami myśli Lonniego z Port Angeles. Tylko, że przy myślach wampira zdawały się być tak niewinnymi, jakby chciał zaprosić Bellę na herbatkę. James planował org…

 

Tego było za wiele. Nie potrafiłem się powstrzymać. Wściekłoś i żal spowodowały, że nie wytrzymałem i wydałem z siebie warknięcie, niski głęboki ryk wściekłości i rozpaczy. Owładnęła mnie chęć czystej zemsty. Mordu.

 

To był błąd. Jak tylko nomad zorientował ze, że jakimś cudem udało mi się odnaleźć go przed czasem, że nie zabawił się jeszcze z dziewczyną usłyszałem jego myśli – Chcesz ją mieć tylko dla siebie? Musisz podzielić się jej krwią ze mną. Poczekaj na swoją kolej. Moja przysługa dla ciebie – będziesz ją miał na wieczność. Nie pozwolę by ktoś mnie pozbawił kolejnej ofiary.

 

Zanim się zorientowałem co chciał uczynić porwał om­dlałą rękę dzie­w­czy­ny, przytknął ją sobie do ust. moich uszu dobiegł chrzęst prze­cinanej skóry i szmer płynącej krwi.

 

– Bello! Bello! Nie!!! – mój krzyk rozdarł powietrze. James podpisał na siebie wyrok śmierci. Nawet gdyby to była ostatnie rzecz jakiej miałbym dokonać w moim nędznym istnieniu.

 

Błysnęły mi jeszcze przed oczami jego oczy, którymi wywrócił w nieopisanej rozkoszy.

 

– Nie! Och, Bello! Nie! – zawołałem jeszcze raz załamany.

 

Cały zmieniłem się w anioła zemsty. Już miałem się rzucić na wampira. Gdy usłyszałem za sobą, że dogonili mnie w końcu Carlisle, Jasper a sekundę później Alice.

 

Carlisle widząc co się ze mną dzieje. Przyskoczył do mnie i z całych sił chwycił mnie za ramie nie pozwalając zamordować Jamesa. Tak zamordować, bo w moim obecnym stanie to nie byłaby obrona, czy ukaranie, to byłby najczystszy mord, jakiego przez moje nienaturalnie długie życie jeszcze się w ten sposób nie dopuściłem. Tego co chciałem uczynić nie miał jeszcze nikt na sumieniu. Poczułem jak jego kamienne palce ściskają się jeszcze mocniej nie pozwala­jąc się ru­szyć z miejsca.

 

– Puść mnie naty­ch­­miast!!! Muszę go dorwać!!! Zapłaci mi…!!! – wydarłem się w myślach na niego.

 

– Synu uspokój się! Już dość zadał ci bólu. Zostaw go nam. Nie obciążaj swojego sumienia taką zbrodnią. I tak nie uniknie kary.

 

Nie chciałem go słuchać. Jednak podczas naszej błyskawicznej wymiany myśli moje rodzeństwo nie próżnowało. Jasper i Alice w trzech susach dopadli upojonego Jamesa.

 

Dopiero jak go złapali zorientował się, że nie jesteśmy sami. Nie mogłem uwierzyć, że opary krwi i żądzy aż tak potrafiły sparaliżować mózg nomady. Jednak w końcu wziął się w garść i zaczął bronić. Wywiązała się walka. Kolejne tafle szkła zamieniły się w kryształowy deszcz. W powietrzu fruwały kawałki łamanych mebli. Jasper zaorał nim podłogę w Sali. Pozostała tylko szeroka bruzda z zerwanych z podłogi, sterczących na wszystkie strony desek.

 

Wtem Jasper unieruchomił chwytem od tyłu ciało wampira, a Alice zwinnym susem dopadła go i z podskoku z całej siły chwyciła za głowę. Kark wykręcił się w nienaturalny sposób i uszom wszystkich doleciał najobrzydliwszy dźwięk – dźwięk rozczłonkowywanego kamiennego ciała. W po­wietrzu zaczęły latać śnieżnobiałe szczątki.

 

Nie miałem czasu im pomóc. Wciąż hipnotyzował mnie widok ciała Belli, jej bladej twarzy otoczonej potarganymi, polepionymi krwią włosami. I ten zapach. Nigdy nie uda mi się go wymazać z pamięci.

 

– Bello, proszę, tylko nie to! Proszę, Bello! Posłuchaj mnie! Bello, błagam! – mówiłem klęcząc nad jej zmizerowanym ciałem. Nagle spostrzegłem że teraz ja klęczę w kałuży krwi.

 

Nie miałem pojęcia czy mnie słyszy. Czy pomoc nie nadeszła za późno.

 

– Carlisle! – krzyknąłem z rozpaczą. Potrzebowałem natychmiast jego pomocy. – Bello, nie! Och, tylko nie to! Nie! Bello! –Zaniosłem się spazmatycznym szlochem. To nie ważne, że bez łez. Łzy dusiły moje gardło tak samo jak szalejący w nim ogień aromatu ciepłej… gęstej… wonnej… krwi. Jednak te łzy sprawiły, że ogień tak samo jak szybko się pojawił został zduszony niczym małe ognisko na brzegu przez olbrzymie fale wzburzonego oceanu.

 

Jak tylko Carlisle stwierdził, że Jasper i Alice nie potrzebują już jego pomocy i zaczynają zbierać deski z podłogi by za ich pomocą spalić to co pozostało po Jamesie, zmaterializował się z powrotem przy mnie i przy Belli.

 

Zauważyłem, że chyba mnie jednak słyszy. Prawie niezauważalnie poruszyła się i zaraz potem głośno jęknęła.

 

Moim sercem targnął szarpiący ból.

 

– Bello! – zawołałem nie mogąc opanować rosnącej rozpaczy.

 

Carlisle delikatnie odsunął mnie od jej ciała żeby móc się dokładnie przyjrzeć obrażeniom. Dla tak wprawnego fachowca w dziedzinie ludzkiej anatomii wystarczył jeden rzut oka by ocenić sytuację.

 

– Przeżyje – rzucił krótko w myślach.

 

Z moich oczu nie zniknął śmiertelny strach. Cóż innego mógłby mi powiedzieć, nawet jakby to były jej ostatnie sekundy.

 

– Nie oszukasz mnie! Przecież ona właśnie kona. Kona przeze mnie. Umera! – myślałem w rozpatrzy.

 

Carlisle uważnie spojrzał w moja twarz i widocznie wyczytał z niej moje niedowierzanie bo dodał, tym razem na głos, pewnym i opanowanym tonem – Straciła trochę krwi, ale rana na głowie nie jest głęboka. Uważaj na nogę, jest zła­mana.

 

To morze, które mnie otaczało to było trochę?! Przyglądnąłem się jeszcze raz uważniej. Może rzeczywiście nie potrafiłem ocenić sytuacji w sposób obiektywny.

 

Jednak powiedział, że noga jest złamana. Wydałem z siebie groźny ryk.

 

Jak dobrze, że szczątki Jamesa paliły się właśnie na stosie. W innym przypadku musiałby umierać po stokroć.

 

Carlisle nie przestawał dokonywać oględzin ciała dziewczyny. Dotykał jej pokrwawionego boku.

 

– Myślę, że poszło też parę żeber – spokojnym glos ciągnął swo­ją metodyczną wyliczankę.

 

Nagle usłyszałem kolejny stłumiony jęk Belli.

 

– Edward… – wyszeptała niewyraźnie moje imię, bardziej się go domyśliłem niż zrozumiałem.

 

– Wyjdziesz z tego, Bello, słyszysz? Kocham cię.

 

– Edward…

 

Tym razem się już nie mogłem mylić. Jednak mimo wszystko moje imię jest w stanie przejść jej jeszcze przez gardło. Mimo tego wszystkiego na co ją naraziłem. Tliła się we mnie iskierka nadziei.

 

– Jestem, jestem przy tobie. – powiedziałem i przysunąłem się bliżej.

 

– Boli – jęknęła.

 

– Wiem, Bello, wiem.

 

Spojrzałem błagalnie na ojca – Czy nic się nie da z tym zrobić?

 

– Podaj mi torbę – poprosił Carlisle zwra­cając się do kogoś za moimi plecami – Spokojnie, Alice, za­raz poczuje się lepiej.

 

– Alice? – wykrztusiła z trudem Bella.

 

– Tak, też tu jest – potwierdziłem. Przecież było niemożliwe powstrzymanie tej małej osóbki, gdy w grę wchodziło życie jej przyszłej najlepszej przyjaciółki.

 

– To ona wiedziała, gdzie cię szukać. – wyjaśniłem.

 

– Ten ból w dłoni... – słowa jej o czymś mi przypominały tylko na razie nie wiedziałem jeszcze o czym. Tylko ciało moje zdawało się pamiętać to co mózg starannie wyparł ze świadomości. To było coś wa­żne­go. Cholernie ważnego. Dłoń…

 

– Wiem, Bello. Zaraz minie, Carlisle już ci coś zaaplikował. – czego to nie mogłem sobie przypomnieć? A może nie chciałem?

 

– Ręka mi się pali! – wrzasnęła, wreszcie w pełni odzyskując przytomność. Ot­worzyła oczy, ale zala­ne były powoli krze­pnącą krwią.

 

Co to miało znaczyć? „Ręka mi się pali?” Pali?… O Boże! Wszystko zrozumiałem. Już wiem jakiej myśli tak usilnie wzbraniałem dostępu do mojego mózgu. Stanęła mi przed oczami jeszcze raz ta upiorna scena: James klęczący nad Bellą i przyciskający sobie jej rękę do wykrzywionych pożą­da­niem ust. Ust ukrywających rzędy białych, ostrych kłów ociekających jadem.

 

Widok ten przywołał w pamięci moje cierpienie będące początkiem mojego nowego półżycia. To nie był pojedynczy płomień to był szalejący pożar. Nie dający się niczym ugasić.

 

Cały zmartwiałem na tą myśl. A więc wizje Alice miały się jednak sprawdzić. Nie! Chociaż raz mogła by się wreszcie pomylić.

 

– Bello? – powiedziałem przez ściśnięte przerażeniem gardło.

 

– Niech ktoś wyjmie moją rękę z ognia! – krzyczała. – Niech ktoś go ugasi!

 

– Carlisle, co z tą ręką? – spytałem nie mogąc przyznać się przed samym sobą, że znałem już przerażającą prawdę. Wciąż miałem nadzieję, że jednak się mylę. Musiałem ją mieć aby nie oszaleć.

 

– Jednak ją ugryzł. – Ojciec był zbulwersowany swoim odkry­ciem.

 

Mój świat się skończył. Osu­nąłem się na kolana. Z ust wyrwał mi się jęk. To był naprawdę KONIEC. Jej życia i mojego. Bez niej nie chcę istnieć ani minuty dłużej niż to jest konieczne. W głowie miałem już skrystalizowany plan. Plan który można było w skrócie określić czterema słowami: „Włochy, Volterra, Volturi, Śmierć”.

 

Uśmiechnąłem się słabo do swoich myśli – już wkrótce będziemy znowu razem. Na zawsze razem.

 

Z rozmyślań wyrwał mnie głos doktora – Ty musisz to zrobić.

 

O czym on do diabła mówił? Słyszał moje myśli? przecież sam nie mogę się zabić. Wampiry nie są w stanie popełnić samobójstwa. Sam powinien wiedzieć to najlepiej.

 

– Ocknij się! Edward! Ty musisz to zrobić! Wyssij jad z rany Belli. Pośpiesz się może nie jest jeszcze za późno! – krzyknął na mnie w myślach.

 

W końcu dotarł do mnie sens jego słów.

 

Co on sobie myślał, że co?, ze JA mam wyssać jad z ręki ukochanej. Przecież byłem tak żałosny, że czując jej zapach paliło mnie gardło. Nie wiem jak się do tej pory powstrzymywałem, gdy moje stopy obmywała jej krew. Czyżby nie wiedział jak bardzo jest to jest niewykonalne. Jak zacznę nie będę się mógł na pewno powstrzymać.

 

– Nie! – wykrzyknąłem.

 

– Alice – szepnęła Bella błagalnie jakby widząc, że jej odmawiam szukała pomocy u mojej siostry. Czy naprawdę nie rozumie dlaczego musiałem zaprotestować. Byłem za słaby i sam bym ją zabił.

 

– Jest szansa, że się uda – oświadczył z mocą Carlisle.

 

– Co takiego? – spytałem z niedowierzaniem. – Ufam ci – dodał w myślach – jesteś silniejszy niż sam sądzisz. Ona jest twoja. Dasz radę ją ocalić. Gdybym to ja zrobił później byś żałował. To musisz być ty.

 

– Zobacz, może będziesz umiał wyssać jad. Rana jest tylko odrobinkę zabrudzona. – dodał tym razem na głos równocześnie opatrując jej poprzecinaną skórę na głowie. Starał się powstrzymać krwawienie używając wiadomych tylko sobie sposobów. To musiało boleć, ale wiedziałem, że ten ból jest niczym w porównaniu z piekłem w jaki znajdowała się teraz jej ręka. Gdy to sobie uświadomiłem wiedziałem, że każda sekunda tego niepotrzebnego cierpienia jest teraz z mojej winy. Musiałem szybciej podejmować decyzję. Nie mogłem patrzeć na wijące się z bólu ciało leżące przede mną.

 

– I to starczy? – głos Alice był wyraźnie spięty. Wiedziałem, że widząc moje wahanie sama chce spróbować ocalić Bellę. Nie ufałem jej tym razem. Sobie także nie ufałem, więc jak mogłem uwierzyć, że będzie to potrafić.

 

– Nie wiem – przyznał Carlisle. – Ale musimy się pospieszyć.

 

– Carlisle, ja chyba... – odezwałem się z wahaniem. – Nie jestem pe­wien, czy będę w stanie to zrobić. – głos mi się łamał od bólu.

 

– Decyzja należy do ciebie, Edwardzie. Nie mogę ci pomóc. Jeśli masz zamiar wyssać jad, muszę najpierw powstrzymać krwawienie.

 

Wtem Bella wijąc się z cierpienia odruchowo się skuliła. Był to bardzo zły pomysł, gdyż poruszyła złamaną nogą i jej drobnym ciałem wstrząsną kolejny dreszcz.

 

– Edward! – zawyła z zamkniętymi ocza­mi. W jej głosie był niemy zarzut, że pozwalam jej tak cierpieć teraz kiedy już wiem jak mógłbym ją uratować.

 

Z wysiłkiem otworzyła oczy i spojrzała na mnie. O dziwo nie było w nich wyrzutów ani oskarżeń, tylko wszechpotężna ufność. Ufność we mnie, a ja cały czas jeszcze nie mogłem podjąć decyzji. Musiała widzieć na mojej twarzy malujące się niezdecydowanie. Niewybaczalne niezdecydowanie.

 

– Alice, rozejrzyj się za czymś, czym można by było usztywnić jej nogę. – Carlisle pochylał się nad dziewczyną, majstrując coś przy jej głowie. – Edwardzie, musisz działać błyskawicznie, inaczej będzie za późno. – ponaglił mnie. – Dasz radę! nie mogę ci w tym pomóc muszę powstrzymywać krwawienie – dodał w myślach – nie widzisz, że umiera?

 

Umiera? Dopiero te słowa pomyślane tak dobitnie przez mojego ojca zdołały wzbudzić mnie z letargu. Przypomniałem sobie co poczułem gdy myślałem, że już ją straciłem i ta ulga gdy do mego serca zakołatała nadzieja, że nie wszystko jeszcze stracone. Dlaczego nie pomóc losowi i nie spró­bować zawalczyć z przeznaczeniem, i z potworem we mnie, o moją ukochaną, o miłość mojego życia?

 

Bella wpatrywała się prosto w moje oczy. Tak byłem już pewny co powinienem zrobić. Co zrobię. Zacisnąłem zęby z determinacji. Już się nie zawaham.

 

Chwyciłem pewnie jej rozpaloną rękę w moje lodowate palce i przycisnąłem ją do podłogi. Pochyliłem się powoli nad nią, aby się upewnić, że nie stracę nad sobą kontroli, i przytknąłem wargi do jej rany…

 

Otworzyły się prze­de mną bra­my Niebieskie. Jej krew mi­mo, że wymieszana z wampirzym jadem była oszołamiająca w smaku. Sto, nie tysiąc razy lepsza, niż sobie wyobrażałem. Ogarnęło mnie niczym nie powstrzymane podniecenie. Kiedyś jej krew porównywałem do mojej, specjalnie dla mnie, stworzonej odmiany heroiny. Cóż za niedomówienie! Tego nie dało się opisać.

 

Czułem jej krew na moich wargach, zębach, języku, potem płynęła dalej w dół gardła, i o dziwo wcale nie gasiła buzującego w nim ognia jak każda inna krew, której kosztowałem, tylko wzmagała gorejące piekło. Płomienie domagały się jeszcze i jeszcze. Języki ognia paliły już całe moje ciało i zachłannie wołały o coraz to więcej.

 

Jak przez lepką, czerwo­ną i aromatyczną mgłę poczułem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin