Anne Barbour - Nie kochaj łotra.doc

(902 KB) Pobierz
Anne Barbour NIE KOCHAJ ŁOTRA

Anne Barbour NIE KOCHAJ ŁOTRA

1

Po okresie zimnych deszczów wiosna nareszcie zawitała do Londynu. Pewnego pięknego marcowego poranka słońce od­biło się od misternie rzeźbionej metalowej balustrady i wypo­lerowanych klamek u drzwi, po czym rozświetliło pokój w ele­ganckim domu na Berkeley Square. Błyszczało na srebrnych sztućcach i delikatnej porcelanie, połyskiwało na złotych lo­kach siedzącej przy stole i popijającej kawę lady Elizabeth Rushlake.

- Mamo, naprawdę nie chciałam cię urazić, ale... - Eliza­beth przerwała ciszę, która wraz ze słońcem wkradła się do pokoju.

- Lizo - powiedziała surowo dama siedząca po drugiej stronie stołu. Była niewysoka, a jej brązowe włosy nosiły pierwsze siady siwizny. - Wiesz przecież, że mam na uwadze jedynie twoje dobro. Nie traktuję tego jako wtrącanie się, ale muszę zrobić uwagę dotyczącą wczorajszego wieczora. Twoje wczorajsze zachowanie względem Gilesa było karygodne.

Liza westchnęła. Matka miała rację. Zachowała się obrzyd­liwie w stosunku do Gilesa Daventry’ego, który zawinił tylko tym, że ośmielił się jej oświadczyć. Znowu.

- On się staje nudny, mamo. Powinien już dawno zrozu­mieć, że nie mam zamiaru wychodzić za niego za mąż. Ani teraz, ani nigdy.

Ależ moja droga, on od lat jest ci tak oddany! Przecież on...

- ...jest takim miłym młodzieńcem i doskonałą panią. - Liza z uśmiechem dokończyła zdanie razem z matką. - Co do tego się zgadzamy. Jestem bardzo szczęśliwa, że jest moim przyjacielem, ale nie chcę go za męża.

- A kogo byś chciała? Doprawdy nie rozumiem, dlaczego pozwoliłaś, żeby tyle doskonałych partii uciekło sprzed nosa. Chętnych było aż za wielu. Już dawno powinnaś być mężatką i bawić dzieci.

- Mamo, mówiłam ci wiele razy - odparła trochę szorstko Liza - że jest mi dobrze tak, jak jest.

Letycja, wdowa po księciu Burnsall, spojrzała na córkę ze zniecierpliwieniem.

- Na miłość boską! Takie oświadczenie byłoby do przyjęcia, gdybyś była ubogą brzydulą, a nie jedną z najpiękniejszych kobiet w Londynie. Co też napisał młody Chatsfield w odzie na twoją cześć?

- Mamo, proszę. Ja jem - zaprotestowała Liza. Lady Burnsall zachichotała i dokończyła nie zważając na protesty córki:

- „...jaśniejąca, złocistowłosa bogini o lazurowych oczach...” Zapomniałam, co było dalej.

Liza nieomal warknęła ze zniecierpliwieniem.

- Oto co dostaję w zamian za... Dobrze, że nie porównał mnie do Junony jak Freddie Dashwood. To było coś, co nikomu nie powinno ujść płazem.

- Jesteś zbyt drobna na Junonę. Lepiej pasowałaby Diana, albo... - Matka uśmiechnęła się przekornie.

Liza uciszyła ją błagalnym gestem i podeszła do okna. Wyjrzała na piękny ogród, który znajdował się za domem. Tego poranka miała na sobie praktyczną suknię z zielonego jedwabiu, szeleszczącą przy każdym gniewnym ruchu. Księżna spojrzała na nią z przyganą.

- Wiesz, że ojcu nie spodobałoby się twoje nastawienie, moja droga. Z całego serca życzył sobie, abyś się wreszcie ustatkowała.

Piękne usta dziewczyny ułożyły się w uśmiech pełen czu­łości.

- Możliwe, mamo. Jednak, dzięki Bogu, ojciec miał do mnie tyle zaufania, że pozwolił mi zachować niezależność. - Odwróciła się gwałtownie. - Czy nie rozumiesz, że ja już się ustatkowałam? Mam dwadzieścia cztery lata! Mam dom, przyjaciół, ciebie i Charity. Czego mogłabym chcieć więcej?

- Męża, oczywiście - nieśmiało szepnęła matka.

- Mamo, tyle razy o tym rozmawiałyśmy. Nie mam zamia­ru zamienić mojej niezależności na uroki małżeństwa. Nawet na to, co ostatnio określa się jako małżeństwo z miłości. Nie znam żadnego mężczyzny, któremu chciałabym poświęcić całe moje życie.

- Nie zawsze tak było - odparła cierpko jej matka. - Przypominam sobie czas, kiedy wzdychałaś i rumieniłaś się jak każda inna zadurzona po uszy panienka. To było oczywiście ładnych parę lat temu...

- To prawda - rzekła Liza głucho. - To było wiele lat temu. Dużo się nauczyłam od tego czasu.

- Ojej, moja droga, tak mi przykro. Wcale nie chciałam wyciągać...

Przerwał jej śmiech dziewczyny.

- Mamo, chyba nie myślisz, że nadal płaczę nad tym, co się stało? To było tak dawno. Czasem wydaje mi się, że ta niedoświadczona dziewczynka, która zakochała się tak bezna­dziejnie w Chadzie Lockridge’u, była jakąś zupełnie obcą mi osobą.

- Chyba nie „beznadziejnie”? Może i nie był odpowiednim dla ciebie mężczyzną, ale mogłabym przysiąc, że odwzajemniał twoje uczucie.

- Hmm... - Liza zdawała się zupełnie nie zainteresowana rozmową. - Może i tak. Taka była moda. - Wróciła do stołu, by dokończyć kawę. - Muszę już iść, mamo. Za pół godziny jestem umówiona z Thomasem.

Odwróciła się w stronę drzwi, lecz nie zdążyła ich jeszcze otworzyć, gdy do pokoju wpadła szczupła dziewczyna; miała burzę jasnobrązowych włosów.

- Mamo! Lizo! - zawołała bez tchu. - Nigdy byście nie uwierzyły... Chodźcie i same zobaczcie!

Zakręciła się na pięcie i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Liza po raz kolejny doszła do wniosku, że chociaż jej osiemna­stoletnia siostra już dwa lata temu ukończyła szkołę, zachowała entuzjazm uprzykrzonego szczeniaka. Wymieniając rozbawione spojrzenia, Liza i młoda wdowa podążyły za dziewczyną.

- Charity, co się stało, na miłość boską?... - Księżna zwróciła się do młodszej córki.

- Ktoś się wprowadza do domu obok - odparła podniecona Charity, wskazując ręką ulicę. Wszystkie trzy obserwowały szybko rosnącą górę mebli, które robotnicy wyładowywali z wozu stojącego przed sąsiednią posesją.

- Ależ to niesłychane - powiedziała Liza ze zdumieniem. - Jestem pewna, że Thomas nie oddałby tego miejsca nie mówiąc mi ani słowa! Czy wiesz może, kim są nowi lokatorzy?

Odwróciła się do matki, lecz ta odpowiedziała jej pustym spojrzeniem.

- Nie mam pojęcia. Wiesz przecież, że dom stał nie zamieszkany od miesięcy. Widziałaś kogoś? - zapytała młodszą córkę.

Charity odczekała kilka sekund dla lepszego efektu. W jej brązowych oczach migotały iskierki, a rumieniec na policzkach miał ten sam kolor co jej poranna suknia. Liza westchnęła, powstrzymując zniecierpliwienie.

- Najwyraźniej, droga siostrzyczko - zamruczała Charity - nasz nowy sąsiad pochodzi z Indii. - Znowu przerwała, tym razem aby nacieszyć się zdumieniem, jakie wywarły jej słowa. - Dżentelmen w olbrzymim turbanie kieruje tu wszystkim. Pewnie jest teraz w środku... nie, właśnie wychodzi.

Zdziwione spojrzenie trzech kobiet podążyło za turbanem i jego właścicielem - ciemnoskórym mężczyzną, który właśnie podszedł do robotników, by wydać im nowe polecenia. Jed­nocześnie zobaczyły najeżone, krzaczaste brwi, wspaniałą bro­dę, spod której widać było śnieżnobiałą tunikę, tak wielką, że mogłaby spokojnie wystarczyć jako narzuta na trzy łóżka. Imponująca postać miała bogato zdobione kapcie na masyw­nych stopach. Przybysz stał na ulicy i przemawiał do nieszczęs­nych robotników w jakimś niezrozumiałym języku.

- No cóż! - westchnęła lady Burnsall.

- Wielkie nieba! - powiedziała Liza.

- Czyż on nie jest wspaniały? - zapiała z zachwytu Charity.

- To się jeszcze okaże - odparła starsza siostra i ruszyła do drzwi.

Stanęła na ulicy w chwili, gdy hinduski dżentelmen bez wysiłku podnosił z wozu ogromną komodę, z którą wcześniej nie mogli dać sobie rady robotnicy. Postawił skrzynię na chodniku i już miał zrugać biedaków, gdy zobaczył nadcho­dzącą Lizę. Zatrzymał się i spojrzał na nią z zaciekawieniem.

- Dzień dobry - powiedziała, by jakoś zacząć tę rozmowę.

Twarz mężczyzny, pozostająca w cieniu potężnego nosa, rozjaśniła się w uśmiechu. Potem, składając ręce, Hindus wykonał zamaszysty ukłon, nieomal zwalając ją z nóg.

- Czy pan jest nowym... nowym właścicielem? - zapytała niepewnie.

Za odpowiedź musiało jej starczyć całkowicie niezrozumia­łe, acz radosne i określone szerokimi gestami przemówienie.

Lady Liza Rushlake rzadko kiedy nie wiedziała, co ma zrobić, jednak po paru następnych, bezowocnych próbach porozumienia się z tym brązowoskórym olbrzymem, musiała dać za wygraną. Wróciwszy do salonu, nie była w stanie udzielić matce ani siostrze żadnych konkretnych informacji.

- Już niedługo będziemy wszystko wiedziały - powiedziała zakładając skórkowe rękawiczki. - Mam zamiar wszystko wyciągnąć z Thomasa. Nie rozumiem, jak mógł wynająć ten dom hinduskim emigrantom. Z drugiej strony, jak on mógł wynająć go komukolwiek, nie powiadomiwszy mnie o tym. Przecież jest moim doradcą!

Podniósłszy wzrok napotkała niezadowolone spojrzenie matki. Uniosła brwi w niemym pytaniu.

- To nic. - Lady Burnsall westchnęła. - Po prostu myśla­łam o twojej wyprawie do centrum. Dlaczego znowu tam jedziesz? To już trzeci raz w tym tygodniu!

Liza stłumiła w sobie niechęć. Dlaczego matka nie mogła się pogodzić z faktem, że lubiła szum i wrzawę miasta? Nie przerywając ani na chwilę przygotowań do wyjścia, uśmiech­nęła się przelotnie do księżnej.

- Razem z Thomasem mamy pewne plany - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał zdecydowanie. - Osobiście powinnam dopilnować szczegółów i dlatego będę się z nim widywała dość często w ciągu następnych paru dni. - Wyjrzała przez okno. - Fletching już podprowadził powozik. Muszę lecieć.

Pocałowała matkę w policzek, pomachała siostrze i w wiel­kim pośpiechu wybiegła z pokoju.

Siedząc już w powozie, zamyśliła się. Dlaczego kobieta, która postanowiła zrobić coś pożytecznego w swoim życiu, zamiast pozostać bezwolną kurą domową, w najlepszym razie jest uważana za dziwaczkę, a w najgorszym za bezwstydnicę urągającą normom społecznym? Liza doskonale zdawała sobie sprawę, że jej skandalizujące zachowanie jest głównym tema­tem szeptów skrywanych za wachlarzami na przyjęciach. Parę razy tylko jej nieugięty charakter i zdecydowanie powstrzymały pełnych dobrych chęci wujków przed wtrącaniem się w jej sprawy.

Już parę lat temu Liza odkryła w sobie gwałtowną chęć zbuntowania się przeciw nakazom i zakazom Dobrego Towa­rzystwa. Z przykrością uświadomiła sobie, że ta potrzeba dała o sobie znać właśnie wtedy, gdy Chad...

Zacisnęła dłonie w pięści. Pomimo upływu lat wspomnienie było zadziwiająco wyraźne. Wydało jej się nagle, że Chad jest razem z nią w powozie. Wystarczyło, by zamknęła oczy, a już czuła na policzku jego dotyk, jego pocałunki na swoich wargach. Przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła go po raz pierwszy - na przyjęciu w londyńskich ogrodach. Ujął wtedy jej dłoń, a uśmiech rozjaśnił jego niesamowicie zielone oczy. Wiedziała doskonale, że ma przed sobą wesołego nicponia. Równie dobrze mogłaby się rzucić w ramiona czarującego pirata. Gdy pochylał się nad jej dłonią, by złożyć na niej pocałunek, rudawe włosy opadły niesfornie na czoło. Poczuła wtedy bijące od niego ciepło. Choć teraz wydawało się to niemożliwe, wtedy natychmiast dała się porwać w cudowny sen o pierwszej miłości. Była tak pewna, że Chad czuł to samo! Podarowała mu serce z przekonaniem, że on je weźmie i za­trzyma na zawsze.

Wyprostowała się, wracając do rzeczywistości. O, nie - pomyślała lodowato. Zbyt wiele trudu włożyła w umiejętność panowania nad sobą, co z czasem stało się jej cechą charaktery­styczną. To, co się wydarzyło między nią a Chadem, zakoń­czyło się sześć lat temu i nie chciała więcej o tym myśleć.

Z pewnym wysiłkiem skierowała uwagę na przyjemniejsze tematy. Uśmiechnęła się na wspomnienie pierwszej wyprawy do Change Ailey. Wszyscy pracownicy ojca byli zdumieni, że przyprowadził córkę, uczennicę jeszcze, na to zakazane męskie terytorium. Wziął ją z sobą na Threadneedle Street, gdzie załatwiał interesy z właścicielem Banku Anglii. Liza była zafascynowana nieustannie przepływającymi obok poważny­mi dżentelmenami, z których jedni wyglądali całkiem zwyczaj­nie, a inni, odziani w niezwykłe szaty, mówili nieznanymi językami.

W drodze do domu prosiła papę, by wyjaśnił, na czym polegają jego interesy. Już wcześniej opowiadał jej o zada­niach właściciela papierów wartościowych i dumny uśmiech rozjaśniał jego twarz, gdy widział, że Liza chętnie słucha wyjaśnień.

Potem, wiele razy, dziewczyna odwiedzała firmę ojca, aż w końcu lord Burnsall dał jej niewielki kapitał, by mogła zacząć uczyć się, jak inwestować. Nie była zbyt ostrożna, ani zbyt mądra, gdy po raz pierwszy zapuszczała się na zdradliwe wody handlu. Przez własną nieostrożność kilkakrotnie straciła nie tylko zainwestowane pieniądze, ale i szacunek do samej siebie. Ale uczyła się szybko.

Oj, tak, myślała, gdy powóz skręcił w aleję Nicholas i za­trzymał się przed dostojnie wyglądającym budynkiem, opatrzo­nym gustowną tabliczką „Panowie Stanhope, Finch i Harcourt - Maklerzy Giełdowi”. Nauczyła się bardzo dużo od ojca i teraz, gdy wchodziła do domu przy Threadneedle Street, wszyscy pozdrawiali ją z szacunkiem - począwszy od najbied­niejszego urzędnika, a skończywszy na samym panu Mellish, przewodniczącym Rady Dyrektorów Banku.

Zanim zdążyła wspiąć się na schodki prowadzące do biura, drzwi otwarły się gwałtownie i Liza została powitana z wielkim honorem przez urzędnika, który - pomijając tłum mniej ważnych klientów czekających na niewygodnych drewnianych ławeczkach - wprowadził ją do pokojów zajmowanych przez najmłodszego członka firmy - Thomasa Harcourta.

- Lizo! - Mężczyzna, który podniósł się na jej powitanie zza zawalonego papierzyskami biurka, był średniego wzrostu i miał przyjazne brązowe oczy. - Wyglądasz jak zwykle prze­ślicznie. Napijesz się kawy?

Gdy przytaknęła, skinął na młodego urzędnika i wskazał jej fotel po drugiej stronie biurka.

- Thomasie, nie próbuj mnie zwieść. - Liza roześmiała się. - Z doświadczenia wiem, że gdy jesteś dla mnie taki miły, chcesz mnie naciągnąć na coś, co wcale nie będzie mi się podobało.

Thomas Harcourt uśmiechnął się z sympatią do siedzącej przed nim młodej kobiety. Znali się od wielu lat i był nawet czas, kiedy do furii doprowadzał go fakt, że synowi wikarego, dysponującemu niewielkim majątkiem, nie wolno było oświad­czyć się córce lorda. Jednak na zawsze zachował ciepłe i szczere uczucie dla tej dziewczyny.

- Co też ty mówisz! - zaprotestował i roześmiał się. - Szkoda, że moje przebiegłe metody są dla ciebie równie przejrzyste, co woda w strumieniu. Masz rację. Dostałem niedawno doskonałą ofertę, która na pierwszy rzut oka może ci się wydać kolejną fatamorganą. Jednak przede wszystkim... - Podniósł się i podszedł do ukrytego w ścianie sejfu.

Liza wyprostowała się gwałtownie.

- Thomasie! Naprawdę udało ci się go zdobyć? Masz go przy sobie?

- Tak. Pojechałem do Aylesbury i wróciłem dopiero wczo­raj po południu. Właścicielem, zgodnie z moimi informacjami, był lord Wilbrahm. Nie miał pojęcia o jego wartości, zapewne dlatego, że nabył go za bezcen od człowieka, który znajdował się pod dużą presją. Wilbrahm udawał, że nie ma ochoty go sprzedać, ale w końcu...

To mówiąc wyciągnął ze skrytki małą paczuszkę i po­dał dziewczynie. Jej oczom ukazało się misternie rzeźbione drewniane pudełeczko. Otworzyła wieczko i gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy padające przez okno promienie słoneczne roznieciły ogień, który zapłonął między jej palca­mi...

W dłoni dziewczyny leżało oszałamiające dzieło jubilerskie. Był to wisiorek, ale równie dobrze można by go nazwać miniaturową rzeźbą z kości słoniowej. Był wielkości ludzkiej dłoni i przedstawiał sokolnika - stał z dwoma psami my­śliwskimi u stóp i na przegubie ręki trzymał sokoła. To niesamowite dzieło otoczone było kilkoma rzędami rubinów, szma­ragdów i diamentów, a zwieńczone trzema ogromnymi per­łami.

- Thomasie, to jest naprawdę Naszyjnik Królowej - sze­pnęła Liza.

- Czy masz zamiar powiadomić Chada, że go odzyska­łaś?

- A niby dlaczego? - zapytała ostro. - Przecież to nie ma z nim nic wspólnego.

- Nie ma z nim nic wspólnego? Dobry Boże, Lizo, ten naszyjnik był w jego rodzinie od wieków, a kiedy zaginął, wszyscy byli przekonani, że...

- Brednie. I tak nikt w to nie uwierzył. Chad złodziejem? Ma wiele wad, wierz mi, ale nikt, kto zna go bliżej, nigdy nie wątpił w jego uczciwość.

- Byli i tacy, którzy tylko czekali na okazję, by go posądzić o najgorsze.

- Brednie - powtórzyła.

Odetchnęła z ulgą, gdy wszedł chłopiec niosący tacę. Liza włożyła naszyjnik z powrotem do pudełka, a to z kolei do atłasowego mieszka, po czym wyprostowała się na krześle i przyjęła filiżankę gorącej kawy.

- Wspaniała kawa. Dziękuję ci za wysiłek, jaki włożyłeś w odnalezienie tego drobiazgu. A teraz powiedz mi, proszę, czy dopisało ci szczęście z Brightsprings? - Pytanie było zbyteczne, gdyż odpowiedź już wyczytała w jego posmutnia­łym spojrzeniu. - Nie martw się, mój drogi. Dobrze wiem, jak niewiele da się zrobić, jeżeli właściciel naprawdę nie chce sprzedać. Może takie już moje szczęście, że nigdy go nie będę miała.

- No cóż - przerwał jej Thomas. - Brightsprings jest domem twojego dzieciństwa i nic dziwnego, że chcesz go odzyskać. Przykro mi, że nie mogłem ci tego zapewnić. Nie byłem nawet w stanie dowiedzieć się, kto jest obecnie właścicielem posiadłości. Przez kilka lat mieszkała tam pewna rodzi­na, wynajmując dom, jednak ani razu nie spotkali się z wła­ścicielem ziemi, egzekutor zaś był bardzo tajemniczy i upor­czywie puszczał mimo uszu moje pytania.

Widząc zakłopotanie przyjaciela, Liza zmieniła temat.

- Opowiedz mi o tych twoich fatamorganach.

- Ach, tak. - Oczy Thomasa rozbłysły. - Od niedawna istnieje firma zajmująca się rozwojem kolei.

- Kolei? - zapytała Liza z niedowierzaniem. Jej gładkie czoło przecięła zmarszczka. - Wiem, że wagoniki jeżdżące po torach już od jakiegoś czasu są używane w kopalniach, ale podobno nie zdało to egzaminu nigdzie poza tym.

- Ano właśnie. Jednak grupa przyszłościowo myślących ludzi wpadła na pomysł położenia szyn pomiędzy miastami i zbudowania odpowiednio dużych wagonów, by można nimi przewozić nie tylko towary, ale i ludzi.

- Nigdy nie słyszałam większej bzdury!

- Zgadzam się, ale pomyśl tylko, jakie byłyby możliwości, gdyby to się udało! Na razie nikt nie chce wkładać w ten interes żadnych pieniędzy, ale warto by było pomyśleć o nim na przyszłość. Wyślę paru ludzi, by się rozejrzeli i powiem, że ty... to znaczy, że pan R. Lake rozważa możliwość współ­pracy.

Liza uśmiechnęła się.

- Wszyscy pomyślą, że R. Lake, poważany finansista, wreszcie postradał rozum.

Przez następne dwie godziny rozważali możliwości inwesty­cji Lizy, troskliwie ukrytych pod pseudonimem pana R. Lake’a. Wielu znajomych zdziwiłoby się niepomiernie, gdyby się dowiedzieli, jak złożone operacje prowadzi Liza i jak ogromne zyski jej przynoszącą. Jednakże nikt ze śmietanki towarzyskiej Londynu nie traktował poważnie jej działalności w świecie finansów, uważając ją za dziwaczkę i wielkodusznie wybaczając jej to przez wzgląd na jej pochodzenie i stan majątkowy. Liza nie wstydziła się swojej działalności, lecz odkąd jej inwestycje rozrosły się do rozmiarów małego przedsiębiorstwa, zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że podanie do publicznej wiadomości faktycznego stanu jej konta mogłoby przysporzyć jej wielu kłopotów.

W końcu podniosła torebkę i nowy nabytek, po czym zaczęła zbierać się do wyjścia. Podeszła do drzwi, lecz zanim wyszła, raz jeszcze odwróciła się do przyjaciela.

- O mało nie zapomniałam! Kim jest to przedziwne stworzenie, któremu wynająłeś moją posiadłość na Berkeley Square?

Pytanie zaskoczyło Thomasa.

- Dziwne stworzenie? - zapytał po chwili.

- Wynająłeś ten dom, prawda?

- Tak, ale...

- Ogromnemu Hindusowi?

Przez długą chwilę Thomas tylko patrzył na nią. Gdy wreszcie zrozumiał, o co jej chodzi, oblał się rumieńcem.

- To pewnie był Ravi Chand. Ale on nie jest nowym lokatorem. Właściwie jest kamerdynerem nowego lokatora. Dżentelmen, który... hm... wynajął to miejsce, jest Anglikiem z krwi i kości. Niedawno powrócił z Indii i jeszcze nie zdążył znaleźć sobie czegoś dogodniejszego.

- Naprawdę? - zapytała ciekawie. Zastanawiała się, dlacze­go Thomas poci się, jakby właśnie mu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.

- Wpadł do mnie parę dni temu. Podobno zatrzymał się w hotelu Fenton na ulicy Świętego Jakuba. Prosił, bym znalazł dla niego jakiś dom do czasu, aż znajdzie coś na stałe. Zapewniam cię, że nie będzie z nim żadnych kłopotów. Nie sądziłem, że możesz mieć coś przeciwko temu - zakończył dość sztywno.

- Ależ nie mam - zapewniła go pospiesznie. - Przecież tak już bywało w przeszłości. Czy znasz tego człowieka? Czy ma dużą rodzinę? Złożę im wizytę, gdy tylko trochę się urządzą. Po tak długiej nieobecności w kraju zapewne stracili kontakt ze znajomymi. Jak się nazywa mój nowy lokator?

Thomasowi znowu głos ugrzązł w gardle.

- No, jeżeli o to chodzi, to na pewno nie będzie ci on obcy, gdyż...

Doszli właśnie do poczekalni i jedna z osób, które siedziały na ławeczkach pod ścianą, starsza już kobieta, podeszła do Thomasa. Lizie wydało się, że przyjął to z ulgą.

- Jest pan wreszcie, panie Harcourt. - Kobiecina miała niezwykle przenikliwy głos. - Czekam na pana już ponad godzinę, młody człowieku, i widzę, że zajmuje się pan wszyst­kimi, tylko nie mną. - Rzuciła Lizie nieprzychylne spojrzenie. - Mój czas jest cenny i nalegam, by natychmiast mnie pan przyjął.

- Pani Beddoes! - Ku rozbawieniu Lizy w głosie Thomasa słychać było jedynie miłe zaskoczenie. - Nie miałem pojęcia, że pani tu czeka. Myślałem, że jesteśmy umówieni dopiero na południe, ale najwyraźniej zaszła jakaś pomyłka. - Odwrócił się do Lizy i mrugnął do niej wesoło. - Pożegnam się już, lady Elizabeth. Mam nadzieję, że nie chce pani pozbawić mnie jednej z najcenniejszych klientek.

Liza uśmiechnęła się ze zrozumieniem, skinęła głową nadal kipiącej gniewem pani Beddoes, po czym opuściła przybytek panów Stanhope’a, Fincha i Harcourta.

Miała do załatwienia jeszcze kilka spraw, więc zanim wróciła do domu, było już późno. Gdy wysiadała z powoziku, przed sąsiednim domem zatrzymała się gustowna dwukółka i Liza nie potrafiła powściągnąć ciekawości.

Pomyślała, że wysoki mężczyzna, który właśnie wysiadał i podawał bat służącemu, to jej nowy lokator. Jedyne, co mogła na razie zauważyć, to wzrost nieznajomego i piękny, obramo­wany futrem płaszcz. Był sam. Najwyraźniej żona czekała na niego w domu.

Podeszła do nieznajomego w chwili, gdy już nieomal wcho­dził do domu.

- Przepraszam pana... - zaczęła, lecz nie dokończyła zdania. Pozostało zawieszone w powietrzu. Nic nie rozumiejąc Liza patrzyła na człowieka, który się do niej odwrócił. Ze zdumie­niem zobaczyła, jak rozjaśniają się jego zielone oczy, a usta przybierają dobrze znany, kpiący wyraz.

Serce jej zamarło. Szepnęła bezwiednie:

- Chad!

2

- Liza!

Chad był równie zaskoczony co ona. Przez moment stał patrząc na nią i zastanawiając się, czy nie uległ złudzeniu. Od chwili gdy postawił nogę na przystani w Portsmouth, nie mógł przestać o niej myśleć

Dobry Boże, była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. Zda­wało się, że sześć lat, które upłynęły od czasu, gdy odwróciła się od niego z pogardą i gniewem, jedynie dodało jej urody i siły. Szczupłe ciało było piękne i prowokujące jak zawsze. Patrząc na nią, tak samo jak dawniej czuł, że zapada się w jej niesamowite oczy. Zawsze się zastanawiał, jak to jest, że choć wiele kobiet ma błękitne oczy, jedynie oczy Lizy miały fioletowy odcień i tę niezwykłą właściwość szybkiego przecho­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin