MARK TWAIN Yankes na dworze króla Artura.doc

(1067 KB) Pobierz
MARK TWAIN

MARK TWAIN

 

Yankes na dworze króla Artura

 

Kilka słów wstępu

Z dziwnym człowiekiem, o którym zamierzam opowiedzieć, spotkałem się w warwickim

zamku. Byłem oczarowany jego niewymuszoną prostotą, zdumiewającą znajomością

starożytnej

broni i wreszcie tym, że bez przerwy sam potrafił toczyć rozmowę, dzięki czemu

towarzystwo

jego nigdy nie stawało się uciążliwe. Z rozmowy, którą nawiązałem z nim,

dowiedziałem

się wielu ciekawych rzeczy. Słuchając jego płynnej, górnolotnej i wyszukanej

mowy,

miałem wrażenie, że przenoszę się do jakiejś oddalonej epoki, do dawno

zapomnianych krajów.

Gdy tak stopniowo osnuwał mnie czarodziejską siecią swej gawędy, zdawało mi się,

że

widzę dookoła siebie, poprzez mgłę i patynę zamierzchłych czasów, jakieś

majestatyczne

widma i cienie, że mówię z cudem ocalałym rozbitkiem głębokiej starożytności.

Zupełnie

podobnie, jak gdybym ja mówił o swych najbliższych przyjaciołach i osobistych

wrogach lub

o swych sąsiadach - opowiadał o sir Bediverze, Bors de Ganisie, Lancelocie,

rycerzu Jeziora,

o sir Galahadzie i o innych wielkich imionach Okrągłego Stołu. Jakim starym,

niewypowiedzianie

starym, pomarszczonym i jak gdyby przyprószonym pyłem stuleci stawał się, gdy

zagłębiał się w swe opowieści!

Pewnego razu, gdyśmy pod wodzą wynajętego przewodnika zaznajamiali się z

historycznymi

pamiątkami zamku, znajomy mój zapytał mnie najspokojniej w świecie, tak jak

ludzie

pytają zazwyczaj o pogodę:

- Czy słyszał pan coś o wędrówce dusz, o przenoszeniu się epok i ludzi?

Odpowiedziałem, że bardzo mało, nic prawie. Miałem wrażenie, że pogrążony w

zadumie

nie słyszał, co mu odpowiedziałem i czy mu odpowiedziałem w ogóle. Milczenie,

które nastąpiło,

przerwał monotonny głos naszego przewodnika:

- Starożytna zbroja pochodząca z szóstego stulecia, z czasów króla Artura i

Okrągłego

Stołu. Jak przypuszczają, zbroja należała do rycerza sir Sagramora le Desirousa.

Niech państwo

zwrócą uwagę na okrągły otwór z lewej strony. Co do pochodzenia otworu nie mamy

ścisłych wiadomości. Należy sądzić, że jest to późniejszy ślad po kuli któregoś

z żołnierzy

kromwelowskich.

Znajomy mój uśmiechnął się - nie naszym zwykłym uśmiechem, lecz tak, jak się

uśmiechano

zapewne wiele, wiele lat temu - i mruknął, jak gdyby mówiąc do siebie:

- Gadaj pan zdrów! Ja widziałem, jak powstał ten otwór. - I po chwili milczenia

dodał: -

Sam go zrobiłem.

Zanim przyszedłem do siebie po tym dziwacznym oświadczeniu, już go nie było.

Cały ten wieczór spędziłem przy kominku ozdobionym warwickim herbem, zatopiony w

marzeniach o zamierzchłych czasach, przysłuchując się wyciu wiatru w kominie i

szemraniu

deszczu ściekającego kroplami po szybach. Od czasu do czasu zaglądałem do

książki starego

sir Tomasza Malory i rozkoszowałem się jej niestworzonymi przygodami i

cudownościami

upajając się aromatem starodawnych imion. Wreszcie postanowiłem już z pewną

niechęcią

udać się na spoczynek, gdy zastukano do drzwi mego pokoju i wszedł nowy mój

znajomy.

Powitałem go z prawdziwym zadowoleniem, podsunąłem mu krzesło i zaproponowałem

fajkę. Po czym, gdy się rozsiadł, poczęstowałem go gorącą szkocką whisky i

oczekiwałem

ciekawej opowieści. Po czwartym łyku whisky gość mój zaczął spokojnie i

niewymuszenie

opowiadać.

HISTORIA

NIEZNAJOMEGO

Jestem Amerykaninem. Urodziłem się i wychowałem w Hartfordzie, w stanie

Connecticut,

tuż nad rzeką. Jestem więc Yankesem z krwi i kości i co za tym idzie -

kwintesencją praktyczności.

Nie znam się tam na żadnych uczuciach i tym podobnych subtelnościach - innymi

słowy, na poezji. Ojciec mój był kowalem, wuj - weterynarzem, ja zaś trudniłem

się początkowo

jednym i drugim. Po pewnym czasie jednak znalazłem sobie pracę w wielkiej

fabryce

broni i zostałem wkrótce jednym z najbardziej cenionych robotników. Nauczyłem

się robić

strzelby, rewolwery. armaty a także kotły parowe i najrozmaitsze maszyny

rolnicze. Brałem

się, słowem, do wszystkiego i robota paliła mi się w ręku. Przy tym, jeśli nie

istniała ulepszona

metoda robienia czegoś, to często gęsto sam na nią wpadałem i wszystko szło mi

jak z

płatka. Wkrótce zostałem mianowany głównym majstrem i miałem pod sobą dwa

tysiące ludzi.

Otóż kiedy człowiek musi kierować dwoma tysiącami ludzi, to nie ma czasu na

bawienie

się w grzeczności i zajmowanie się tp. faramuszkami. Różnie bywało. Wreszcie

trafiła kosa

na kamień i pewnego razu odpokutowałem za wszystko. Zdarzyło się to podczas

sprzeczki z

pewnym drabem, któregośmy nazywali Herkulesem. Chłop zdzielił mnie tak łomem

przez

głowę, że wydało mi się, iż moja czaszka pękła na dwoje jak orzech. W oczach mi

pociemniało

i straciłem przytomność.

Ocknąwszy się zobaczyłem, że siedzę na trawie pod dębem, w jakiejś bardzo

pięknej, ale

zupełnie nieznanej mi miejscowości. Nade mną stał pochylony jakiś dziwny

człowiek, wyglądający

tak, jak gdyby przed chwilą wyskoczył z ram obrazu. Był on zakuty od stóp do

głów w

żelazną starożytną zbroję i nosił na głowie coś w rodzaju beczułki nabijanej

gwoździami. W

ręku trzymał tarczę i olbrzymią lancę, u boku miał miecz. Koń jego również był

zakuty w stal,

metalowy róg zawieszony był na jego szyi, a piękny czaprak i uzdy z czerwonego i

zielonego

jedwabiu zwieszały się niemal do samej ziemi.

- Waleczny rycerzu, czy nie zechciałbyś stoczyć ze mną walki? - zapytał mnie

nieznajomy.

- Czego bym nie zechciał?

- Czy nie zechciałbyś się zmierzyć ze mną w obronie swej damy serca, ojczyzny

lub...

- Czego sobie pan życzy ode mnie? - zawołałem. - Ruszaj pan do swego cyrku, gdyż

w

przeciwnym razie zawezwę policję!

Usłyszawszy me słowa, nieznajomy uczynił coś niebywałego. Odjechawszy o kilka

staj,

zbliżył swą beczułkę do szyi wierzchowca, podniósł olbrzymią włócznię ponad

głową i ruszył

na mnie z kopyta, mając najoczywistszy zamiar zetrzeć mnie z powierzchni ziemi.

Zrozumiałem,

że to nie żarty, i przy jego zbliżeniu się skoczyłem na równe nogi.

Wówczas człowiek oświadczył mi że jestem jego własnością, jeńcem jego lancy.

Wobec

tego, że kij był aż nadto przekonywającym argumentem w jego ręku, wolałem nie

protestować.

Tym sposobem zawarliśmy umowę, na mocy której ja powinienem był iść za nim, on

zaś miał poniechać wszelkich wrogich wystąpień przeciwko mnie. Nieznajomy ruszył

przed

siebie, ja zaś poważnie kroczyłem u boku jego konia. Droga prowadziła przez

jakieś usypane

kwieciem, poprzecinane strumieniami łąki, przez jakąś zupełnie mi nieznaną,

bezludną okolicę,

gdzie na próżno wypatrywałem czegokolwiek przypominającego wędrowny cyrk.

Zacząłem

przypuszczać, że zwycięzca mój ma coś wspólnego nie tyle z cyrkiem, co z domem

wariatów.

Nie napotykaliśmy jednakże niczego w tym rodzaju. Ostatecznie, przerwałem ciszę

i

zapytałem mego towarzysza, jak daleko jesteśmy od Hartfordu. Okazało się, że

nigdy nie słyszał

o takiej nazwie. Aczkolwiek byłem przekonany, że kłamie, szedłem dalej nie

wypowiadając

swego zdania. Mniej więcej po upływie godziny ujrzałem jakieś miasto malowniczo

położone nad brzegiem krętej rzeki. Obok miasta, na wzgórzu wznosiła się wysoka

szara

twierdza zdobna w bastiony i wieżyczki, jakie zdarzało mi się dotąd oglądać na

ilustracjach.

- Bridgeport? - zapytałem nieznajomego wskazując na miasto.

- Camelot - odpowiedział.

*

...Widocznie znajomego mego opanowała senność, gdyż skinąwszy mi głową i

uśmiechając

się swoim patetycznym, starodawnym uśmiechem, rzekł:

- Trudno mi opowiadać dalej; lecz jeśli się pan przejdzie do mnie, dam panu

książkę, w

której znajdziesz opis całej tej historii.

- Początkowo pisałem pamiętnik - ciągnął, gdyśmy się znaleźli w jego pokoju -

później

zaś, po kilku latach, opracowałem swe notatki. O, jakże dawno to było!

Nieznajomy wręczył mi spory rękopis i wskazał, od którego miejsca mam czytać.

- Niech pan rozpocznie stąd, poprzednie jest już panu znane - rzekł żegnając się

ze mną i

wyraźnie wpadając w coraz większą senność.

Byłem już za drzwiami, gdy usłyszałem mamrotanie: - Śpij dobrze, szlachetny

sirze!

Usadowiłem się przy kominku i zacząłem badać swój skarb. Pierwsza część rękopisu

-

ciężki zeszyt - była pisana na pergaminie i zupełnie pożółkła od starości.

Zbadawszy uważnie

arkusz przekonałem się, że jest to palimpsest. Pod starym, bladym pismem Yankesa

znać było

ślady starszego jeszcze i jeszcze bardziej niewyraźnego pisma - łacińskie słowa

i uwagi: widocznie

pozostałości starożytnych klasztornych kronik. Otworzyłem pamiętnik w miejscu

wskazanym przez dziwnego nieznajomego i pogrążyłem się w czytaniu.

l

Camelot

Camelot, Camelot - powtarzałem. - Nie, stanowczo nie przypominam sobie takiej

nazwy.

Prawdopodobnie nazwa domu wariatów.

Cichy letni pejzaż, delikatny jak marzenie i wyludniony jak fabryka w niedzielę,

roztaczał

się przed nami. Powietrze, przesiąknięte aromatem kwiatów, pełne było śpiewu

ptaków i

brzęczenia owadów, dookoła zaś nie było widać ani ludzi, ani pociągów, żadnego

ruchu, żadnego

znaku życia.

Zamiast drogi biegła zwyczajna ścieżka wydeptana przez mnóstwo końskich kopyt -

zaś z

obu stron jej widniały w trawie ślady kół, szerokości dłoni.

W oddali ukazała się drobna figurka dziewczynki lat dziesięciu; fala złotych

włosów rozsypała

się po jej plecach, na głowie nosiła wianek z jaskrawo szkarłatnych maków.

Ubrana

była w coś bardzo ładnego.

Tego rodzaju odzież widziałem po raz pierwszy w życiu. Szła spokojnie i

beztrosko z wyrazem

absolutnego spokoju na niewinnej twarzyczce. Człowiek z cyrku nie zwrócił na nią

najmniejszej uwagi, jak gdyby jej wcale nie spotrzegł. I ona również nie

spojrzała na jego

fantastyczny ubiór, jak gdyby przyzwyczajona była od dawien dawna do takiej

odzieży. Przeszła

obok nas z taką obojętnością, z jaką się przechodzi koło dwóch krów. Lecz kiedy

wzrok

jej wypadkiem zatrzymał się na mnie, maleństwo osłupiało.

Z podniesionymi do góry rękoma, z szeroko otwartymi ustami i rozwartymi, pełnymi

zdziwienia i przestrachu oczyma mała kobietka była uosobieniem zgrozy i

ciekawości. Nie

zmieniła tej pozycji i stała jak kamienny posąg, dopókiśmy nie skręcili do lasu

i nie stracili jej

z oczu. Jeśli poniekąd mi to pochlebiało, to równocześnie i dziwiło w najwyższym

stopniu, że

dziewczynka patrzała na mnie właśnie, nie zaś na mego towarzysza. Poświęcając mi

tak wiele

uwagi zapomniała zupełnie o swym własnym wyglądzie, co jest zaletą ogromnie

rzadko spotykaną

wśród tak młodych stworzeń. Tak, to wszystko dawało mi wiele do myślenia;

szedłem

przed siebie jak we śnie. W miarę tego jakeśmy się zbliżali do miasta,

zaczęliśmy spotykać

coraz więcej objawów życia. Po drodze napotykaliśmy małe, nędzne lepianki kryte

słomianymi

strzechami i otoczone niewielkimi polami i ogródkami. Koło chatek przesuwali się

ogorzali

ludzie o długich splątanych włosach, które spadając w nieładzie na twarz czyniły

ich

podobnymi do zwierząt. Zarówno mężczyźni jak i kobiety nosili ordynarne

płócienne koszule

sięgające kolan, na nogach mieli coś w rodzaju grubych sandałów, wielu zaś z

nich nosiło na

szyi żelazne naszyjniki. Dzieci biegały zupełnie nago, lecz zdawało się, że nikt

tego nie spostrzega.

Wszyscy ci ludzie patrzyli na mnie, mówili o mnie i wbiegali do chat, by

sprowadzić

swych domowników i pokazać im mą osobę. Jednocześnie nikt nie czynił uwag na

temat zachowania

się i stroju mojego towarzysza, wprost przeciwnie, kłaniano mu się uniżenie i

nikt

nie żądał odeń wytłumaczenia jego postępowania.

Pośród małych nędznych chatek tam i siam wznosiły się wielkie domy kamienne

pozbawione

okien. Ulica była niebrukowana i robiła wrażenie wąskiej, krzywej ścieżki.

Mnóstwo

psów i nagich dzieciaków hałaśliwie i wesoło bawiło się w słońcu. Świnie

grzebały się w

gnoju, a jedna z nich rozwaliwszy się na dymiącym nawozie i zatarasowawszy sobą

przejście

karmiła swe małe. Nagle zabrzmiały dźwięki wojskowej muzyki. Stopniowo się

zbliżały i

wkrótce ukazała się wspaniała kawalkada skrząca od hełmów z powiewającymi

pióropuszami,

od metalowych pancerzy, od kołyszących się chorągwi i całego lasu złoconych

włóczni.

Uroczyście przedefilowała wśród gnoju, świń, szczekających psów i nagiej

dziatwy, obok

wzbudzających litość lepianek. Ruszyliśmy w ślad za nią jedną z krętych ścieżek,

następnie

inną i tak wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, dopókiśmy wreszcie nie znaleźli

się na

otwartym ze wszystkich stron placu, pośród którego wznosił się olbrzymi zamek.

Trąbieniem rogów dano znać o naszym zbliżeniu się, po czym zabrzmiał okrzyk z

murów,

po których tam i z powrotem przechadzali się ludzie o groźnym wyglądzie, w

hełmach i zbroi,

z halabardami w ręku. Szeroka rozwarły się olbrzymie wrota i ze zgrzytem

łańcuchów opuścił

się zwodzony most. Dowódca kawalkady pierwszy wjechał pod groźną arkadę, w ślad

za nim

znaleźliśmy się i my wśród przestronnego brukowanego dziedzińca ozdobionego

wielkimi

basztami i wieżyczkami z czterech stron dumnie wznoszącymi się ku błękitnemu

niebu. Zapanowało

niezwykłe ożywienie i rozgardiasz i ceremonialnie witano się, śpieszono w

różnych

kierunkach, oko uderzała niezwykła pstrokacizna jaskrawych ubiorów i wszystko

pokrywał

przyjemny, zmieszany gwar głosów.0

Dwór króla Artura

Na szczęście udało mi się znaleźć odpowiednią chwilę i wyśliznąć się spod opieki

swego

towarzystwa. Zbliżywszy się do jakiegoś starszego człowieka - jak można było

wnosić - niskiego

pochodzenia, uderzyłem go po ramieniu i zapytałem najbardziej ugrzecznionym, na

jaki mnie stać było, głosem:

- Powiedzcie mi z łaski swej, przyjacielu, czy was również umieszczono w tym

domu, czy

też przyszliście kogoś tu odwiedzić lub może w innym jakim interesie?...

Staruszek spojrzał na mnie z najwyższym zdumieniem:

- Doprawdy, szlachetny panie, nie wiem, co chcesz powiedzieć, wydaje mi się...

- Rozumiem - odezwałem się ze współczuciem - jesteście jednym z chorych.

Odszedłem nie przestając rozmyślać o tym wszystkim i rozpatrując wszystkich

przechodniów

w nadziei, czy aby nie trafi się ktoś, kto by mi dopomógł zorientować się w tej

dziwacznej

sytuacji. Wreszcie wydało mi się, że trafiłem na odpowiedniego człowieka.

Odprowadziwszy

go na bok szepnąłem mu na ucho:

- Czy nie mógłbym się zobaczyć z zarządzającym szpitala na jedną chwilkę

tylko...

- Słuchaj no, puść mnie, u licha.

- Puścić was?

- A więc, nie przeszkadzaj mi, jeśli to słowo bardziej do ciebie przemawia...

Po czym wyjaśnił mi, że jest kuchmistrzem i że wobec tego nie ma czasu na

gadaninę,

choć w ogóle nic nie ma przeciwko temu, aby czasem sobie trochę pogwarzyć o tym

i o

owym; szczególnie chciałby się dowiedzieć skąd wytrzasnąłem sobie taki dziwaczny

ubiór.

Nie czekając jednak odpowiedzi rozejrzał się dookoła i wskazał na człowieka,

który jak widać

nic nie miał do roboty i który sam nie był od tego, żeby się ze mną zapoznać.

Był to szczupły,

eteryczny chłopak w wąskich czerwonych spodenkach, które czyniły go podobnym do

rozdwojonej

marchwi. Górna część jego ubioru była z niebieskiego jedwabiu, ozdobiona

wytwornym

koronkowym kołnierzem i takimi samymi mankietami. Na długich złocistych lokach

młodzieniec nosił kokieteryjną różową czapeczkę z wąskim piórem. Znać było po

oczach, że jest dobrym chłopcem, a z wesołości jego można było wywnioskować, że

jest zadowolony

z siebie i z życia.

Doprawdy w ubiorze tym było mu tak ładnie, że robił wrażenie malowanki.

Zbliżywszy się

do mnie uśmiechnął się i zaczął oglądać mnie z nieco bezczelną ciekawością. Po

czym przedstawił

mi się mówiąc, że jest paziem, i z miejsca zasypał mnie gradem pytań. Po kilku

chwilach

gawędził ze mną w sposób dziecinny i tak niewymuszony, jak gdyby już od lat był

moim

przyjacielem. Rozpytywał mnie szczegółowo o wszystko, co się tyczyło mnie oraz

mego

ubioru, i nie czekając odpowiedzi przeskakiwał z tematu na temat. Między innymi

wspominał,

że się urodził na początku 513 roku. Oblałem się zimnym potem. Przerwałem mu i

nieśmiało

zapytałem;

- Przepraszam cię, przyjacielu, w jakim roku powiedziałeś, żeś się urodził?

- W 513.

- W 513 roku! Nic nie rozumiem! Posłuchaj, mój drogi chłopcze, jestem

cudzoziemcem i

nikogo tu nie znam, bądź ze mną szczery i otwarty. Powiedz; mi, czy jesteś przy

zdrowych

zmysłach?

Odpowiedź brzmiała, że najzupełniej.

- A ci wszyscy ludzie dookoła są również zdrowi?1

Znowu nastąpiła twierdząca odpowiedź.

- A więc w takim razie to ja zwariowałem lub też zdarzyło się ze mną coś

niesamowitego.

Ale przypuśćmy, że nie jest to dom wariatów, może mi powiesz, dokąd w takim

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin