Płakanie bardzo spala.doc

(35 KB) Pobierz

Płakanie bardzo spala

 

 

Któregoś dnia Marta znalazła w stołówce ołówek. Zaczęła rysować w zeszycie kobiece sylwetki - chude, skulone, pokurczone. To dwa z jej rysunków
więcej zdjęć
Któregoś dnia wpadły do naszego pokoju o szóstej rano. Wyprowadziły wszystkie trzy, najpierw do toalety - sikanie przy otwartych drzwiach. Potem rozbieranie do naga, stajesz na wadze tyłem, nie widzisz, ile się wyświetla.

Po śniadaniu dywanik u ordynatorki: - Schudłyście. Dwie po 10, a jedna nawet całe 20 deko. Będzie kara.

Rozdzielenie. Renata idzie do izolatki. Kaśka na dziecięcy, a do mnie wprowadziły się dwie narkomanki i dziewczyna w głębokiej depresji.

Najważniejsze to znać swój dzień. Wtedy cała sztuka to wstrzymać mocz przez całą noc. Na wieczór wypijasz dwa kilogramy wody. Na wszelki wypadek jesteś w pogotowiu dwa dni z rzędu.

Decyzja

Marta ma 15 lat. Od ponad trzech lat choruje na anoreksję. Jako 13-latka po raz pierwszy trafiła do szczecińskiego szpitala publicznego Zdroje na oddział psychiatrii dziecięcej i młodzieżowej, gdzie leczy się także zaburzenia odżywiania. Chce o tym opowiedzieć.

- Tam jest obojętność, upokarzanie, leki, po których nawet jeśli chcesz płakać, to nie możesz. Boję się tego miejsca chyba bardziej niż śmierci.

Dziś Marta mieszka znowu z rodzicami, chodzi do trzeciej klasy gimnazjum. Czyta wiersze Williama Blake'a, dużo rysuje i już myśli o egzaminach wstępnych na ASP. Jej mama jest nauczycielką, ojciec inżynierem. Marta ma jeszcze młodszego brata i psa. To ona wpadła na pomysł zaproszenia dziennikarki. Rodzice to zaakceptowali. Siadamy we czwórkę przy stole w ich kuchni. Nie rozmawiamy o tym, co przyczyniło się do choroby dziewczynki.

Nie to jest tematem.

Ważne jest to, że któregoś dnia Marta nabrała przekonania, że wszystkie jej problemy w ten czy w inny sposób związane są z faktem, że waży 53 kilogramy. Zaczęła się odchudzać.

Po półtora roku jej wskaźnik BMI (stosunek wagi do wzrostu) spadł do 16, co oznacza zagrożenie życia.

Anoreksja to choroba śmiertelna. Ze wszystkich zaburzeń psychicznych pod tym względem niebezpieczniejsze jest tylko uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Więcej osób umiera z powodu anoreksji niż z powodu depresji.

Doktor Barbara Starobrat-Hermelin, ordynator ze Zdrojów, najpierw spotykała się z Martą w prywatnym gabinecie, ale szybko wypisała jej skierowanie na swój oddział.

Ojciec Marty: - Zamknąć dziecko w takim zakładzie to dramatyczna decyzja. Rodzice zwykle wierzą, że nie ma takiego problemu z dzieckiem, którego nie byliby w stanie sami rozwiązać. Nie panowaliśmy już nad jej chorobą i nad własnymi emocjami. Trzeba było ratować jej życie.

- Pani ordynator powiedziała, że tam będzie mogła mi poświęcić więcej czasu. Że będę mogła się do niej codziennie zwrócić, że będziemy sobie rozmawiać i że jeszcze będzie psycholog. Miało być lepiej - mówi Marta.

Ucho

- Na tym oddziale są głównie narkomani na detoksie, schizofrenicy i osoby z niedorozwojem psychicznym, często agresywne. Pielęgniarki biegały za nimi i krzyczały: "Uspokój się, bo zastrzyk dostaniesz". Jedna dziewczyna była nimfomanką, inna cierpiała na zaburzenia nastroju, tylko dwie miały zaburzenia w odżywianiu. Panował zaduch. Okna nie miały klamek. Pielęgniarki nosiły własne klamki, którymi otwierały okna na parę chwil w ciągu dnia. Za oknami tkwiły kraty. Zrozumiałam, że trafiłam do zakładu dla wariatów - mówi Marta.

- A ja nie uważam się za wariata! Wariatem był Janusz, o którym szeptano, że próbował zgwałcić swoją matkę, chłopak, który krzyczał, że jest Jezusem. A dla nich my wszyscy byliśmy na tym samym poziomie.

- Dla nich, to znaczy dla kogo?

- Dla pani ordynator i pielęgniarek. Najwięcej kontaktu ma się z pielęgniarkami. One nie mają żadnego przygotowania do pracy z osobami chorymi psychicznie. Niektóre siedziały na naszym oddziale po siedem lat, nic dziwnego, że puszczały im nerwy. Mogły faktycznie nas znienawidzić.

A pani ordynator?

- Pierwszego dnia przywitała mnie i wytłumaczyła, że brakuje miejsc i dlatego będę musiała chwilowo zostać na sali dziecięcej. Musiałam oddać w depozyt komórkę, mp3, lakier do paznokci, pilniczek, pasek i wyjąć sznurówki z butów.

- A jak będę wychodzić do parku? - zapytałam pielęgniarkę.

- Nie będziesz wychodzić.

Pierwszej nocy w ogóle nie spałam. Dzieci z ADHD w mojej sali krzyczały i biły się nawzajem.

W ciągu miesiąca pani ordynator rozmawiała ze mną sam na sam może dwa czy trzy razy. Mimo że była moim lekarzem prowadzącym. Ona pracuje tylko do czternastej i jest bardzo zajęta.

- Nie polubiłyście się?

- Kiedyś dostałam zapalenia ucha. Bolało potwornie, zwykły środek przeciwbólowy nie pomagał, ale nie mogłam dostać antybiotyku, bo był piątek wieczór. Musiałam czekać do poniedziałku, aż pani ordynator przyjdzie do pracy. Bo tylko lekarz prowadzący mógł przepisać mi jakikolwiek lek.

Obiad

- Największym autorytetem była Kaśka. Weteranka - trzeci raz na oddziale. Ona mieszkała na wsi. Kiedy ją przywieźli po raz pierwszy, nie wiedziała nawet, co to znaczy anoreksja. Miała obsesyjny lęk o swój brzuch, ciągle go dotykała, uważała, że jest kolosalny.

Renata była nowa, tak jak ja. Miała wagę prawie w normie, ale ciągle wymiotowała, wtedy była raczej bulimiczką. Obie we wszystkim słuchałyśmy Kaśki, ona wiedziała wszystko.

- Co wiedziała?

- Jak przeżyć w szpitalu, czyli jak obejść rozmaite zakazy.

- A jakie to były zakazy?

- Z grubsza wszystko sprowadza się do dwóch rzeczy: nie ruszaj się i jedz.

Tuż przez pójściem do szpitala Marta jadła wyłącznie makaron razowy, jogurt Magda - wynaleziony w Tesco - 29,7 kcal/100 g -

białko z jaj, czasem jabłko. Piła kawę, mleko 0,0 procent tłuszczu w niebieskim pudełku, wodę niegazowaną (mało) i czerwoną herbatę.

- W szpitalu na pierwszy obiad dostałam zupę, kotlet z rozgniecionymi ziemniakami i surówkę. Powiedziałam: - Ja tego nie zjem. Powiedziały: - To zjedz pół.

W domu zawsze jadłam osobno. A tu trzeba zjeść na sali ze wszystkimi i w miarę sprawnie. Anorektyczki dostają to samo co cały szpital: gruba parówa z sosem, kotlet, ryż ze śmietaną, tłuste mleko z kluchami. Wiadomo, pierwszego dnia nikt nas nie popędzał, pozwolono ostatecznie zjeść jedną trzecią. Ale po paru dniach trzeba już było zjeść wszystko. Pielęgniarki spokojnie i ciepło uprzedziły nas, że inaczej będziemy karmione sondą.

- Co czuje anorektyczka jedząca kluchy na tłustym mleku?

- Najpierw ściąga się kożuch i wyciąga kilka klusek na brzeg talerza. Wpatrujesz się w ohydną breję, nabierasz trochę na łyżkę i zamykasz oczy. Wkładasz łyżkę do ust i czujesz, jak ciepły bezsmakowy płyn, bo my nie czujemy smaków, z jakimś flakiem przechodzi wolno przez gardło, potem przez przełyk, wreszcie żołądek. Wlewasz w siebie kolejne porcje... Nagle czujesz, że brzuch ci zaczyna rosnąć. Przykładasz do niego dłoń i rzeczywiście, unosi się. Wiesz, że więcej nie zniesiesz.

- I co wtedy?

- My z Renatą płakałyśmy. Siedziałyśmy nad tym talerzem nawet 45 minut. Ale Kaśka przełykała wszystko sprawnie. Jeszcze demonstracyjnie posypywała te kluchy nesquikiem, bo to w końcu dodatkowe kalorie z własnej woli, i wiedziała, że to będzie odnotowane.

Najważniejsze to nie umrzeć

Na stronie internetowej ZOZ "Zdroje" można przeczytać, że tamtejszy oddział psychiatryczny prowadzi nowoczesną terapię opartą na światowych rozwiązaniach, zapewniając wszystkie dostępne formy terapii biologicznej oraz szeroki wachlarz leczenia pozabiologicznego.

Doktor Barbara Starobrat-Hermelin jest specjalistą psychiatrii dziecięcej i wojewódzkim konsultantem w tej dziedzinie. Umawiając się na spotkanie, wyjaśniam, że chodzi o Martę, że chciałabym skonfrontować z nią opowieść dziewczynki.

Przy wejściu na oddział psychiatrii dziecięcej i młodzieżowej na gazetce ściennej, niczym przestroga, wisi zdjęcie amerykańskich bliźniaczek anorektyczek Michaeli i Samanthy Kendall. Jako pulchne nastolatki obiecały sobie, że będą się odchudzać. Na fotografii wyglądają jak żywe kościotrupy. Obie już nie żyją. Pierwsza konsekwentnie odmawiała współpracy z terapeutami. Druga w końcu dała się przekonać do jedzenia, ale niestety, okazało się, że już nie potrafi tego robić. Popełniła samobójstwo.

- Najważniejsze, żeby nie doszło do katastrofy - mówi doktor Starobrat-Hermelin. Pierwszym punktem terapii jest ocena stanu somatycznego pacjenta i zapobieganie zagrożeniom życia. Na naszym oddziale żadna pacjentka nie umarła. Ale niektóre od razu po przyjęciu trafiały na OIOM.

Po zbadaniu zaczyna się właściwe leczenie, które polega między innymi na uzyskiwaniu stopniowego przyrostu masy ciała. Pacjentka przychodząca na oddział ma dietę inną niż w domu, ale też nie taką jak osoba zdrowa.

- Marta pamięta, że dawano im to samo co innym.

- One mówią niestworzone rzeczy.

- Mięso z kartoflami, parówki...

- Tak. Jedzą wszystko to, co inni, ale mniej. Na samym początku jest to jedna trzecia, potem pół porcji. Zależnie od stanu zdrowia.

Jednocześnie pielęgniarki obserwują zachowanie dziewcząt. Pacjentki z anoreksją są bardzo sprytne. Moment nieuwagi i już masło pod stół albo oddają je innym dzieciom. Zawsze się znajdzie chętny na dodatkowy kotlet.

- A co się dzieje, gdy kogoś przyłapiecie na oszustwie?

- Ponowne nałożenie porcji. Musi ją zjeść. Są skargi, że pielęgniarki stoją i patrzą. Mówimy więc, żeby robiły to dyskretnie.

Kontrakt

- Skoro Kasia posypywała sobie kluchy nesquikiem, to chyba wyzdrowiała? - zauważam.

- Tam nie je się z wyzdrowienia. Tylko żeby osiągnąć pewne profity - wyjaśnia mi Marta. - Kaśka była już na tyle wyćwiczona, że umiała zmuszać się do jedzenia.

Nowa pacjentka podpisuje ze swoim lekarzem prowadzącym kontrakt. Wylicza się jej wskaźnik BMI. Żeby wyjść ze szpitala, trzeba mieć BMI na poziomie normy. Dla Marty oznaczało to przytycie o prawie siedem kilogramów. Jej kontrakt wyglądał tak:

telefony - 41,20 kg,

odwiedziny - 43,50 kg,

spacery - 45 kg,

przepustka - 47 kg,

wyjście - 48 kg.

- 41,20 - to była moja waga na wejście. Wszystko, co powyżej, było nagrodą, co poniżej - karą.

Usłyszałam, że na razie mam telefony. To znaczy jak zadzwonią rodzice, będę poproszona do telefonu. Ja dzwonić nie mogę, nikt tam nie może.

Wkrótce przytyłam 50 deko i mnie pochwalono. Ale na następnym ważeniu schudłam 20 i ważyłam 41,50 - a więc i tak więcej niż na wejściu. I mimo to telefony mi zabrano. Za karę, że schudłam.

- Odwiedziny czy spacery nie są u nas zabronione. Oczywiście, jeżeli pacjentka współpracuje - mówi ordynator. - Jeżeli kręci, chowa jedzenie, prowokuje wymioty, ukradkiem się gimnastykuje, to na jakiś czas wstrzymuje się spacery i odwiedziny. Jest kara. Ale nie ma u nas atmosfery rygoru. Właśnie wracam z porannego zebrania, dzisiaj na oddziale wszyscy tacy zadowoleni. Przyszła na kontrolę pacjentka, która przez miesiąc leczenia u nas doszła do ustalonej wagi. Wyszła trzy tygodnie temu, trzyma wagę, wróciła jej menstruacja. Dziewczyna uśmiechnięta, powiedziała: - Pani doktor, już nigdy nie będę liczyć kalorii.

Marta: - W domu chowa się jedzenie do ubrań i do mebli. No ale w szpitalu jest się gołym. Kaśka nauczyła nas, że najcenniejszym narzędziem są paznokcie. Bierzesz w rękę kromkę chleba i paznokciem małego palca pocierasz ją od spodu. Okruszki szybko zrzucasz na podłogę. Kruszenie jest odnotowywane, ale jak znajdą nakruszone pod stołem, to nie wiedzą, która to.

Pod paznokcie chowa się też masło. Pod wszystkie dziesięć można zebrać naprawdę sporo, jeśli oczywiście są odpowiednio długie.

- I co z tym potem robicie?

- Wcieramy we włosy.

Kotlet w majtkach to była norma. Korzystało się z momentu, gdy były zajęte rozdawaniem jedzenia innym. Ale potem się wycwaniły. Zaczęły dawać nam jedzenie jako ostatnim. A przy wyjściu ze stołówki rewizja. Mała: zaglądanie do kieszeni, przelecenie rękami po ubraniu, albo duża, gdy któraś miała coś na sumieniu albo był donos. Wtedy trzeba było zdjąć buty, odwinąć skarpetki. - A majteczki? - pytała pielęgniarka.

Są dwie strategie: zapierać się rękami i nogami, żeby nie przytyć, albo szybko przytyć i wyjść, żeby znów zacząć się odchudzać. Ale wyjściem idealnym jest udawać, że się je, a jednak nie jeść, i udawać, że się przytyło, a tak naprawdę chudnąć.

Pół kilo do prysznica

Postanowiłam skonfrontować opowieść Marty z jeszcze jedną osobą. Doktor Cezary Żechowski z Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii niedawno skończył badania na temat wrażeń osób z anoreksją z ich pobytu w szpitalu, który opuściły sześć lat wcześniej.

W ankietach pacjentki napisały, że najbardziej pomogły im indywidualne rozmowy i dobry kontakt z lekarzem.

Cezary Żechowski jest psychoterapeutą dzieci i młodzieży. Anoreksją zajmuje się od 15 lat. Na jej temat pisał pracę doktorską.

- Niedawno w "American Journal of Psychiatry" ukazał się artykuł porównujący różne sposoby leczenia anoreksji. Okazało się, że bardzo skuteczną metodą jest tzw. terapia podtrzymująca. To zwykłe rozmowy. Pacjent mówi o sobie, o swoich problemach, a terapeuta słucha, podąża za nim. Po prostu ma dla niego czas.

Na całym świecie terapeuci odchodzą od rygoru i uciążliwej izolacji. To nic nie daje, a czasem przynosi szkody. Dlaczego osoba z anoreksją nie może mieć w szpitalu komórki, dlaczego nie mogą jej odwiedzać rodzice czy koleżanki? Dlaczego nie może wyjść na świeże powietrze? U nas w instytucie komórki mają także chorzy na schizofrenię - mówi. - W wielu ośrodkach w Polsce stosuje się jeszcze metody Geralda Russella i Arthura Crispa. To dwaj profesorowie z Londynu, którzy w latach 60. XX wieku wprowadzili przymusowe żywienie chorych na anoreksję, i to był wielki pozytywny przełom. Bo wcześniej chorzy masowo umierali.

Tak zaczęły powstawać różne metody oparte na systemie zakazów i nakazów, kar i nagród, z których część była zupełnie nieuzasadniona.

To pokutuje nie tylko w Polsce. Na pewnej konferencji koledzy z Hiszpanii opowiadali, że w ich ośrodku pacjentka przed osiągnięciem pół kilograma przyrostu wagi w ogóle nie ma prawa wstać z łóżka. Ale to raczej wyjątek.

- W waszej klinice nie zmuszacie do jedzenia? - pytam

- Zmuszamy. Jeśli ktoś ma BMI 13, to musi jeść, bo umrze, to rzecz poza dyskusją. Musi jeść 3 tysiące kalorii dziennie albo i więcej. W razie potrzeby stosujemy sondę - przyznaje doktor.

- Jaka jest więc różnica?

- Dla osoby z anoreksją zjedzenie kotleta to jak skok ze spadochronem. Trzeba to przynajmniej rozumieć. Ona musi skoczyć, ale w miarę możliwości należy jej zminimalizować szok. W naszym Instytucie zlikwidowano szpitalną kuchnię. Posiłki są z cateringu. To o wiele tańsze, a przede wszystkim jedzenie jest smaczniejsze. Respektujemy też wegetarianizm, oczywiście jeśli ktoś był wegetarianinem przed zachorowaniem.

W Berlinie pacjentka je posiłek sam na sam z terapeutą i ma na to godzinę. Na to nie możemy sobie pozwolić, ale wymyśliliśmy, żeby pozwalać chorym na wybór trzech potraw, których zdecydowanie nie chce jeść. Chodzi o jakiś ukłon wobec pacjenta i jego choroby.

Bycie szanowanym jest dla człowieka najważniejsze. Bardziej nawet niż bycie lubianym, niż bycie w pełni rozumianym.

Pytać krótko

Matka Marty: - Czasem dzwoniliśmy do córki, a pielęgniarka oznajmiała - Marta nie może podejść do telefonu. Ma zakaz. - Ale dlaczego, co się z nią stało? - denerwowałam się. - A, to już z panią ordynator proszę rozmawiać, ale jej już nie ma, proszę dzwonić jutro, do 14.00. A jeśli to był piątek, to za trzy dni.

Liczyłam na to, że pani ordynator przedstawi mi jakiś plan terapii. Jak Marta chorowała na serce, to lekarz tłumaczył mi wszystko. Myślałam, że w tym przypadku też tak będzie.

Postawiono sprawę tak: skoro pani sobie nie potrafi poradzić z dzieckiem, to musi pani zdać się na nas i nie zadawać pytań. Pani ordynator była uprzejma, ale niekomunikatywna: "Proszę nie dzwonić, ja powiem, kiedy można dzwonić, proszę nie rozmawiać z dzieckiem na takie i takie tematy, wiadomo, że na oddziale bywa różnie, pytać krótko". Nie czułam wsparcia.

Ojciec: - Ordynator powiedziała, że jeśli dziecko będzie współpracować, jeśli nie będzie ukrywać jedzenia, jeśli nie będzie unikać posiłków, to wtedy... jest system kar i nagród.

Problem w tym, że Marta nie chciała współpracować. Na tym właśnie polega ta choroba.

Marta: - Kiedy miałam zakaz, to nawet nie wiedziałam, że w ogóle ktoś dzwonił. Kiedyś schudłam 30 deko i zabrali mi odwiedziny. Tata mógł mi jedynie zostawić karteczkę "Kocham cię".

Doktor Starobrat-Hermelin: - O kontakty z rodzinami my się wręcz dobijamy. Nieraz sami dzwonimy do rodziców. Zapewniam, że są i tacy rodzice, którzy po prostu nie mają czasu dla własnych dzieci. Tłumaczą się, że pracują od rana do wieczora.

Często źródło choroby tkwi właśnie w rodzinie; jeżeli ona nie podda się terapii, to trudno jest wyeliminować chorobę.

Ojciec Marty: - To prawda, sami zrezygnowaliśmy z terapii rodzinnej. Byliśmy dwa razy wszyscy czworo, ale nie mieliśmy wrażenia, że to coś daje. Atmosfera pośpiechu, lekarz zerkający na zegar, zaraz następna grupa.

Wśród psychoterapeutów często cytowane są prace na temat tak zwanego przeciwprzeniesienia. Otóż u terapeuty, który zajmuje się pacjentem ze skłonnościami samobójczymi, powstają emocje, które przenosi na chorego. W kontakcie zarówno z samobójcą, jak i z anorektykiem dominującą emocją lekarza jest bezradność. Jej efekt to niechęć wobec pacjenta, czasem agresja, a przede wszystkim chęć oddzielenia się od niego.

- To się dzieje w podświadomości - mówi doktor Żechowski. - Stąd nasze niekontrolowane zerkania na zegarek, złośliwości, ironizowanie, mimowolne okazywanie wyższości, a przede wszystkim niedostępność. Terapeucie po prostu trudno jest wytrzymać. Kiedyś przyłapałem się na tym, jak zapomniałem przepisać mojej pacjentce z anoreksją środek na wypróżnienie, o który mnie prosiła i którego naprawdę potrzebowała. Czy rzeczywiście zapomniałem? Czy też podświadomie chciałem jej dopiec za to, że moja terapia nie daje efektów?

Najniewdzięczniejszą rolę mają pielęgniarki. One walczą z chorymi na co dzień, bywają obiektem inwektyw i kpin. W nich też jest agresja, ale one uciec nie mogą.

Jednak więcej złości budzi w pacjentach lekarz, który jest fizycznie i emocjonalnie niedostępny, niż pielęgniarki, które dzielą dolę pacjentów na co dzień. Drzwi od pokoju pielęgniarek są zawsze otwarte. Drzwi pokoju lekarskiego - na ogół zamknięte.

Sen o siłowni

Przed szpitalem Marta codziennie chodziła na basen i co najmniej dwa razy w tygodniu na siłownię.

- W szpitalu rano cały oddział miał obowiązkową gimnastykę. Anorektyczki nie miały wstępu na salę gimnastyczną, a po obiedzie przez pół godziny nie wolno było się nam podnosić z łóżek. Dlatego tak ważna była urwana godzina snu przed pobudką. Wstawałam o szóstej i szłam się gimnastykować do łazienki. Na podłodze kładłam pastę do zębów i robiłam przysiady, równocześnie myjąc zęby. Kiedy wpadła pielęgniarka, mogłam skłamać, że po prostu schyliłam się po tubkę, która upadła.

Potem wychodziłam na korytarz i chodziłam kilkanaście metrów od naszego pokoju 303 do okna na końcu korytarza i z powrotem. Zwykle przy drugim nawrocie już krzyczały "Przestań!".

Zwalniałam więc, ale gdy odwracały głowę, przyspieszałam. Zawsze w ten sposób urwie się kalorię czy dwie.

Chodziłam trochę rano i jeszcze dwie godziny wieczorem. Najpierw krzyczały, potem machały ręką.

Bardzo dużo ćwiczyłam też w myślach.

Doktor Starobrat-Hermelin: - Trudnością jest to, że one nie chcą się leczyć. Czasem mówią: ja to nawet chciałabym przytyć, ale tak, żeby waga się nie zmieniła. Terapia polega przede wszystkim na zmianie sposobu myślenia.

- W jaki sposób?

- Tłumaczy się dziewczętom, co im grozi, jeśli nadal będą się głodziły. W kontrakcie zapisuje się wynegocjowane zobowiązania i potem mniej więcej raz na tydzień pacjentki są ważone.

- A przy ważeniu nie mogą oszukiwać?

- Nie, nie, to odpada. Kiedyś próbowały, opijały się wodą. Teraz nie wiedzą, kiedy będą ważone. A jeśli mamy wątpliwości co do wiarygodności wagi, to powtarzamy ważenie na drugi dzień.

Marta: - Pielęgniarki trzymały w zabiegowym w lodówce maść z witaminą A na pękające usta. Na tej lodówce stał kalendarz z rozpiską ważenia na następny tydzień. Prosiło się o maść, pielęgniarka nachylała się do lodówki, na chwilę zasłaniały ją drzwiczki, wtedy szybko się podchodziło na palcach i zerkało na kalendarz.

Opłaca się uśmiechać

- W soboty odwiedzał nas ksiądz, ale nigdy z nami nie rozmawiał. Wpadał do naszego pokoju, wtykał każdej po świętym obrazku i wypadał. Mam je wszystkie, w sumie osiem z dwóch pobytów.

Wieczorami siadałyśmy sobie z Kaśką na parapecie, stopy opierałyśmy na wystającym kaloryferze. Za oknem wrony rozdziobywały worki z liśćmi, bo to był listopad, a w dali majaczyła niebieska fasada oddziału psychiatrycznego dla dorosłych.

- Za cztery lata pójdziesz na niebieski - mówiła Kaśka. - A ty za dwa - odwzajemniałam się.

Ona była strasznie biedna, ta Kaśka. Badania EEG wykazały, że ma zmiany w mózgu. To od tego dylematu chyba. Ona miała zupełne rozdwojenie jaźni - śmiertelnie bała się przytyć, ale zarazem bardzo chciała się stamtąd wyrwać. Dostawała tabletki antylękowe, żeby nie myślała tyle.

Zaczynałyśmy sobie płakać. Płacz był czymś bardzo przyjemnym, ale z tym też trzeba było się kryć. Płakanie bardzo spala. "Nie płacz, bo schudniesz" - mówiły, jak cię przyłapały. Płacz był odnotowywany. Mógł cię doprowadzić do zwiększenia dawki leków antydepresyjnych.

Wywoływały nas według kolejności fiolek. Grzecznie podchodzisz, ciekawa, czy gorzej z tobą, czy nie. I zamiast jednej niebieskiej tabletki podają ci dwie.

- Ale co znowu robię źle? - pytasz. - Z tym to do pani doktor.

Łykasz, popijasz wodą i otwierasz buzię. Języczek do góry, na jeden bok, na drugi. - Dobrze, połknęłaś, możesz odejść.

Dostawałam lek antydepresyjny, który miał mi pomóc spać, i lek uspokajająco-ogłupiający.

Trzymałam się głównie z Renią i Kaśką. Razem sobie wymiotowałyśmy. Renata i Kaśka miały tak wyćwiczone mięśnie brzucha, że potrafiły wymiotować nawet bez wkładania palców. Toalety były pod specjalną obserwacją pielęgniarek. Jak się udało, to normalnie święto było.

Jedna wchodziła, druga stała na czatach i w razie czego pukała. W drzwiach nie ma haczyków, pielęgniarka może nagle otworzyć drzwi do ubikacji. Albo po prostu staje za drzwiami i pyta: - A co robisz? - Siku. - Aha. Czeka, aż wyjdziesz, i zagląda w oczy. Po oczach widać.

Wiadomo, można się jakiś czas stawiać, ale potem się poddajesz. Zmuszasz się do tego jedzenia, chcesz przytyć i wtedy okazuje się, że dalej chudniesz. Pierwsze dwa kilo wchodzi szybko, ale dalej koszmar. Jesz 3 tysiące kalorii dziennie i chudniesz. Nie wiem, czym to tłumaczyć. Przecież nie tym, że się chodzi po korytarzu. To pewnie przez ten stres i podświadomość.

Anoreksjo, nigdy się z tobą nie zaprzyjaźnię

- A czy czasem nie jest tak, że one kombinują, żeby przytyć, tylko po to, żeby wyjść i zaraz znowu zacząć się odchudzać? - dopytuję panią ordynator.

- Liczymy się z tym. Dlatego staramy się, żeby wzrost wagi u pacjentki łączył się z efektami psychoterapii. To działa. To widać. Dziewczęta poddające się terapii stopniowo zaczynają w siebie wierzyć, kontaktować się z towarzystwem, mniej płaczą, chodzą uśmiechnięte.

Podstawa naszej pracy to korekta objawów psychopatologicznych, zaburzeń nastroju, samooceny, nieprawidłowego obrazu własnego ciała. Zapewniamy wsparcie, terapię rodzinną. Pamiętamy o zapobieganiu nawrotom.

Osoby chore na anoreksję mają irracjonalne przekonania. Pamiętam pacjentkę, która tłumaczyła mi, że jeżeli zje pączka, to na pewno nie zmieści się w drzwiach. Te dziewczęta są przekonane, że gdyby nie anoreksja, toby w ogóle nie poradziły sobie w życiu. Terapia polega na przeformułowaniu tych przekonań. Chodzi o to, żeby dziewczyna uznała, że anoreksja jej w życiu przeszkadza. Wymaga to czasu i zaangażowania.

Codziennie mamy spotkanie całego oddziału na tak zwanym zebraniu społeczności terapeutycznej. Trzy razy w tygodniu jest prowadzona psychoterapia w grupach. Raz w tygodniu jest to terapia ukierunkowana wyłącznie na anorektyczki. Są też rozmowy indywidualne z psychologiem i lekarzem oraz terapia rodziny. Dzięki temu stopniowo przestają one uzależniać poczucie własnej wartości od wagi i wyglądu.

- Jak to się dzieje?

- Są techniki. Na przykład lista argumentów za i przeciw anoreksji.

Pacjentka pisze, co jej anoreksja daje złego, a co dobrego. Na początku widzi same plusy: rodzice poświęcają mi więcej uwagi, koleżanki zaczęły mnie podziwiać, podobam się chłopcom. W miarę terapii chora potrafi zauważyć i minusy: jest mi zimno, nie chce mi się wychodzić, kłócę się ze wszystkimi, mama płacze.

Prosimy też o napisanie listu do anoreksji. Jako do przyjaciółki i jako do wroga.

Jeden ma się zaczynać od słów: Anoreksjo, dziękuję ci za.... a drugi: anoreksjo, nienawidzę cię za...

- I co piszą?

- Na przykład: anoreksjo, nigdy się już z tobą nie zaprzyjaźnię.

Zdrada

Marta: - Ile my się nagłowiłyśmy nad tymi minusami. Ale kilka plusów też trzeba było zostawić, żeby nie było podejrzanie.

Pamiętam tylko jedne zajęcia, które coś mi naprawdę dały. Na terapii grupowej ktoś nam czytał jakiś tekst: jesteś na latającym dywanie, ma takie i takie kolory, wyobrażasz sobie, jaki on jest miękki, i unosisz się na nim. To był relaks.

- A indywidualny kontakt z psychologiem?

- Kiedyś zwierzyłam się pani psycholog, że boję się jeść. I to zostało odnotowane. Potem ordynator do mnie mówi: - No, no, podobno masz cały czas lęk przed jedzeniem.

Wiadomo, na drugi raz powiedziałam, że już nie mam lęków. Jak psycholog zapytała, czy czuję smak jedzenia, odpowiedziałam, że tak. W szpitalu rozmowa z psychologiem nie ma sensu, bo cokolwiek jej powiesz, ona to powtarza pani ordynator.

Tam jest się strasznie samym. Nawet do przyjaciela nie można mieć totalnego zaufania.

- Mówiłaś, że ufałaś koleżankom.

- Na początku. Kiedyś poprosiłam Kaśkę, żeby potrzymała mnie w toalecie, bo chcę wymiotować. Godzinę później zaczepiła mnie na korytarzu pani psycholog.

- Podobno wymiotowałaś?

- A kto to powiedział? - zapytałam i akurat zobaczyłam przechodząca Kaśkę. Tak jakoś zwolniła kroku, jakby chciała podsłuchać, o czym mowa. - Kaśka, tak? - zapytałam.

- Tak, Kaśka - potwierdziła. - I musisz zrozumieć, że ona to zrobiła dla twojego dobra. Jeśli ty coś takiego zobaczysz, też powinnaś mi o tym powiedzieć.

- Dlaczego Kaśka to zrobiła? - pytam.

- Chciała się podlizać i wyjść wcześniej. A może była po prostu zazdrosna, że to ja dorwałam się do tej toalety, a nie ona.

- Co się z nią stało?

- Ona w kontrakcie miała 50 kilo na wyjście. Musiała przytyć całe 10 kilo. Opychała się biedaczka, przytyła, taka była szczęśliwa. I już miała wychodzić, ale nie wytrzymała i na do widzenia wypaliła ordynatorce: - W domu i tak schudnę!

- I co?

- Musiała zostać. Podwyższyli jej poprzeczkę do 52.

Krzyż ze zmywacza

- Wie pani, jak funkcjonują poprawczaki - mówi Marta. - Idzie tam człowiek, żeby nastąpiła w nim wielka przemiana, a spotyka ludzi, którzy uczą go nowych sztuczek. Wychodzi gorszy, niż przyszedł, i jeszcze gorsze rzeczy może sobie zrobić.

Po tym jak mnie zakablowała Kaśka, zaczęłam się bardziej zbliżać do podgrupy narkomanów. Oni mi powiedzieli, że chudnie się po amfetaminie.

W szpitalu nauczyłam się też palić. Większość z nas paliła, także dzieci. Palenie jest dobre, bo łatwiej się można załatwić. A każde wypróżnienie jest odnotowywane pozytywnie.

Tworzy się relacja klawisz - więzień. Wszystko, czego pierwszy zabrania, drugiego cieszy.

Jak się choć raz udało pociągnąć dym z papierosa, to tak jakby się człowiek wolnością zachłysnął. Ktoś kiedyś wciągnął przez okno wódkę Bols na sznurku.

Ktoś skołował zmywacz do paznokci i zapalniczkę i w nocy zrobiliśmy na linoleum krzyż zmywaczem. Ale pielęgniarki się wkurwiły!

Kiedyś mieliśmy zryw wolnościowy i wyrwaliśmy kraty w sali. Przez kilka tygodni stopniowo szarpaliśmy naderwaną kratę, korzystając z krótkich okresów, gdy okno było otwarte. Nie rwałam kraty osobiście, to robili chłopcy. Ale byłam w spisku. Planowałam ucieczkę do Wrocławia. Ktoś zakapował. Kratę wymieniono na nową, kogoś przywiązano do łóżka w izolatce.

Ponieważ strasznie pilnowano, żebyśmy sobie nie zrobili nic złego (przecież dlatego zabrali nam te paski, sznurówki i pilniczki), atrakcyjne stało się też samookaleczanie.

Ubieraliśmy choinkę, ktoś schował bombkę, rozbiliśmy ją i potem pocięliśmy sobie w nocy nogi w łazience.

Od razu mi lepiej było!

Wychodzę!

Za pierwszym razem udało się Marcie przytyć tylko do spacerów. Ubłagała rodziców i wyszła na własne żądanie.

Mama: - Mówiła, że tam był alkohol, papierosy. Myśleliśmy, że przynajmniej możemy tam liczyć na odpowiednią opiekę... Zaczęliśmy się obawiać, żeby się coś nowego nie nałożyło.

Dr Starobrat-Hermelin: - Za wczesne wypisanie niedoleczonego dziecka ze zbyt niską wagą, zbyt optymistyczna wiara rodzica w zapewnienia córki, że "już sobie sama poradzi w domu" - źle rokuje. Grozi szybkim nawrotem problemów i przedłużeniem leczenia.

Marta: - Miałam opracowany plan działania. Musiałam szybko odrobić to, co mi zniszczyli: całe 3 kilo i 40 dekagramów. Na szczęście szybkie tycie łatwo się gubi. To odwrotność efektu jojo. Chodziłam po mieszkaniu jak w szpitalu, dwie godziny w tę i z powrotem. Rano jadłam z mamą śniadanie i pędziłam zwymiotować je do szkoły. Po obiedzie z rodzicami szłam do szaletu miejskiego. Potem już się nawet nie kryłam. Mama próbowała mnie nakarmić koglem-moglem - wyplułam jej go w twarz. Nie chciałam pomocy, chciałam tylko jeszcze trochę schudnąć, żeby ładnie wyglądać w trumnie. Ale na samobójstwo nie było mnie stać.

Waga spadła do 38,10 dag, ciśnienie do

60 na 40. Rodzice znowu zawieźli ją do Zdrojów.

Igor i ołówek

Tym razem Marta wynegocjowała niższą wagę na wyjście - 46,800. Musiała przytyć tyle samo co za pierwszym razem, ale dzięki temu mogła wyjść ze szpitala chudsza. Targowała się ostro. U ordynator na wyjście trzeba było mieć BMI 20, nowy lekarz prowadzący zgodziła się na 18 - krawędź normy.

Któregoś dnia Marta znalazła na stołówce ołówek. Zaczęła rysować w zeszycie kobiece sylwetki - chude, skulone, pokurczone. To był jej sekret. Rysunki w ołówku są mroczne i mogłyby zostać odnotowane. Jako spadek nastroju.

Kiedyś, gdy rysowała sobie wieczorem po kolacji, podszedł Igor, narkoman.

- Ładnie. To ty - spytał?

Igor pięć razy próbował popełnić samobójstwo. Zaczęli rozmawiać o śmierci i o swoich chorobach. Igor powiedział, że postanowił się wyrwać i już nie brać. Marcie przyszło do głowy, że jak tak, to może ona też spróbuje. We dwoje zawsze lżej.

Rozmowy z Igorem i rysowanie wypełniały jej coraz więcej czasu i myśli.

Za oknem stoi budynek oddziału położniczego. Wieczorem przy zapalonych światłach widać było snujące się za oknami ciemne sylwetki z wielkimi brzuchami. Zaczęła rysować takie.

Igor wyszedł tydzień przed nią. Następnego dnia próbował ją odwiedzić, ale go nie wpuszczono. Marta myślała, jak fajnie będzie spotkać się z nim za kratami. I tyła.

Powrót

Matka: - Tym razem Marta osiągnęła wagę wyjścia. Kiedy wychodziła, jedyną wskazówką, jakiej mi udzielono, było: nie ingerować w jedzenie. Dotarło do mnie, że muszę wziąć sprawę w swoje ręce. Sami z mężem zdobywaliśmy wiedzę: książki, internet, znajomi. Wzięłam roczny urlop w pracy.

Ojciec: - Jestem im wdzięczny, że nie dopuścili do śmierci Marty, ale mam wrażenie, że podobny efekt byłby, gdyby była zamknięta gdziekolwiek, nawet w domu.

Dzisiaj Marta waży 50 kilo, przy wzroście 164 cm. Miesiączkuje, dobrze się uczy, je.

- Co z Igorem? - pytam

- Spotykaliśmy się trochę po moim wyjściu. Ale on po miesiącu znowu zaczął brać. Ja postanowiłam wytrwać. To wszystko doprowadziło w naszej rodzinie do przesilenia. Jest większa mobilizacja, że ja sama muszę coś ze sobą zrobić. Inaczej wszystko się rozleci.

Początkowo znowu chudłam. Znów była droga prywatna terapia, znów bezskuteczna. Przełomem było spotkanie z Asią - koleżanką mamy z pracy. Asia jest byłą anorektyczką. Kogoś takiego potrzebowałam. Asia urodziła dziecko, zaproponowała mi opiekę nad swoją córką. Polubiłam to, obudził się we mnie instynkt kobiety. Odstawiłam leki. Zaczęłam chodzić do kościoła, ćwiczyłam jogę. Bardzo ważne okazało się to rysowanie. Zapisałam się na zajęcia z rysunków, usłyszałam, że mam zdolności. Byliśmy na fajnym wyjeździe plenerowym, poznałam nowych przyjaciół. Teraz mam jakiś cel - ASP.

Dobra śmierć psa

Doktor Starobrat-Hermelin podkreśla, że tylko 25 procent anorektyczek udaje się wyleczyć tak, że nie ma nawrotu choroby.

- Czy nie brakuje wam pieniędzy, odpowiedniego personelu? - pytam na koniec.

- To, czym dysponujemy, jest satysfakcjonujące. Problemem jest tylko opór pacjentek, a często także ich rodzin - odpowiada ordynator.

Doktor Żechowski: - Chętnie tłumaczymy nasze błędy i niepowodzenia oporem pacjentek, zwłaszcza gdy opór jest cechą charakterystyczną tej choroby. Każdy lekarz ma prawo popełnić błąd. Musimy jednak odróżnić opór pacjentki wynikający z jej choroby od reakcji na nasze błędy.

- A jakie błędy popełniacie w waszym instytucie? - pytam doktora.

- Zdarzały się u nas wódka i papierosy, i robak w sałacie. Najważniejszym chyba błędem jest to, że zbyt szybko wypisujemy pacjentki, czasem przed osiągnięciem ustalonej w kontrakcie wagi. Może nieświadomie chcemy się ic...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin