Wywiad ze Slashem październik 1988.rtf

(42 KB) Pobierz

Slash zadzwonił do mnie i zaproponował obiad i drinki. Wyruszyliśmy o zmierzchu, gdy księżyc powoli wschodził na ściemniającym się miedzianoniklowym niebie. Slash znał pewną meksykańską restaurację na Sunset Boulevard, gdzie - jak zapewnił - "podawano mocne drinki bez zasranych rozpuszczalników". Ubrany był skromnie - w nieco przybrudzoną białą podkoszulkę, skórzaną kurtkę i wymięte czarne dżinsy. Na twarzy miał trzy- lub czterodniowy zarost, twardy jak druciana szczotka, skudlone czarne loki, które bardziej niż zwykle przypominały ptasie gniazdo, opadały mu na twarz. Wyglądał na zmizerowanego i zmęczonego - na mocno postarzałą bardziej wychudłą wersję tego wygadanego mądrali, którego zapamiętałem podczas naszego ostatniego spotkania sprzed kilku miesięcy.

 

Usiedliśmy w narożnym przedziale przypominającej jaskinię restauracji. Slash odgarnął włosy z przekrwionych oczu i uważnie rozejrzał się po sali. "Zdaję sobie sprawę, że ten lokal wydaje się obskurny i zapuszczony, ale lubię go, czuję się tu dobrze", powiedział cicho, tym swoim żartobliwym kalifornijskim akcentem. "Razem z zespołem mieliśmy próby w garażu niedaleko stąd, gdy zaczynaliśmy. Ciągle tu przychodziliśmy i zawsze siadaliśmy w tym miejscu, bo jest idealne na obciąganie druta pod stolikiem. Nikt z sali niczego nie zauważy - powiedział od niechcenia. - Przyprowadzaliśmy tu ciągle dziewczyny i kazaliśmy im to robić. Albo zabieraliśmy je do toalety na tyłach".

"Nie wyobrażaj sobie, że wsadzę głowę pod stół, żeby tak spłacić obiad", powiedziałem wprost.

"Odpierdol się, jesteś za brzydki - zarechotał. - Zresztą, tutejsze żarcie jest tak podłe, że i tak nie zauważyłbyś różnicy".

 

Gburowaty kelner o twarzy kruka i w poplamionym krwią białym fartuchu, z ogryzkiem ołówka, jakby przyklejonym do warg, podszedł, by przyjąć zamówienie. Wybraliśmy fajitas z kurczaka i dzban specjalności zakładu - zamrożonej marguerity. Po chwili na stole pojawił się dzbanek z tequilą. Slash nalał do wysokich, obtoczonych w soli szklanek i łapczywie wypiliśmy. W mgnieniu oka atmosfera na tej sali o obskurnych czerwonych ścianach, wykończonych fałszywymi złoceniami, wydała się mniej przygnębiająca - stała się nawet radosna. Slash rozlał drugą kolejkę.

 

Kiedy czekaliśmy na jedzenie, zapytałem go, jak spędza czas podczas tej przerwy między trasami koncertowymi.

"Ech... - machnął z niechęcią ręką uzbrojoną w papieros - to nie dla mnie. Zaczyna mnie to nudzić, wiesz?"

 

Ale przecież właśnie teraz nadszedł czas, aby zasiąść wygodnie w fotelu i zbierać owoce ogromnego sukcesu, osiągniętego w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy.

"To znaczy robić co? - zapytał, jakby nie wiedział, co mam na myśli. - Sam nie wiem... Mówisz o rzeczach materialnych... przedmiotach", obracał to ostatnie słowo w ustach jak kamyk. "Człowieku, jakieś dwa tygodnie temu nie miałem nawet jeszcze gdzie mieszkać!"

 

Fajitas z hukiem wylądowała na stole i Slash przez chwilę dokładnie badał ją wzrokiem. Wreszcie nałożył łyżką na placek kawałki kurczaka kwaśną śmietanę i papkę z mąki kukurydzianej. Zwinął ją w palcach jak cygaro i wepchnął sobie do ust. Przez minutę lub dwie powoli i starannie przeżuwał, połknął i popił szklanicą marguerity.

"Człowieku ale to śmierdzi - skrzywił się, oblizując wargi. - Nie wiem, dlaczego przyprowadziłem cię tutaj. Pomyślisz jeszcze, że cię nie lubię. Napijesz się jeszcze?"

 

Odsunęliśmy puste talerze. Zapytałem, czy możemy podjąć temat w tym miejscu, w którym skończyliśmy cztery miesiące temu - mówiliśmy wtedy o podróży Concordem do Donington. No więc, jaka była ta cała podróż?

"Było trochę ciasno - skwitował - ale przyjemnie. Nad zasranym Teksasem przelecieliśmy równo w pięć minut, a na pokładzie atmosfera festynu. Wszyscy pieją z zachwytu. Same achy i ochy. Podają tam takie, powiedzmy, luksusowe posiłki, kosztowne gówno z kuchenki mikrofalowej - najgorsze, co może być! Ale przynoszą ci to całe żarcie, traktują cię bardzo uprzejmie i w ogóle. Najważniejsze, że lot trwa tylko trzy godziny, więc byliśmy na miejscu błyskawicznie. Cały czas piłem, żeby powetować sobie gówniane jedzenie", powiedział, sięgając po dzban z margueritą.

 

A co powiedziałby na temat Donington, jakie wrażenie odniósł Slash i reszta zespołu z imprezy?

"Cały ten wyjazd do Anglii był... dziwaczny", poruszył się niespokojnie na krześle. "Byłem właściwie odcięty od reszty zespołu, dawałem wywiady prasie i radiu. Jeśli nie liczyć samego występu, jedynym momentem, kiedy byłem razem z zespołem, była próba dźwięku. Resztę czasu spędziłem albo na pieprzeniu, albo udzielaniu wywiadów, więc nie musiałem wychodzić z pokoju hotelowego"- zakończył z kamienną twarzą.

 

Co sądzi o incydencie, który spowodował śmierć dwóch fanów - o ile rzeczywiście widział coś z tego, co się wydarzyło.

"No cóż, sprawy wymknęły się trochę spod kontroli, sam dokładnie nie wiem. My przestaliśmy grać, bo trzeba było przestać grać - powiedział, zniżając głos do szeptu. - Patrzyliśmy tylko bezradnie, a to wygladało tak... O, kurwa... Stamtąd, gdzie staliśmy - a było to dokładnie nad tym wszystkim — wyglądało to na jakieś zbiorowe szaleństwo. Trudno było zorientować się, co się naprawdę dzieje, ale zawsze w pierwszych dziesięciu rzędach panuje pewne napięcie. Można było zobaczyć to parcie do przodu, gdy wyszliśmy; można było gołym okiem dostrzec siłę tłumu. A to są w końcu tylko ludzie... - stwierdził ze wzrokiem utkwionym w resztki jedzenia na talerzu. - Przestaliśmy grać bo byliśmy przerażeni - powiedział w końcu. - Od razu wyjaśnijmy jedno. O tym, że dwoje dzieciaków straciło życie w trakcie naszego występu, dowiedzieliśmy się dopiero wieczorem, po powrocie do hotelu. Alan (Niven) był czymś strasznie wzburzony. Posiedziałem z nim trochę i on mi wszystko powiedział".

 

Czy Slash czuł się w jakikolwiek sposób odpowiedzialny za śmierć tych ludzi?

Zastanawiał się przez chwilę, potem pokręcił powoli głową. "Nie.

Osobiście, nie. Jak ja to widzę - za dużo ludzi zbiera się w jednym miejscu, nie ma dostatecznych zabezpieczeń, niczego, nie ma niczego. To nie to samo co granie dla osiemdziesięciu tysięcy ludzi na Giants Stadium w Nowym Jorku, gdzie jedna linia funkcjonariuszy bezpieczeństwa znajduje się na froncie, a druga - biegnie dookoła całego stadionu. Donington to po prostu scena i ogromne pole, a sto tysięcy ludzi to jest, kurwa, naprawdę spory tłum. Kiedy pojedziemy do mnie, pokażę ci video. Mamy nowe video, które niedługo wyjdzie, nakręcone na Giants Stadium i w Donington. Sam zobaczysz różnicę.

W Donington jest tak: tu macie bilety, bawcie się dobrze... - zapalił papierosa i zwiesił głowę, widać nadal prześladowany tym wspomnieniem. - Tym, co najbardziej mnie wkurza, jest nie to, kto po kim deptał, ale to, że ci, którzy stali, przecież nie mogli nie czuć, że po kimś depczą! Byli tak zajęci sobą i samolubni, że musieli dopchać się jak najbliżej sceny, nawet gdyby ktoś miał z tego powodu ucierpieć i znaleźć się pod ich stopami w dziesięciocalowej warstwie błota. To było największe świństwo. Kordon ochroniarzy z przodu, a potem - ogromne pieprzone pole ciągnące się dalej, niż mogliśmy dojrzeć i kupa dzieciaków, które przyjechały, by zobaczyć dobry koncert rockowy. A najbardziej zwariowani z nich zawsze znajdują się w pierwszych dwudziestu pierdolonych rzędach - ci są najbardziej zagorzałymi fanami. Ale przecie, kurwa, nie można mieć aż takiej pogardy dla życia ludzkiego, żeby chcieć zobaczyć koncert bez względu na to, jakie będą następstwa, albo co stanie się komuś innemu".

 

Siedział chwilę nieruchomo, tłumiąc gniew.

Zapytałem, czy zespół kiedykolwiek rozważy możliwość ponownego zagrania w Domngton. Już teraz mówiło się, że Guns N'Roses mogliby w niezbyt odległej przyszłości być głównym bohaterem festiwalu.

"Sam nie wiem - powiedział z wahaniem. - Propozycja zagrania tam była dla nas cholernym wyróżnieniem. Mimo to nie będziemy w stanie wystąpić tam w przyszłym roku. Gdyby to było za dwa lata to może tak. Chętnie byśmy tam pojechali, pod warunkiem że wszystko będzie jak trzeba. Jeślibyśmy mieli być głównym punktem programu, wprowadziłbym kilka zmian".

 

Jakich zmian?

"Zmieniłbym sposób, w jaki to wszystko jest prowadzone... Może nie wszystko, ale wprowadziłbym zmiany w organizacji widowni. Powinno się pogrupować ludzi w sektory i zrobić co tylko można, by je ściśle nadzorować. Wiem, że to trudne - angielscy fani są nie do zdarcia - ale trzeba chociaż spróbować, nawet jeśli do końca to się nie uda. Taki koncert przynosi dużo pieniędzy i organizatorów chyba jest na to stać. Następny Donington... Wiele dzieciaków będzie się bało tam pojechać. Możliwe, że te dzieciaki, które zginęły, przyjechały autostopem z jakiegoś odległego miejsca i oszczędzały cały miesiąc na tę wyprawę. Ich rodzice pewnie sprzeciwiali się temu, ale oni musieli pojechać, wiesz, jak to jest... I nagle tracą życie w ciągu jakichś piętnastu minut, na jakimś festiwalu rockowym, który w sumie jest naprawdę mało znaczącym wydarzeniem. Taki jest kres całej ich egzystencji. To mnie po prostu przeraża.

Dręczyła mnie myśl, że może powinniśmy napisać kilka słów do ich rodziców. Ale cokolwiek byśmy powiedzieli, zawsze to będzie nie na miejscu - byle jaki zespół rockowy, o którym oni nawet nie słyszeli, a który - ich zdaniem - jest odpowiedzialny za śmierć ich dzieci"

 

Łagodnie skierowałem temat rozmowy na tournee z Aerosmith: czy poszło ono tak dobrze, jak Slash i reszta zespołu spodziewali się?

Jego twarz rozjaśniła się: "Było świetnie, mieliśmy trochę zabawnych momentów w trasie. Ci faceci są już całkiem czyści, szczególnie Joe. Siedzą stale w swoim punkcie wypadowym, grają cztery lub pięć koncertów, a potem przenoszą się do innej części kraju. Ale zawsze

mają jedną główną bazę. A jednak byli skazani na nasz wpływ przez dłuższy czas i często z nami przebywali".

 

Czy Slash usiłował ukryć przed nimi swoje picie?

"Wlewałem whisky do kubka - przyznał z uśmiechem. - To był jeszcze okres, kiedy chodziłem z butelką Jacka Danielsa w ręku. Zanim więc spotykaliśmy się z nimi, wlewałem wszystko do kubka. Aby było w porządku. Raz się jednak zdarzyło, że Steven Tyler wpadł do mojej garderoby - mam osobną garderobę, żebym mógł ćwiczyć na gitarze - no i miałem tam jedną pustą butelkę po Jacku i jedną do połowy opróżnioną. W każdym razie wyszedłem na chwilę z pokoju, a kiedy wróciłem, Steven tam był i oglądał taśmy i różne rzeczy. Powiedziałem: «Cześć!», a on na to: «To wszystko wypiłeś dzisiaj?» Powiedziałem, że tak. Spojrzał tylko na mnie tak dziwnie, ale nic nie powiedział. To znaczy zaczął coś mówić, ale zaraz przerwał... i tak było przez całą trasę, jeśli chodzi o to gówno.

Jeśli ktoś chciał iść do niego po pomoc, zawsze był do dyspozycji. Ale nie narzucał się. Steven (Adier) czuł się trochę zawiedziony - tak ogólnie wszystkim - rozmawiał z Tylorem, a ten dał mu kilka dobrych rad. Innymi słowy, zawsze był na miejscu i inni też. A jednak mieliśmy znimi fajny ubaw. Naprawdę była to świetna zabawa! W L.A. zagraliśmy razem Mama Kin. Prawie każdego wieczoru stali w przejściu ze sceny i obserwowali nasze występy".

 

To musiało być dla niego dziwne uczucie, kiedy zobaczył po raz pierwszy, że z boku patrzy Joe Perry, zauważyłem.

"Tak, czułem się trochę dziwnie - skrzywił się w uśmiechu. - Również z powodu pewnych podobieństw. Ja i Joe... I nagle patrzysz i widzisz, że Joe stoi tam ze Stevenem. To było... o rany!"

 

Czy Guns N'Roses nie czuli się onieśmieleni faktem, że mieli otwierać koncert jednego z zespołów, na których, jak przyznali, po części sami się wzorowali?

"Myśleliśmy o tym - wzruszył ramionami. - Ale kapela postanowiła akceptować nas takimi, jacy jesteśmy, i nie zważać na podobieństwa. Więc nigdy nie mieliśmy z nimi żadnych problemów. Nigdy naprawdę nie czuliśmy się tak bardzo onieśmieleni. To znaczy, ja sam jestem ich fanem. Każdego wieczoru oglądaliśmy ich występ zza konsolety. Między nami sporo działo się na płaszczyźnie osobistej ale nad tym nie będę się rozwodzić. W każdym razie nigdy dotąd, na żadnej trasie, nie byliśmy w tak zażyłych stosunkach z inną kapelą.

Jedyną kapelą, z którą pozostawaliśmy prawie tak blisko, byli Motley... Włóczyłem się z Nikkim i Tommym. Ale teraz wszystko działo się na innej zasadzie, bo udało nam się zdobyć ich szacunek i traktowali nas jako całkiem przyzwoity zespół rockowy. Taki, który wychodzi po to, by czadować, i tylko to ich obchodzi. Dla nich tylko to się liczyło. Któregoś wieczoru grałem jedną z tych wolnych gitarowych solówek bluesowych i potem Steven wziął mnie na bok i powiedział: To było zdumiewające! Poczułem się wtedy wspaniale. Mówię poważnie. Wtedy i przy kilku innych okazjach, o których nie wspomnę".

 

Właśnie podczas tournee z Aerosmith Appetite for Destruction wreszcie znalazł się na pierwszym miejscu na amerykańskich listach bestsellerów. Czy było to dla nich zaskoczeniem, czy spodziewali się tego?

"Ogromnym zaskoczeniem! Kiedy ostatni raz z tobą rozmawiałem, w ogóle się tego nie spodziewałem. Ale to są tylko słowa i liczby" - powiedział skromnie.

 

Prawie półtora roku po wydaniu album nadal sprzedawał się całymi wagonami - ostatnio przekroczył granicę pięciu milionów egzemplarzy w samej Ameryce. Nawet teraz, kiedy grupa nie koncertowała, album nadal trzymał się mocno pazurami Top Five "Billboardu". Co - według Slasha - było w tej płycie, że miała tak ogromny oddźwięk - nie tylko wśród nastolatków, ale rockowych fanów w różnym wieku.

"Sądzę, że jedynym wytłumaczeniem, dlaczego ta płyta znalazła się na pierwszym miejscu, jest to, iż wypełniliśmy jakąś lukę - powiedział z namysłem. - Lukę spowodowaną brakiem dokładnie takiej muzyki od nie wiem jak dawna. Tylko temu mogę przypisać nasz sukces. Nie temu, że piosenki są jakimiś wielkimi przebojami. Nie, to są po prostu zwykłe kawałki rock'n'rollowe i mamy w dupie Top 40. Wydaje Wydaje mi się, iż Guns N'Roses jest takim czarnym koniem. Każdy chce mieć ten album, bo nie jest on taki zły i nieźle prezentuje się na półce obok płyty George'a Michaela".

 

Rzeczywiście, odnoszę wrażenia że Guns N'Roses niemal w pojedynkę sprawili, że "hard rock" stał się znowu modny.

"Tak wiem - powiedział marszcząc nos. - Ale nie zamierzam dopuścić, aby miało to jakikolwiek wpływ na moją osobowość. Nie pozwolę obie na to, by zamienić się w jedną z tych całkowicie znerwicowanych gwiazd rocka, które nie mają zasranego pojęcia, gdzie kończy się gwiazdorstwo. Ja mam na to receptę, a polega ona na traktowaniu wszystkiego z rezerwą. Choćby sprawa forsy... Fajnie, gdy stać cię na mieszkanie. Wiem, ile sprzedaliśmy płyt, orientuję się już w tym gównie, mam dziś do wszystkiego podejście handlowe. Wiem, co mi wolno, a czego - nie".

 

A sława, pieniądze, czy chociaż one przyniosły mu szczęście zgodne z oczekiwaniami?

"W zasadzie jestem szczęśliwym człowiekiem - pociągnął nosem. - Niektóre sprawy nadal wydają mi się przejebane i często się wkurzam. Ale nie siadam bezczynnie i nie popadam w depresję, jak wielu innych ludzi. Równie dobrze mógłbym znowu pracować w Tower Records... Nie mogę na nic narzekać".

 

Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, Slash powiedział, ze zespół wróci do studia w "październiku czy listopadzie", by pracować nad następnym albumem. Najwyraźniej ten pomysł dawno już wylądował w śmietniku. Dlaczego? Czyżby rozmiar ich niespodziewanego sukcesu wyzwolił w nich coś w rodzaju uczucia lęku przed konsekwencjami nieudanego ciągu dalszego Appetite for Destruction? Kiedy wszystko zostało już powiedziane i zrobione, jak można sprostać wyzwaniu własnego sukcesu? Wielu próbowało, niewielu jednak to się powiodło.

Slash pozostał niewzruszony. "Nie mam zamiaru siedzieć i zamartwiać się tym, jak dobra czy jak popularna będzie następna płyta. Nie robię, kurwa, takich gównianych rzeczy. Zrobimy najlepszą płytę, na jaką nas stać. Tak uczciwą i tak bardzo osobistą, jak się tylko da. Dobrze wiem, że powodem, dla którego ten właśnie album osiągnął taką pozycję, jaką osiągnął, jest to, że znaleźliśmy się w kurewsko odpowiednim miejscu, we właściwym czasie. To jest, kurwa, coś. Ale, kurwa, z tego powodu nie zamierzam zadzierać nosa. Gdyby tak zastanowić się, zespoły rock'n'rollowe są na ogół - jeśli odliczyć chałtury i płyty - raczej niezbyt ważne. Jesteś, potem znikasz, a później już jest ktoś inny".

 

Mówią, że w ogóle istnieje tylko ten "jeden jedyny raz".

"Wszyscy słuchają czegoś w tym samym czasie i wszystkich to grzeje. Mówią, na przykład, że ostatnia płyta Bon Jovi (New Jersey) jest świetna, ale nie widzę już takiego samego podniecenia jak przy poprzedniej! Obserwowałem, co przytrafiło się wielu innym zespołom.. Zeppelinom i Stonesom. Dokładnie to samo. Chodzi mi o to, że Stonesi wypalili się naprawdę szybko - aż wreszcie nikt już nie podniecał się nimi. Natomiast Zeppelin wypuszczali gówniane płyty, a ludzie wpadali w zachwyt. To dziwna rzecz. Nie można tak zwyczajnie usiąść i usiłować wszystko przewidzieć czy analizować. My po prostu wejdziemy do studia i zrobimy następną płytę.

Jeśli o mnie chodzi, jestem tylko gitarzystą w zespole, któremu teraz rzeczywiście wiedzie się dobrze. Dopóki tak jest, mam zamiar z tego zrobić najlepszy użytek".

 

Slash zaczynał wyglądać na wyraźnie znudzonego. Przechylił oszroniony dziobek dzbanka nad szklanką i zaczął opowiadać o nowym mieszkaniu, które wtedy wynajmował.

"To tylko takie małe, zgrabne mieszkanko. Umeblowane. Nic specjalnego. Jest w nim kanapa, lodówka i takie tam rzeczy. To jest moje pierwsze prawdziwe, własne mieszkanie. Jeśli stać mnie na chatę, powinienem ją mieć. Nie mogę przecież żyć na koszt innych w nieskończoność. Nie mogę być ciągle takim pierdolonym cyganem".

 

Ale nie oznacza to chyba, że Slash dojrzał już do fajki i kapci.

"Już zaczęły mnie odwiedzać gliny", powiedział z rozradowaniem. Wydaje się, że sąsiedzi mieli obiekcje przeciw rykowi Motorhead, dochodzącemu o piątej rano z mieszkania sławnego nowego lokatora.

"Ale zaczynam się ustatkowywać", powiedział. Teraz przyszła moja kolej, żeby roześmiać się. "Ależ nie, naprawdę. Mam kuchenkę mikrofalową i chodzę na targ i kupuję te kotleciki, hot dogi, hamburgery. Wszystko idzie do kuchenki mikrofalowej. Z wyjątkiem wódki - ta idzie do zamrażalnika. Dopóki nie przyjdzie Izzy... Izzy to prawdziwy model" - wyszczerzył zęby w uśmiechu, przeskakując nagle z tematu na temat. - Ja, kiedy upiję się, walam się, rzygam, robię same głupoty. A Izzy przypomina pijaków, jakich widujesz w filmach. Sam humor..."

 

Slash wyciągnął następnego papierosa z paczki. "Więc, w każdym razie

mam tę chatę, jest tania. Potem kupię sobie dom i różne rzeczy..."

Znowu zaczynał wyglądać na znudzonego. "Więc tak, kupię sobie dom... Nie zamierzam jednak na razie kupować samochodu. Jestem za bardzo psychiczny, jeśli o to chodzi. Którejś nocy zgubiłem czyjś samochód - powiedział z poważnym wyrazem twarzy. - Byłem u kogoś i pożyczyłem samochód, żeby dostać się do siebie. Ale zaparkowałem go gdzieś i nie pamiętam gdzie. Zgubiłem go. Pewnie został odholowany - przepadł".

 

Czy był pijany, kiedy jechał do domu?

"No... - zapalił papierosa - to jest tak: samochód, no wiesz, piję i po prostu nie pamiętam. Do tej pory nie nauczyłem się", syknął, a dym wydostawał się z jego ust jak z komina.

Jak - zapytałem z ożywieniem - postępowało komponowanie do nowego albumu?

Jego odpowiedź była wyraźnie mniej optymistyczna niż ta, którą dał w czerwcu. "W przerwach między codziennymi, zasranymi obowiązkami coś tam pisałem. W domu mam ośmiościeżkowy magnetofon, więc nagrywam wszystko na taśmę. Jestem całkiem wydajny".

 

Poprosiłem Slasha, żeby opisał typowy dzień w swoim życiu.

"Typowy dzień? W niektóre dni wstaję o 8,30 lub o 9,00 rano. Idę do Geffen - rozmawiam przez telefon ze stacjami radiowymi. I inne takie gówniane rzeczy..."

 

Slash na nogach o 8,30 rano? Uniosłem brwi z niedowierzaniem. "Czasami. - Uśmiechnął się bez przekonania. - Zależy jak ostro było poprzedniego wieczoru. Bywało, że dawałem wywiady przez telefon o 5,30 rano - rozmawiałem z japońską prasą. Tylko że nie wstaję specjalnie o tej godzinie; po prostu nie kładę się spać. Jest to niska cena za to, żeby nie martwić się o płacenie czynszu i o punktualne pochodzenie do pracy - dodał. - Nie mam wiele obowiązków jako członek zespołu, muszę tylko, kurwa, być pod ręką, aby dopełnić tych kilka obowiązków, jakie mam".

 

Czy w duchu nie czuje się jednak zadowolony z tego wszystkiego? Czy na okładkach pism muzycznych widuje się gitarzystę Motley Crue, Micka Marrsa, czy gitarzystę Bon Jovi, Ritchiego Samborę? Tymczasem podobizna Słasha zaczynała ukazywać się na okładkach magazynów na całym świecie...

"Zgadza się. Taka jest moja rola. Jeżeli nie będę tego robił zacznę ćpać i upijać się - wyjaśnił sardonicznie. - Mam cały czas takie odczucie, że jeśli ja tego nie będę robił, nie zrobi tego nikt inny".

 

Czy była to wyraźna aluzja do Axla, który poprzysiągł ostatnio nie udzielać wywiadów?

"Axl bardzo angażuje się. Niekiedy daje wywiady i wtedy pochłaniają go one bez reszty. Innym razem po prostu nie chce tego robić. Ma do nich zbyt emocjonalny stosunek, więc spada to głównie na mnie. Ale jeśli chce, może rozmawiać nawet z jakimś pieprzonym facetem z "Trouser Press" i to przez trzy godziny. Axl robi to, to i to a tego, tamtego i owego nie. Nie chodzi tu o jakieś konkretne sprawy, on po prostu tak funkcjonuje".

 

A co z innymi? Czy Izzy, Steven lub Duff nie lubią porozmawiać z prasą od czasu do czasu?

Następne leniwe potrząśnięcie grzywą: "Izzy nie chce tego robić. Woli pozostawać w cieniu. Steven nie udziela się zbytnio, bo to nigdy nie była jego rola. Duff to lubi, ale teraz ma ślub, więc pozostaję ja. Moja doba ma jakby dwadzieścia pięć godzin".

 

Dzban z margueritą stoi opróżniony, Slash zmienia zamówienie na trzy wódki z sokiem pomarańczowym. Rozmowa nieuchronnie, jak cios wzniesionej siekiery, wraca do tematu następnej płyty. - Kiedy, zapytałem ponownie, zacznie się praca nad nowym albumem?

"Gdzieś po Nowym Roku - odpowiedział ze znużeniem. - Mówi się o wyjeździe do Japonii i Australii pod koniec roku, więc nie ma sensu wchodzić teraz do studia. Poza tym jesteśmy mocno wypaleni. Byliśmy na trasie przez półtora roku... Przed wyjazdem do Japonii będziemy mieli próby i jestem pewien, że wtedy zaczniemy coś tam improwizować. Mamy studio zarezerwowane na okrągło. A więc będzie sporo jamów, potem granie w Japonii, którego już nie mogę sle doczekać. Wystąpimy w Buddokan, który jest bardzo sławny. Zaraz po powrocie rozpocznie się faza przedprodukcyjna".

 

Tako rzecze Slash w ostatnim słowie...

"Myślałem o spędzeniu świąt Bożego Narodzenia w Anglii" - oświadczył nagle; jego myśli odbiegły daleko od nowej płyty Guns N' Roses. "Nie wiem, to zależy, czy będzie tam padał śnieg".

 

Zapytałem, czy ma jakiś szczególny powód, by tam jechać.

"Bo ja wiem? Nadal mam tam rodzinę. Chciałbym ich odwiedzić, choć oni nie widzieli mnie na oczy od czasu, kiedy miałem dziesięć czy jedenaście lat. Nie jestem w ogóle pewien, czy oni nadal mieszkają w tym samym miejscu. W czasie naszego toumee przejeżdżaliśmy przez Stoke. Mogłem zatrzymać się i wpaść do nich - dokładnie pamiętam gdzie to jest. To było jednak ponad moje siły. Możesz sobie coś podobnego wyobrazić?" - skrzywił się komicznie.

 

Zastanawiałem się, czy pomysł zaliczenia kilku plenerowych festiwali następnego lata - o czym wspomniał podczas naszego ostatniego spotkania - wylądował na śmietniku, skoro termin nagrania płyty

uległ przesunięciu.

"Nie, nie sądzę. Ale już nigdy, przed nikim nie będziemy występować. Jedyny zespół, z którym moglibyśmy być wspólnie na afiszu, to są Stonesi" - dodał proroczo.

 

Ta fantazja miała stać się rzeczywistością w niecałe dwanaście miesięcy później. Nawiasem biorąc, Slash powiedział mi, że od czasu naszego ostatniego spotkania stykał się z różnymi członkami The Rolling Stones przy rozmaitych towarzyskich okazjach.

"Kilkakrotnie spotkałem się z Ronem Woodem. Również z Charlie Wattsem i Keithem, i Billem. Nigdy jednak nie zetknąłem się z Jaggerem. Czy czytałeś, co Keith powiedział o nas w «Rolling Stone?» Zapytali go, co sądzi o Guns N'Roses, a on na to: 'Nic nadzwyczajnego'.

Dodał jeszcze, że ja i Izzy wyglądamy jak Jimmy Page i Ron Wood i że jesteśmy pozerami. Gdy jednak zapytali go, czy zna naszą płytę, Opowiedział, że nie". Zmarszczył brwi, wyraźnie czuł się urażony. "Nie potraktowałem tego jednak jako wycieczki osobistej". Rękawica nie została podjęta. "Poza tym, nie wyglądam jak Jimmy Page. Widziałem go dziś w telewizorze... Zdaję sobie jednak sprawę, skąd to się bierze. Gdy otarło się o takie wielkości jak Chuck Beny, może nie wypada mu dostrzegać takich parweniuszy jak my i traktować ich poważnie. Powinien posłuchać naszej płyty albo odczepić się, nie wiem. Nie jesteśmy pozerami... Po prostu należymy do rock'n'rollowców, którzy mają wszystko w dupie" - dalej wałkował ten temat. - Jesteśmy po prostu sobą i staramy się w tym nie przesadzać zanadto. Jesteśmy takimi wielkimi pierdolcami, którzy odnieśli sukces. Na przykład na ekranach jest teraz taki film z Johnem Hughesem. W jednej scenie opowiada on o jakimś facecie, który jest cholernie niesympatyczny, i mówi dalej: «Wystarczy, że powiesz mamie, iż on słucha Guns N'Roses». Tak jest w scenariuszu! To zabawne. Jednocześnie, wiesz, wiele dziewczyn, z którymi kręciłem się, peszyło to, że idziemy na całość. Prawda jest taka, że nie idziemy na całość tylko dlatego, by zarobić na złą reputację. Gdy balangujemy, może rzeczywiście jesteśmy jednymi z najgorszych, ale, z drugiej strony, również naprawdę ciężko pracujemy.

Mamy silne poczucie integralności i pełną świadomość tego, co robimy. Jak dotąd, nikt z nas nie umarł, mamy dużo nowego materiału i, no wiesz, to wszystko jest ludzkie. Właśnie dlatego, że popadamy w skrajności, mamy wiele ciekawych doświadczeń".

 

Niezależnie od tego, zła reputacja zespołu zaczyna już nabierać mitycznych rozmiarów. Wydaje się, że nie ma miesiąca bez świeżej porcji brudów o Guns N' Roses.

"Tak, wiem. «Axl nie żyje...»", skrzywił się sarkastycznie. Albo: ,"0ni wszyscy są ćpunami" - podpowiedziałem. "Dobra, dobra - nagle jego głos przybrał niecierpliwy ton - niedawno MTV nadała taki program. Całą dziesięciominutową wstawkę poświęcono temu, że nie zabiłem Axla... «Axl nie jest martwy!», mówią tam. Co za bzdura! A na ekranie leciały zdjęcia: «AXL ŻYJE... JIMMY HENDRIX - NIE ŻYJE». Potem moja fotografia z zespołem: «ŻYJĄ», potem: «JIM MORRISON - NIE ŻYJE». Potem znowu Guns N'Roses: «ŻYJĄ». Potem Elvis: «NIE ŻYJE?», ze znakiem zapytania. Typowe! - zarechotał. - Chodzi o to, że kiedy wszystko zaczyna sprowadzać się do takiego poziomu, nie wolno traktować ci tego poważnie".

 

Powiedziałem Slashowi, że w redakcji „Kerrang!" na każdy Nowy Rok robi się zakłady, kto z rockowego bractwa jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem na umrzyka w nadchodzącym roku. W opinii facetów z "Kerrang!", Guns N'Roses byli faworytami. Wszystkie okoliczności wskazywały, że przed upływem 1989 roku w zespole powinien wydarzyć się przynajmniej, jeden wypadek śmiertelny.

"Wiem, że wielu ludzi uważa tak samo - powiedział niewzruszony. - Ale kiedy rzeczywiście zaczynamy iść na ostro, ja przynajmniej nie tracę samokontroli. Nieczęsto odpierdala mi do końca. Alan wysyła mnie wtedy do jakiegoś bezbożnego miejsca, żebym się trochę przewietrzył. Albo Stevena. Poza tym nie widzę niczego gorszego, co by nam mogło się przytrafić".

 

Ile razy Alan Niven wysyłał go gdzieś?

"Raz. Na Hawaje".

 

Odparować?

"Coś w tym rodzaju. Ale on nie da mi rady - uśmiechnął się. - Zaraz za mną przyleciała dziewczyna".

 

Przeszedł nad tym do porządku dziennego, jak gdyby wysłanie kogoś wbrew jego woli na przymusowy tydzień "odpoczynku" było czymś, co może przytrafić się każdemu. Ale jak długo mogło to trwać? Czy Slash może wyobrazić siebie w wieku czterdziestu lat?

"Nie. To jest coś, co jest wbrew moim wszelkim poglądom na życie. Nie... Jestem teraz i tutaj, trzeba nagrać płytę i kiedy zaczniemy następne tournee, będę miał dwadzieścia cztery lata. Tylko tak daleko wybiegam w przyszłość. Dla mnie życie biegnie według schematu płyta-trasa - tego rodzaju odcinkami. Była już pierwsza płyta-trasa, teraz jest następna płyta-trasa, a o swoje dwudzieste piąte urodziny będę się martwił po kolejnej płycie-trasie. Wiesz, o co mi chodzi?"

 

Zanim mogłem to rozważyć, ośmioosobowy meksykański zespół rozpętał nagle burzę w rogu sali. Gitary i trąbki ryczały jak klaksony samochodów, głosy miauczały i piszczały jak marcowe koty. Musieliśmy krzyczeć, żeby usłyszeć się. Przesłuchując potem taśmę, trudno mi było wychwycić wiele z tego, o czym mówiliśmy. O ile pamiętam, na dłuższe chwile kapitulowaliśmy przed tymi meksykańskimi chłopcami Pracowaliśmy intensywnie nad naszymi drinkami. Kiedy zespół zrobił w końcu przerwę na papierosa, Slash zaczął opowiadać mi o tym, jak poznał Zakka Wylde'a, młodego gitarzystę z New Jersey, który właśnie zaczynał wyrabiać sobie nazwisko w zespole Ozzy'ego Osbourne'a.

"Przy jakiejś okazji poznaliśmy się i utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny - przez dziewczynę, jakby wspólną znajomą - niewinnie wyjaśnił. - Więc kiedy był z Ozzym w L.A., poszedłem go odwiedzić w hotelu. Miałem ze sobą jedną z nadprogramowych flaszek Jacka Danielsa, poszliśmy więc do jego pokoju i ugotowaliśmy się - zachichotał. - Bardzo miło spędziliśmy czas, pograliśmy razem. On gra na Les Paulu podobnie jak ja i mniej więcej te same rzeczy, które ja lubię - ale jakby cztery razy szybciej... To fajny facet i dobry gitarzysta. W ludziach - zwłaszcza kiedy są moimi rówieśnikami — lubię tylko naturalność.

 

Nie chcę mieć do czynienia z tym zasranym gwiazdorstwem rockowym, którym przesiąknięty jest cały pierdolony przemysł rozrywkowy. Nawet nowe kapele, które nie mają żadnego interesu w przybieraniu takich póz. Zasada jest taka: «Znamy trzy akordy, bo nauczyli ich nas faceci z Poison»".

 

Slash stawał się znowu złośliwy, ale przynajmniej wracał mu dobry humor. "Mnie to już nie obchodzi. W ogóle - nie obchodzi. Ktoś zrobił dla mnie podkoszulkę z napisem: «POISON ŻERUJE NA TOBIE»".

 

Czy miał ją kiedykolwiek na sobie na scenie?

"Nie. Axl ją nosił. Akurat ją dostałem - to było podczas trasy z Aerosmith - i zastanawiałem się, czy mam ją włożyć. Potem doszedłem do wniosku, że nie, a Axl na to: «Ja ją założę». I tak w niej wyszedł..."

 

Czy to całe podskubywanie Poison nie zaczyna zakrawać na małostkowość? Czy nie lepiej byłoby zakopać topór wojenny raz na zawsze i dać sobie spokój - zanim to nie stanie się nudne?

"Jasne, ale tu nigdy nie będzie normalnych stosunków, bo nawet jak któryś przyjdzie i powie cześć, cokolwiek, ja nadal będę miał w sobie głęboką nienawiść do wszystkiego, co oni sobą reprezentują".

Slash wdał się w długą opowieść o tym, jak pewnego wieczoru zderzył się z wokalistą Poison, Bretem Michaelsem, w klubie Rainbow w Los Angeles. "To Izzy go capnął. Zrobiło się bardzo śmiesznie. Byłem pijany, cały tłum ludzi przy stoliku, a ja siedziałem na prezydialnym miejscu. Zanim ktoś zorientował się, Izzy siłą posadził Breta Michaelsa na krześle. Tak więc Bret znalazł się dokładnie między nami dwoma".

 

Niewiele trzeba wyobraźni, żeby pojąć, ile nerwów kosztował nieszczęsnego wokalistę tamten wieczór.

"Srał po nogach ze strachu - Slash promieniał radością. - Byłem najebany jak kot, Izzy i ja siedzieliśmy z obu stron, więc obrywał z lewa i z prawa. W stereo! Wiesz, nie chciałbym znaleźć się, tak jak on, między dwoma facetami z Poison.

 

Innym razem Bobby (Dali) znalazł się w moim apartamencie - wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. - Mieszkałem w Franklin Plaza i Steven go przyprowadził. Byłem akurat zajęty innymi sprawami w sypialni, a Steven akurat poszedł do swojego apartamentu na sekundę i zaraz miał wrócić. Ale ja o tym nie wiedziałem. Wchodzę więc do pokoju patrzę, a tam na kanapie siedzi Bobby. Zdębiałem. Co ten pierdolony jegomość robi w moim apartamencie?"

 

Wyobrażam sobie, jak bardzo sam Bobby był zaskoczony.

"Wyłaził ze skóry, żeby to jakoś wytłumaczyć. Wtedy właśnie po raz pierwszy postanowiłem: «0.K., dajmy temu spokój». A potem oni nagrali video, które jest straszne! - wykrzyknął. - To, co oni robią, obraża moją inteligencję. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - nachmurzył się. - To znaczy, mogę powiedzieć cześć, czołem, nie mam nic przeciwko nim jako ludziom. Nienawidzę tylko tego, co grają. Sądzę, że ma to jakieś swoje miejsce, i może się to podobać..." Ale - przesłanie było wyraźne - nie Slashowi.

 

Naraz wydało mi się perwersyjnie, że Guns N'Roses mogą, do pewnego stopnia, zawdzięczać swóją popularność właśnie temu, że istnieją takie zespoły jak Poison. Czy nie dlatego w końcu cała postawa Guns N'Roses wydała się tak ekscytująca, tak nieoczekiwana? Oto pojawił się zespół, który ma wszystko w dupie.

"Tak jak wcześniej mówiłem, wypełniliśmy próżnię, którą ktoś dawno temu pozostawił po sobie. Aerosmith - jak mi się zdaje - kiedyś robił to samo. Ale nawet Aerosmith nie jest już tym, czym dawniej", powiedział Slash ostrożnie, uważając, żeby nie powiedzieć za dużo. "Ale chociaż są nadal w obiegu, dlatego, że są starsi i bardziej doświadczeni - w swoim czasie też przeszli przez ten młyn i w ogóle - znaleźli się na innym poziomie. Nie zapełnią tej luki, którą pozostawili. Pojawią się więc inni ludzie, tacy jak my, no i, kurwa, wchodzą w nią bez oporów".

 

Machnięciem ręki przywołał kelnera, by zamówić ostatnią potrójną wódkę z sokiem pomarańczowym.

Czy Slash potrafi jednak wyobrazić sobie taki dzień, kiedy wejdzie do garderoby zespołu otwierającego koncerty Guns N'Roses i zobaczy młodego gitarzystę pociągającego Jacka Danielsa z butelki i wtedy powie do niego: "Zaczekaj. Nie wiesz, co robisz..."

"Nie wiem, nigdy nie wiadomo", odpowiedział wymijająco. Znowu zrobił się niespokojny; wyglądał na zmęczonego, chorego, znudzonego. "Chyba jednak nie zrobiłbym tego, ponieważ sam nigdy nikogo nie słuchałem. Fajnie było z Aerosmith na trasie, ponieważ oni mają taką samą mentalność: pieprzę cię, kiedy zaczynasz prawić mi kazania! To wchodzi jednym uchem, a wychodzi drugim. Aerosmith wiedzieli jacy jesteśmy, ale uważali, że nie muszą nam tego wypominać. Fajne jest to, że chłopaki w naszej kapeli też zdają sobie z tego sprawę. Wiem jak daleko mogę się posunąć. Wiem, dokąd mnie to zaprowadzi, jeśli w którymś momencie nie..." - złowieszczo urwał w pół zdania.

"Musisz trzymać to gówno pod kontrolą. Piję dużo od dawna i mam tylko dwadzieścia trzy lata i wiem o tym, no nie? Nie jest to coś, z czego nie zdaję sobie sprawy do tego stopnia, że będę szedł na całość, aż nagle coś przyhamuje mnie fizycznie. Ja naprawdę zdaję sobie z tego sprawę, ale i tak będę to robił - powtórzył z uporem. - Więc jeśli rzeczywiście coś mi się przytrafi, nie będę narzekał, bo przecież wiedziałem, co robię. Wiedziałem... Ale świetnie się bawię, więc moja cała filozofia mówi mi - idź, kurwa, i szalej. Jeśli ja nie będę mógł, to nikt tego nie zrobi za mnie".

 

Był to jakiś argument. Trzeba było mu to przyznać. Miliony już przed nim próbowały...

 

Kilka tygodni po tej rozmowie Geffen wydał pierwszy "nowy" produkt Guns N'Roses po osiemnastomiesięcznej przerwie: zbiór ośmiu utworów w połowie nagranych na żywo, w połowie pochodzących z dawniejszych sesji studyjn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin