Becnel Rexanne - Siostry .rtf

(823 KB) Pobierz
Narodziny Uczcie dziecię laski błagać

REXANNE BECNEL

SIOSTRY


Narodziny

Uczcie dziecię łaski błagać.

Bogu służyć, w nawie klęczeć.

Kiedy matka zbyt pobłaża.

Rózga musi ją wyręczyć.

Tusser. 1513

PROLOG

Zamek Maidenstone. Wessex

10 czerwca 1135 roku

Drugie dziecko musi umrzeć.

Z ust leżącej w wielkim łożu kobiety wydobył się cichy jęk, lecz ani Edgar de Valcourt, ani jego matka, lady Harriet, nie zwrócili na to uwagi. Akuszerka w ciszy spełniała swe obowiązki oporządzając położnicę po długotrwałym, wyczerpującym porodzie. Służące wykąpały oba maleństwa i zawinęły je w płócienne beciki. Dziecko urodzone juko pierwsze leżało już w zawczasu przygotowanej kołysce.

Dla drugiego noworodka nie było kołyski, a sir Edgar i lady Harriet właśnie debatowali nad jego losem.

- Kazałabyś zabić moją córkę? - spytał z niedowierzaniem sir Edgar. - Wydałabyś polecenie, żeby ją tak po prostu zabić?

- Zrobiłabym wszystko, żeby chronić rodzinę - odrzekła starsza kobieta, ani trochę nie speszona surowym tonem syna. - Wszyscy wiedzą, że takie dzieci, urodzone z jednego poczęcia, są przeklęte, bo mają tylko jedną duszę. W dawnych czasach obie zostałyby utopione. Powinieneś być zadowolony, że nie hołduję temu pogańskiemu obyczajowi. Jestem w końcu osobą oświeconą. - Zerknęła na niego wyzywająco, jakby sprawdzała, czy ośmieli się jej zaprzeczyć. Przecież chodziło o sprawy, o których nie miał pojęcia. - Skoro pierwsze dziecko otrzymało całe dobro ich wspólnej duszy, rozsądek nakazuje je zachować. Będzie błogosławieństwem dla zamku Maidenstone, zapamiętaj moje słowa, i pociechą dla ciebie na stare lata. Ale to drugie... - Urwała posyłając maleństwu tak lodowate spojrzenie, że służąca trzymająca becik aż się cofnęła. - To drugie jest przeklęte, mą dusze ciemną i martwą. Jeśli mi nic wierzysz, spytaj księdza. - Znów patrzyła niewzruszonym wzrokiem na twarz syna. - Nie ma wyboru. Najlepiej dla twojej rodziny i dla twego dziecka. żebyś pozbył się go jeszcze dzisiaj.

- Ale... przecież zabijanie dziecka jest wbrew bożemu prawu... I niezgodne z zasadami rycerskiego honoru...

- Nie mów mi, synu, że nigdy nie zabiłeś kobiety ani dziecka służąc królowi Stefanowi i Bogu?

- Owszem, zabijałem. Ale to było co innego. Była wojna.

- A to nie jest? To święta wojna, wojna przeciwko samemu szatanowi! - Chwyciła różaniec wiszący u paska i potrząsnęła mu nim przed nosem niczym poświęconym orężem. Poskutkowało o tyle, że cofnął się o krok. - Musisz unicestwić diabelskie nasienie tkwiące w tym dziecku. - Nozdrza jej zadrgały z pogardy. - Jeśli nie masz na to dość odwagi, sama się tym zajmę!

- Nie!

Chociaż krzyk żony zabrzmiał jak jęk rozpaczy, Edgar zwrócił się ku niej z ulgą. W sprawach wojny, ziemi i polityki radził sobie doskonale. Podejmował bez wahania trudne decyzje i mężnie ponosił wszelkie ich konsekwencje. Ta siła charakteru kazała mu stanąć u boku Stefana przeciwko córce starego króla Henryka i pozwoliła mu zdobyć zamek Maidenstone wraz z przynależnymi doń rozległymi ziemiami. Służba u boku Stefana przysporzyła mu wiele korzyści - zyskał niemały majątek, poślubił piękną dziedziczkę i został ojcem dwóch synów. Jednakże problem córek bliźniaczek był dla niego czymś zupełnie nowym.

- Edgarze, proszę - błagalny głos lady Elli zabrzmiał ledwie słyszalnym szeptem w mrocznej, przegrzanej komnacie.

Pochylił się nad żoną, skwapliwie uciekając przed karcącym spojrzeniem matki. - Tak będzie najlepiej - rzekł niepewnie, ujmując wiotką dłoń żony.

- Zachowamy to dobre dziecko...

- Chcę zatrzymać je obie. Nie pozwól, żeby zabiła moje dziecko. Proszę cię... błagam... nie pozwól jej...

Łzy wypełniły oczy lady Elli. a potem spłynęły po policzkach zostawiając mokry ślad na bladej skórze, i w końcu zniknęły w jasnych włosach. Ella była piękną kobietą, i mąż gotów był zrobić niemal wszystko, by sprowadzić uśmiech na jej twarz. Już dawno czul. że gdyby nie kochał żony aż tak bardzo, może matka patrzyłaby na nią przychylniejszym okiem.

- Uspokój się. żono. Potrzebujesz odpoczynku, żeby móc zajmować się dzieckiem...

- Dziećmi. Nie jednym, lecz dwoma - upierała się. - Spotkało nas podwójne błogosławieństwo. Edgarze, że mamy je dwie. Powiedz mi, jak wyglądają?

- Wyglądają... jak niemowlęta - odparł, lekko wzruszając ramionami, bo dowiedziawszy się, że to nie chłopcy, nawet im się dobrze nie przyjrzał.

- Przynieś mi je - poprosiła, ściskając go za rękę. - Pozwól mi zobaczyć moje córki.

- Podajcie tylko tę jedną - rozkazała lady Harriet, powstrzymując służącą, która trzymała w ramionach drugie dziecko.

- Nie, obydwie - nalegała Ella. wpatrując się w zakłopotane oblicze męża. - Dałam ci już dwóch synów - przypomniała szeptem, przeznaczonym tylko dla jego uszu. - Jak możesz odmawiać mi prawa do obu moich córek?

Na moment się zawahał. Kościół nie pochwalał zabijania dzieci... ale przecież mógł je porzucić gdzieś w lesie. Tyle że to by się niczym nie różniło od zabójstwa. Poczuł mocniejszy uścisk Elli.

- Dam ci jeszcze wielu synów, mężu. Zapełnię twój dom silnymi synami. Tylko musisz mi dać moje córki.

Nie odrywała pałających oczu od twarzy Edgara, równocześnie wodząc szczupłymi palcami po jego dłoni. Jego ciało natychmiast odpowiedziało na jej dotyk, jako że minęło wiele tygodni od czasu, gdy dzieliła z nim łoże. Jeśli nie spełni jej życzenia, Ella na długo pogrąży się w żalu, tak jak po stracie ich pierwszego dziecka. Także dziewczynki, jeśli dobrze pamiętał. Minął prawie rok, nim znów była dla niego taka jak dawniej, cały rok rozczarowań i nocy bez rozkoszy. Nie chciał, żeby to się powtórzyło.

- Będziesz miała obie córki - obiecał jej pod wpływem nagłego impulsu. Serce wypełniła mu duma, kiedy odpowiedziała uśmiechem niewysłowionej wdzięczności. Gotów był na wszystko, byle uszczęśliwić swoją ukochaną.

Lady Harriet rzuciła trudne do rozszyfrowania Przekleństwo, ale nie zwrócił na nią uwagi, skupiony na tym. jak długo jeszcze będzie musiał czekać, nim znów weźmie Ellę do łoża. Dał znak, by oba zawiniątka złożono u boku matki, a kiedy obnażyła piersi, żeby nakarmić maleństwa, poczuł, że nie wytrzyma oczekiwania dłuższego niż dwa tygodnie.

Kiedy zadowolony z siebie opuszczał komnatę z zamiarem odszukania jednej z mamek - tej, która z figury i koloru włosów najbardziej przypominała jego ukochaną Ellę - zatrzymała go matka.

- Cóż za głupota dać jej się wodzić za ten bezrozumny korzeń, który ci sterczy między nogami!

- Jest moją żoną - warknął, niezadowolony, że znajduje się między żoną a matką.

- Jest twoją żoną - powtórzyła wzgardliwie. - a to jej przeklęte dziecko będzie kiedyś twoją zgubą!

- Podjąłem decyzję! Odejdź stąd! - ryknął i wyminął ją bez dalszej dyskusji. Niedawne uczucie radości rozwiało się całkowicie.

Jednakże lady Harriet nigdy się nie bała gniewu syna na, także teraz.

- Przynajmniej jakoś ją naznacz. Są tak do siebie podobne, że musisz mieć jakiś znak, po którym je rozpoznasz. Naznacz to drugie dziecko, żebyśmy wiedzieli, którego się mamy obawiać!

Później miał żałować tego, co wówczas uczynił, ale przez wszystkie następne lata nigdy nie przyznał się do błędu. Jednym surowym spoj­rzeniem nakazał służbie milczenie; a jeśli nawet Ella coś podejrzewała, nigdy nie stawiała mu żadnych zarzutów.

Wrócił do komnaty porodowej i kazał położnym by przyniosły mu obie córki, gdy żona będzie spała. Obejrzał dziecko urodzone jako pierwsze, nazwane przez Ellę imieniem Beatrix. Przyjrzał się dokładnie maleńkiemu podbródkowi, pyzatym policzkom, ciemnym oczom i jasnemu kosmykowi włosów na główce.

Drugie dziecko, jeszcze nie nazwane, było zupełnie takie samo; nawet zarys jasnych brewek i linie maleńkich uszu miało identyczne z siostrą. Widząc że w istocie nie jest zdolny odróżnić dzieci, sir Edgar, zżymając się w środku, rozgrzał nad świecą sygnet, a kiedy metal się rozżarzył, przytknął go do delikatnego ciałka drugiego noworodka.

Dziecko drgnęło i zapłakało; nadspodziewanie głośny krzyk obudził pierwsze maleństwo, które zawtórowało płaczem. Ale Edgar de Valcourt był zdecydowany doprowadzić swój zamiar do końca. Dopiero kiedy swąd palonego ciała podrażnił mu nozdrza, cofnął dłoń i przyjrzał się swemu dziełu.

Dymiąca purpurowa blizna znaczyła delikatną skórę na maleńkiej nóżce. Ten widok, oglądany przy wtórze przeraźliwego krzyku obojga dzieci, przywiódł mu na myśl wyobrażenie potępieńców wijących się w mękach piekielnego ognia, wyjących w bólu agonii. Dreszcz przerażenia przebiegł mu po plecach; przez moment zastanawiał się, czy jednak .nie należałoby spełnić żądania matki - pozbyć się dziecka, na wypadek, gdyby w jej uprzedzeniach tkwiło ziarno prawdy.

Wtedy jego żona poruszyła się niespokojnie na łóżku i Edgar przestał o tym myśleć. Ella do końca życia miałaby do niego żal. Pogrążona w rozpaczy, nigdy by mu nie przebaczyła, że zabił jej córkę.

Wręczył zawodzące dziecko przestraszonej niańce, patrząc na nią twardym, ostrzegawczym spojrzeniem. Potem odwrócił się i opuścił komnatę.

Obie, żona i matka, dostały to, czego chciały. Jeśli to ich nie zadowoli, to już nie będzie jego wina.

Na pewno nie.

Wschodzenie

Bo tyle twojego,

Ile wysłużysz dla twojego króla.

Crowley, ok. 1550

1

Zamek Maidenstone, Wessex

kwiecień 1153 roku

Wiedziała, że zamek długo się nie utrzyma. Zbyt wiele wojska nadciągało zza wzgórza. Napływali nie kończącą się falą, prowadzeni łopoczącym na wietrze czerwonym sztandarem, na którym walczyły ze sobą dwa czarne niedźwiedzie.

Mimo to Linnea de Valcourt splunęła wyzywająco przez masywny kamienny mur, jakby upewniając samą siebie, że w grę wchodzić może jedynie szybkie, zdecydowane zwycięstwo.

- Głupcy. Marnują tylko czas... i własną krew - stwierdziła buńczucznie. - Henryk de Anjou nie może zająć zamku Maidenstone ani choćby kawałka Wessex. Ani kawałka brytyjskiej ziemi - dodała z młodzieńczą zuchwałością.

- Już zajęli sporą część Wessex - przypomniał sir Hugh, kapitan straży jej ojca, spoglądając na nieprzebrane hordy.

- Nie wezmą Maidenstone - upierała się Linnea, ale czując, jak jej odwaga słabnie, spytała z wahaniem: - Prawda?

Sir Hugh nie odrywał wzroku od wojsk, które dotarty już niemal do wsi. Strumień przerażonych wieśniaków zmierzał w stronę zamku; uciekinierzy ciągnęli ze sobą potomstwo i skromny dobytek, jaki zdołali zebrać przez ten krótki czas od momentu podniesienia alarmu. Linnea patrzyła jak szczęki kapitana co chwila zaciskają się nerwowo.

- Podnieść most! - rzucił rozkaz żołnierzowi stojącemu u jego boku.

- Nie! Jeszcze nie! - zawołała bez namysłu.

Jednak mordercze spojrzenie sir Hugha powstrzymało jakiekolwiek dalsze protesty.

- Wynoś się z mojego pola bitwy, bo sprowadzisz przekleństwo na tych nielicznych, jacy się jeszcze z nas ostali!

Linnea cofnęła się spłoszona, kiedy spoczęły na niej także ciężkie od niechęci spojrzenia pozostałych żołnierzy.

Sir Hugh musiał widać dostrzec jej ból, bo jego surowe rysy nieco złagodniały.

- Idź, dołącz do swojej siostry w wielkiej sali - dodał mrukliwie. I powiedz swojej babce, że przyślę jej wiadomości, gdy tylko jakieś będą.

Linnea skinęła posłusznie, zebrała w jedną rękę fałdy prostej, szerokiej spódnicy i odwróciła się ku stromym schodom prowadzącym do zamku. Nie mówił poważnie o tym przekleństwie. Była tego pewna. Był po prostu zdenerwowany czekającą go walką. Sir Hugh nigdy nie zachowywał się tak jak inni, ścigający ją ukradkiem podejrzliwym wzrokiem. Nigdy nie żegnał się znakiem krzyża napotkawszy ją niespodzianie. Wszystko przez tę piekielną wojnę pomiędzy królem Stefanem i tym normańskim uzurpatorem, Henrykiem Plantagenetem. Najpierw jego matka, Matylda, a teraz syn. Czyż ci wojowniczy magnaci nie mogliby zostawić w spokoju ludności Wessex, myślała, gdy z daleka dobiegało już skrzypienie kołowrotu i brzęk łańcuchów, zaczęto bowiem podnoszenie nowo wybudowanego zwodzonego mostu Maidenstone.

Wzmógł się krzyk wieśniaków oblegających mury; zawodzenie roz­paczy zbiegło się z pierwszym podmuchem gryzącego dymu. Uświadomiła sobie z przerażeniem, że najeźdźcy palą wieś. Ci barbarzyńcy zamieniali niewinną wioskę Maidenstone w płonącą pochodnię!

- Przeklinam was wszystkich! - mruknęła do siebie Linnea, doświadczając jednocześnie wielkiego gniewu i szczerego współczucia dla pogorzelców. - Przeklinam was wszystkich spod znaku czarnego niedźwiedzia! - krzyknęła, żałując z całego serca, iż w istocie nie posiada mocy, jaką wielu jej przypisywało. Bo gdyby tylko mogła przekląć najeźdźców, zrobiłaby to bez wahania. Posłałaby ich w ogień piekielny na całą wieczność, ratując swój dom i swój lud.

A lud pokochałby ją za to. Przez moment wyobraziła sobie tę cudowną przemianę, jaka by zaszła, gdyby udało jej się zdziałać coś naprawdę wielkiego i dowieść mieszkańcom Maidenstone...

- Z drogi - zażądał ktoś ostrym głosem, przywracając ją gwałtownie do rzeczywistości.

Pospiesznie wspięła się na ostatnie stopnie, czując tuż za plecami obecność jednego z zamkowych strażników. Nie mógł jej pomylić z Beatrix, choćby dlatego, że strój Linnei zawsze przedstawiał się znacznie skromniej niż szaty jej siostry. Poza tym Beatrix z pewnością nie włóczyłaby się po zamku podczas przygotowań do bitwy, tylko Linnea mogła się zdobyć na coś równie niemądrego. Beatrix zapewne była teraz w głównej sali zamku, uspokajała przestraszonych wieśniaków, organizowała dla nich pożywienie lub oddawała się jakimś innym pożytecznym domowym zajęciom.

Na szczycie muru Linnea zawahała się, niepewna, jaką pozycję powinna zająć podczas nadchodzącej bitwy. Po drugiej stronie zatłoczonego dziedzińca, w drzwiach prowadzących do wielkiej sali, dostrzegła babkę - jedną ręką wsparta na lasce, drugą rozdzielała polecenia.

Linnea w jednej chwili postanowiła, że nie wróci do wielkiej sali. Jej babka, lady Harriet, z trudem znosiła widok młodszej wnuczki. A możną się było spodziewać, że tego dnia dobre maniery nic powstrzymają jej przed uszczypliwością.

Nagle Linnea usłyszała szorstki glos ojca; po kilku minutach przeszukiwania wzrokiem ludzkiej ciżby zobaczyła go na wschodniej blance - wykrzykiwał rozkazy i gestykulował, obejmując dowództwo nad obrońcami zamku.

Odziany był w skórzany kubrak ozdobiony rodzinnym herbem Valcourtów - złotym lwem wspiętym na tylnych łapach na niebieskim polu. Z ramion spływała mu krótka niebieska peleryna, a szeroką talię opinał ciężki, nabijany złotem pas. Wyglądał na prawdziwie wielkiego rycerza, za jakiego w istocie uchodził; niezrównanego w dzielności, sprycie i sile. Jeśli jawił się jej mężczyzną bardziej oddanym przyjemnościom dobrego jadła i napitku niż wojaczki i strategii, to tylko dlatego, iż przez ostatnie dziesięć lat nie miał nic lepszego do roboty. Nie pamiętała czasów, kiedy walczył dla Stefana, pomagając mu wydrzeć koronę z rąk przebiegłej córki starego króla. Słyszała jednak historie o jego mężnych wyczynach, opowiadane po wielekroć podczas długich zimowych wieczorów. O tym, jak został pasowany na rycerza przez samego króla Stefana, choć na długo przedtem, nim ten został królem. O tym, jak walczył w doborowej gwardii Stefana. O tym, jak został nagrodzony za wierną służbę małżeństwem z kuzynką Stefana, Ellą, najpiękniejszą kobietą w całym kraju. O tym, jak objął zamek Maidenstone tuż po śmierci starego władcy i utrzymał go. mimo ciągłych zakusów Matyldy pragnącej pozbawić go tej posiadłości, a Stefana - korony.

Wyglądało jednak na to, że tym razem syn Matyldy i jego stronnicy podjęli bardziej zdecydowany atak.

Linnea wcisnęła się w zaciszny kąt pomiędzy kamienną ścianą kuchni a palisadowym płotem otaczającym zielny ogródek. Przestrzeń między murami pełna była ludzi, psów i niespokojnego bydła; oszalała ciżba wzbijała tumany kurzu, który powodował drapanie w gardle i wywoływał łzawienie. Mimo to Linnea nie odrywała oczu od ojca.

Gdyby tak Maynard był tu na miejscu, pomyślała z żalem, kiedy ojciec dołączył do sir Hugha i stojąc ramię w ramię spoglądali w kierunku nadciągającego wroga. Jej brat bywał czasami okrutnym i nieznośnym potworem, ale dzielnością dorównywał ojcu i uchodził za wielce zręcznego wojownika.

Jednakże Maynard przebywał w Melcombe Regis, wraz z większością ich rycerzy, łuczników i piechoty. Obrona Maidenstone spoczywała w rękach zamkowej gwardii i wieśniaków, którym udało się schronić wewnątrz murów, zanim podniesiono most.

Dziewczyną zatrząsł zimny dreszcz strachu, aż zacisnęła ramiona na piersi. Po raz kolejny przyszła jej na myśl straszliwa prawda - Maidenstone nie miał szans na zwycięstwo. Nie mogli zwyciężyć, musieli zatem być gotowi na przegraną.

Natychmiast opuściła swą kryjówkę. Lęk przed gniewem babki przestał się liczyć. Musi odnaleźć Beatrix, żeby być przy niej na wypadek najgorszego. Beatrix potrzebowała kogoś, kto będzie ją chronił, a Linnea, jak zawsze, gotowa była zrobić wszystko dla ukochanej siostry. Zadarłszy spódnicę gestem bynajmniej nie pasującym do dobrze urodzonej panny, ruszyła biegiem wzdłuż muru, omijając miotających się wieśniaków i wystraszone dzieci. Swąd dymu stał się mocniejszy, podobnie jak rozpaczliwe lamenty w środku i na zewnątrz obleganego zamka.

Otaczająca ją panika i zamieszanie zaczęły jej się udzielać i pomyślała z trwogą, że nadchodzi koniec świata. Zbliżało się piekło, a czarny niedźwiedź u ich progu był chyba samym diabłem.

Axton de la Manse wyjechał na potężnym wierzchowcu na skraj wsi i zadarłszy głowę przyglądał się kamiennym murom Maidenstone, Czarne pióropusze dymu zasnuły niebo szarością, w której dom jego dzieciństwa wyglądał jak obraz piekieł. Podpalił jedynie stodoły i szopy oraz kilka spichlerzy znajdujących się w strategicznych punktach. Jednakże teraz, gdy gryzący swąd znad wsi przeniósł się z wiatrem nad zamkowe mury. wrażenie było na tyle straszne, by przerazić bezbronnych wieśniaków - i zaszczepić lęk w sercu Edgara de Valcourt i całej jego nikczemnej rodziny.

- Wieśniacy znaleźli się w pułapce pomiędzy nami a fosą - zauważył sir Reynold. rotmistrz Axtona i jego najbardziej zaufany człowiek.

Axton przytaknął skinieniem głowy.

- Podsycajcie ogień, dopóki nie opuszczą mostu i nie podniosą bramy.

Dajcie naprzód syna Valcourta.

- Zemdlał, jest ledwie żywy.

Axton wzruszył ramionami.

- Walczył dzielnie... jak na Valcourta. Jeśli umrze, to trudno. To w niczym nie przyćmi naszego dzisiejszego sukcesu. - Nie musiał dodawać, że zadanie Maynardowi de Valcourt obezwładniającego ciosu sprawiło mu dziką radość. Axton i Reynold odbyli razem wiele bitew i stracili w nich niejednego mężnego współtowarzysza. Ale taki był los rycerza. Stoczyć godną walkę i polec od ran na polu chwały - oto czego oczekiwali od życia Axton i Reynold. Nigdy nie liczyli na więcej.

Aż do teraz.

Bo teraz Axton pragnął dożyć sędziwego wieku, odłożywszy do lamusa ciężki stalowy miecz i ostry sztylet, kutą żelazną maczugę i lancę. Pragnął odzyskać swój dom, a choć nadal ciążył na nim obowiązek wobec króla - albo konieczność wykupienia się z niego - miał zamiar osiedlić się w Maidenstone, sprowadzić w to miejsce tych nielicznych członków swojej rodziny, którzy pozostali przy życiu, i odzyskać wszystko, co utracili przed wieloma laty.

Tylko że nie można było odzyskać wszystkiego.

Jego dłoń w skórzanej rękawicy zacisnęła się na wodzach; koń zatańczył nerwowo. Na krew Chrystusa, ojciec powinien być dziś tutaj, napawać się zwycięstwem, na które tyle musieli czekać. A także bracia, William i Yves - oni też zasłużyli na udział w tym triumfie.

Ale ich tu nie było. Był jedynym mężczyzną ocalałym z całej rodziny. To oznaczało, że musi czcić zwycięstwo za nich wszystkich, myślał, patrząc na młodszego z Valcourtów, który jechał na odkrytym wozie. Będzie więc czcił dzisiejsze zwycięstwo po czterokroć, raz za siebie i trzy razy za ojca i starszych braci. Będzie pił za czterech. Świętował za czterech. Zabawiał się z dziewkami za czterech.

Uśmiechnął się ponuro na tę ostatnią myśl. Od wielu tygodni nie miał kobiety. Gdyby nie był tak potwornie zmęczony, kazałby sobie sprowadzić do łoża cztery jednocześnie na dzisiejszą noc.

Podniósł wzrok na zamkowe mury. Wkrótce musieli się poddać. Oczekiwanie pewnej wygranej kazało mu zapomnieć o igraszkach z kobietami. Był u progu zwycięstwa. Swojego zwycięstwa... i upadku de Valcourtów.

Sir Maynard jest jego jeńcem...

- Pojmał młodego lorda...

- Sir Maynard wpadł w przeklęte szpony wroga...

Pogłoska rozniosła się od wałów na mury, a stamtąd strwożony szept przeniósł ją do wielkiej sali, gdzie lady Harriet opryskliwym tonem wydawała rozkazy siedząc na podwyższeniu koło paleniska. Sir Maynard był ranny... umierający, umęczony torturami... tuż za fosą leżał na odkrytym wozie, żeby wszyscy widzieli jego upodlenie.

Musieli tylko upuścić most - i poddać zamek - żeby odzyskać swego bohatera i móc opatrzyć jego rany.

Linnea usłyszała wiadomość i przyjęła, ją tak samo jak inni. Straciła resztki nadziei. Bez brata i jego armii nie mieli najmniejszych szans, by utrzymać krwiożerczą hordę najeźdźców poza murami zamku. Dopóki walczył gdzieś w świecie u boku króla Stefana, dopóty istniała choćby słaba nadzieja, że dowie się jakoś o ich położeniu i przybędzie z pomocą. Mogliby odpierać ataki co najmniej przez dwa tygodnie, gdyby nadzieja podtrzymywała w nich ducha.

Ale teraz ich ostatnia nadzieja leżała sponiewierana na wozie pod murem.

- Biedny Maynard - szepnęła Linnea, ściskając siostrę za rękę.

- Musimy się za niego modlić - odpowiedziała jej szeptem Beatrix. na co Linnea posłusznie opuściła głowę przyłączając się do modlitwy za starszego brata, który nigdy nie zaszczycił żadnej z nich najmniejszą uwagą, chyba ze chciał zrzucić jakaś własną winę na „przeklętą siostrę”, jak nazywał Linneę. Był w tym bardzo dobry jako dziecko; wiele razy obrywała cięgi lub cierpiała inną karę z powodu jego oskarżeń.

Jednakże dziś to się przecież nie liczyło. Linnea napomniała się w duchu, próbując skupić uwagę na słowach litanii wznoszonej do nieba przez Beatrix.

- Proszę cię. Boże, ratuj naszego ukochanego brata. Ratuj nasz dom i rodzinę i lud przed bestią, która chce nas dopaść. Błagam, Boże, pomóż nam, swym pokornym sługom, w godzinie potrzeby...

I tak dalej i dalej wznosiły się powtarzane setką ust błagania. Napełniający obwieszoną gobelinami salę, jednostajny, raz wznoszący się, raz opadający szmer głosów przerwał huk otwartych gwałtownie podwójnych drzwi. A potem do zatłoczonej komnaty chwiejnym krokiem wszedł sam sir Edgar. W jednej chwili modły zamarły; w sali zapadła całkowita cisza.

Czy to możliwe, że Linnea bała się już wcześniej? Kiedy szeroko otwartymi oczyma patrzyła na zmienioną twarz ojca, jej obawy wzmogły się dziesięciokrotnie. Widywała ojca zagniewanego, zdarzyło jej się widzieć go w chwili załamania. Widziała, jak okazywał okrucieństwo i niezłomność, widziała go też zupełnie pijanego. Ale jeszcze nigdy nie widziała u niego strachu. Nigdy.

I nigdy nie widziała go pokonanego.

- Zróbcie drogę dla milorda. Rozstąpcie się! - zawołał sir John, zarządca dworu, kopiąc i rozpychając ludzi na boki. żeby sir Edgar mógł dotrzeć do swojej rodziny zgromadzonej na podeście. Salę okrył jakby całun trwogi, zapanowała śmiertelna cisza przerywana jedynie stłumionymi odgłosami dochodzącymi zza murów.

Linnea i Beatrix przylgnęły do siebie, stojąc przy lewym boku babki, którą wsparta na lasce patrzyła, jak niepewnym krokiem zbliża się do niej jedyny syn.

Przez krótką chwilę Linnea była bliska podziwu dla tej starej kobiety. Lady Harriet dręczyła ją przez cale życie; Linnea nigdy nie zaznała łaskawszego spojrzenia czy dobrego słowa od matki swego ojca. Lady Harriet przelała wszystkie cieplejsze uczucia na Maynarda i w mniejszym stopniu na Beatrix. Dla Linnei uczucia jej już nie starczyło.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin