dorga - Praga, on i ja.doc

(95 KB) Pobierz
Utwór pojedynkowy z Klubu im

Utwór pojedynkowy z Klubu im. Gilderoya Lockharta.
Dziękuję Keisy, za to, że podniosła moją porzuconą, walającą się pośród zeschłych liści rękawiczkę.
Pragnę również podziękować Serathe za poprawienie tekstu.
Utwór pisany, jak dla mnie, nieco nietypowo, z narracją pierwszoosobową.
Dedykowany tym wszystkim, których zauroczyło, podobnie jak i mnie, to miasto.
 

„Praga, on i ja

 

 

Autorka: dorga

 


     Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Pragę? Dawno, bardzo dawno temu. Niewiele pamiętam. Miasto kojarzyło mi się z daleką podróżą i niekończącymi się rzędami dachów ceglanej barwy. Hałasem, przepychaniem na targowisku i torbami tak wielkimi, że mogłam w którejś się ukryć przed otaczającym mnie zgiełkiem. Niewiele docierało do mnie ze śmiesznej, czeskiej paplaniny. Praga smakowała parkiem v rohliku i kolorowymi lentilkami, które roztapiały się czekoladowo w ustach. Miasto – owszem, wielkie, w jakiś sposób podobne do mojego, ale mniej zniszczone. Betonowe wieżowce miały takie same windy, a ratusz złocony zegar, tylko na wzgórzu za rzeką wznosił się potężny zamek i tramwaje nie były niebieskie, lecz czerwone. Kiedy wracaliśmy do domu, słyszałam rozmowy dorosłych i nie rozumiałam, dlaczego zniżają głos do szeptu, dyskutując o jakiejś praskiej wiośnie, gdy w mijanych miasteczkach wiszące na słupach megafony ryczały radośnie piosenki Karela Gotta.
     Taka była Praga mojego dzieciństwa, ale później się zmieniła. Zupełnie nie pamiętam, kiedy dostrzegłam, że to miasto jest wyjątkowe. Komunistyczna liszajowatość była przecież wszędzie podobna. Ale tam, gdzie rozpoczynały się brukowane uliczki, nieoczekiwanie wyczuwało się magię, emanującą z mrocznych zaułków domostw, tajemnicę ukrytą w zaklętych milczeniem architektonicznych detalach zabytkowych kościołów i kamieniczek.
     Praga miała duszę, którą meandry historii wyrwały mojemu miastu, pachniała wielowiekowym zasiedzeniem, starzyzną i rzeką. Poznawanie tej duszy, było fascynujące, niespieszne i wspomagane popijaniem wybornego piwa. Bo tylko wtedy spisane opowieści nabierały barwy, można się było zagubić w plątaninie uliczek, mroku otwartych bram, małych sklepikach przycupniętych na szlaku barów, knajpkach przesączonych tytoniowym dymem, z drewnianymi ławami i kranikami wypluwającymi pienistą zawartość czeskiego pilznera. Pojąć, skąd bierze się owa bezwolność ogarniająca Prażan i zobaczyć cień kata wszechczasów – Jana Mydlářa; miecz dominacji nad wiekowym miastem. Zrozumieć wiernopoddańczy uśmiech pasywnego oportunisty Szwejka, czytać wytarte książeczki, zawierające utwory Havla i Kundery. Śliniąc palce, rozdzielać pozlepiane kartki bibuły z powielacza.
     Aż wreszcie, owej Jesieni Ludów, do Pragi przyszła wolność, z wiwatami tłumów na Vaclavskim Namesti. I to, co miało stać się otwarte, dumne i proste, wcale takim nie było. Mieszkańcy miasta poszukiwali glejtów pochodzenia, aby udowodnić swą czeską czystokrwistość, do stolicy napłynęły tłumy turystów, a parki w rohlikach nazwano hot-dogami. W tym czasie Praga stała się również naszą furtką na świat, ścieżką z umykającym pod kołami samolotu, betonowym pasem lotniska w Rruzyně.
     Kilka lat później życie skomplikowało się jeszcze bardziej, tak, jak i otaczająca nas rzeczywistość. Magiczne miasto przyjęło mnie, przygarnęło jako wędrowca, podróżnego, będąc milczącym świadkiem naszych pożegnań i powrotów. I wtedy też w Pradze pojawił się on – mroczny jak wszystkie ukryte lęki, jak cień przemykający po złowrogiej historii świata i tego miasta.

     Moja opowieść to zdarzenia zapamiętane niczym obrazy z prześwietlonych fotografii, krótkie sekwencje filmowe, kartki w dzienniku, który nigdy nie został zapisany. Migawki pamięci.

     Praga, 1 stycznia 2000 roku
     Tańczymy na moście, dookoła strzelają korki szampanów, właśnie wybiła północ. Złocisty płyn przelewa się z kryształowych kieliszków, jest chłodny, a zarazem gorący, jak otaczająca nas, szalona zabawa.
     – Szczęśliwego Nowego Roku! – rozbrzmiewa w różnych językach, bo chyba pół Europy ściągnęło na ten wieczór do Pragi.
     Koniec roku, stulecia, tysiąclecia! Witaj, nowa epoko! Jesteśmy naiwnie szczęśliwi, otoczeni gromadą rozbawionych ludzi, padamy sobie w ramiona, wirujemy upici szampanem, magią miejsca i chwili. Nad praskimi wzgórzami rozpoczynają się pokazy fajerwerków i wkrótce całe niebo tonie w blasku fantazyjnych ogni, które unoszą się wysoko i nim znikną, odbijają się w ciemnym nurcie Wełtawy.
     Tańczymy w szaleńczym, pijanym korowodzie na Moście Karola, złączeni ramionami z ludźmi różnych nacji i przez chwilę myślimy, że tak może być zawsze i takie mosty powinny istnieć wszędzie, aby spajać to, co jest zawsze rozrywane nienawiścią.
     Tańczymy, a posągi świętych przyglądają nam się krytycznie, bo oni stoją tutaj już długo i kamiennie. Chociaż powyginani w barokowych skrętach, nigdy nie zatańczą, będąc poważnymi, milczącymi świadkami czasów minionych. Wszystko wiruje, roztapia się w świetle sztucznych ogni i latarni. Praga tej nocy nie przypomina statecznej matrony, lecz płochą podfruwajkę. Na każdym, większym placu w centrum miasta bawią się jej mieszkańcy, wtopieni w muzykę wszystkich pokoleń i nacji. W bajecznie udekorowanych lokalach ludzie świętują nadejście kolejnego roku, życząc bliskim, aby ten, co nadchodzi, był lepszy niż poprzednie.
     Puste kieliszki pochłania nurt Wełtawy i można się tylko zastanowić, co spoczywa na jej dnie w tym miejscu. Bo pewnym jest, że przez stulecia wrzucano tu wszystko, począwszy od Jana Nepomucena – zacnego świętego. Z szalonych pląsów w końcu uwalnia mnie mąż. Wracamy z przyjaciółmi do hotelu, by bawić się dalej. Przechylam się przez mur mostu, chcąc spojrzeć na owinięty serpentynami pomnik Karola IV i wtedy...
     Ten człowiek. Pośród tysięcy świętujących ludzi on się nie bawi, on zwyczajnie przechodzi, otulony czarną peleryną. Tuż nad nami eksplodują kolejne fajerwerki, oświetlając wyraźnie jego twarz. Wydatny nos, ciemne kosmyki włosów. Ależ to Severus Snape! Mężczyzna jest identyczny, jak moje wyobrażenie tej postaci rodem z kart książek Rowling. Nawet ma odpowiednią minę, będącą wyrazem zdegustowania tym plebejskim, jarmarcznym hałasem.
     – Severusie! Happy New Year! – krzyczę.
     A on gwałtownie odwraca głowę i spogląda na mnie. I w tym spojrzeniu jest zaskoczenie, ale i głęboka niechęć, jakby chciał powiedzieć: „Jakiego tam „happy”, głupia kobieto, z czego ty się cieszysz?” Jest w nim mrok i coś, co nie pozwala takiego spojrzenia szybko zapomnieć. Mężczyzna otula się peleryną, nie patrzy już na mnie i przyspiesza. Chwytam za rękaw płaszcza męża.
     – Adam, spójrz na dół, ten człowiek wygląda jak...
     Ale jego już tam nie ma. Zniknął.

     *

     Pewnie nie zwróciłabym uwagi na to dziwne zdarzenie, bo cóż można zapamiętać po szampańskiej nocy, kiedy przelano więcej alkoholu niż Wełtawa toczy wody, a różnojęzyczny, wielotysięczny tłum migał mi w sennych wspomnieniach rozmaitymi twarzami. Przecież czasami spotyka się ludzi, na których widok chciałoby się wykrzyknąć: Jaki on jest podobny do...! I tu pada imię lub nazwisko znanej postaci z pierwszych stron gazet, albo któregoś z popularnych bohaterów książek czy filmów. Nie byłoby w takim spotkaniu czegoś niepokojącego, może nawet zostałoby zapomniane, gdyby po owej nocy nie nadszedł XXI wiek.


     Praga, czerwiec 2004 roku
     Stare Miasto Pragi w czerwcu jest przesycone gwarem turystów. Już wtedy trudno znaleźć w hotelach wolne pokoje, a we wszelkich barach do późnej nocy królują spragnieni piwa Niemcy. Idziemy we troje wąską, brukowaną uliczką. Płyty chodnika są tak nierówne, że łatwo złamać na nich obcas. Honza delikatnie podtrzymuje mnie ramieniem, a Gerhard idzie obok, jemu wszelka kurtuazja jest obca. Spędziliśmy długi wieczór w piwiarni U Zlatéj konvice. Latarnie zginają łukiem światło, tak bardzo, że ma się nieodparte wrażenie, iż nad nami pochylają się wiekowe kamieniczki. A może to tylko wypita becherovka zakrzywia mi rzeczywistość? Honza cicho śpiewa ludową pioseneczkę o tęskniącej za chłopcem, płaczącej dziewczynie. Śmieję się, Gerhard się nie śmieje.
     Prowadziliśmy dzisiaj długą dyskusję na temat rozumienia podstawowych pojęć, takich jak: honor, prawo i etyka. Okazało się, że każde z nas odbiera znaczenie tych słów zupełnie inaczej, tak odmiennie, jak tylko mogą: Czech, Niemiec i Polka, a do tego konwersacji nie ułatwiało spożywane piwo, bo po nim ludzie miewają pewne ubytki w prawidłowej dykcji. Dochodzimy do hotelu. Proszę Honzę, aby ucałował ode mnie Zdenkę, Anežkę i... Z jego oczu znikają wesołe ogniki, obejmuje mnie, niemal unosi do góry. Wolno obracamy się w niemym tańcu pożegnania. Honza wie, dla kogo są te najważniejsze, niewypowiedziane pozdrowienia i pocałunki, a ja czuję, że za chwilę się rozpłaczę. Gerhard patrzy się na nas mocno zdegustowany. Kiedy już tylko we dwoje wchodzimy do hotelowego holu, nie może sobie darować złośliwości.
     – Czyżby to był nowy obyczaj słowiańskich pożegnań? Zwłaszcza wtedy, gdy mąż na zagranicznym kontrakcie?
     Nie mam siły ani ochoty odpowiadać na jego uszczypliwości.
     „Poczekaj wstrętny Schwabie”– myślę. – „Najbliższy tydzień spędzimy w Sztokholmie, a Szwedzi to bardzo mili ludzie, uczynni, tylko nie dla Niemców”.

     Ranek bywa gorszy niż wieczór, zwłaszcza wtedy, kiedy trzeba wstać o nieprzyzwoicie wczesnej porze, gdyż wszystkie zegary ze stu wieżyczek Pragi wybiły piątą. Ale gorszym od porannego bim–bom jest skrzeczenie Gerharda. Że też inni mogą posiadać normalnych, sympatycznych kuzynów, a nawet kuzynki, a ja muszę mieć w stu procentach nordycko-aryjskiego Gerharda. Jeszcze raz załomoce do moich drzwi z tym swoim namolnym poganianiem, a wpuszczę go do pokoju i zademonstruję, jak wygląda defenestracja. To taki uroczy, owiany długą tradycją, tutejszy, ale i również śląski, zwyczaj pozbywania się natrętów. Czy on nie potrafi zrozumieć, że rano kobieta po trzydziestce nie może tak: ein, zwei, drei?
     Letnie poranki w Pradze są osnute delikatną, różową mgiełką. Hotel Rott, w którym nocowaliśmy, położony przy Malej Namesti, to porządna firma. Kiedy wychodzimy, przed drzwiami czeka już taksówka. Jej kierowca – starszawy jegomość z „wydatnym piwnym pępkiem”, powoli pakuje nasze bagaże. Uśmiecham się na „dobre jitro”, a i on odpowiada mi jowialnym uśmiechem. Gerhard stoi tuż obok, niczym kontrolujący wszystko żuraw i pogania biedaka, a ten przytakuje, ale nie przyspiesza. Czesi mają własną filozofię pośpiechu. Mój kuzynek pewnie nie zdaje sobie sprawy, że w stalowej barwy mundurze, idealnie korespondującym z kolorem jego oczu, wygląda jak lotnik Luftwaffe z czasów drugiej wojny. A może wie o tym i dlatego tak chętnie go nosi, a nie z powodu maltańskich krzyży? Taksówka rusza powoli, niespiesznie kolebie się po bruku jezdni. Mamy jeszcze dużo czasu, ponieważ w niedzielne poranki w Pradze nie ma korków. Przykładam czoło do chłodnej szyby. Nie chcę lecieć do Sztokholmu. Gdybym tylko mogła, wybrałbym inny kierunek – południe, jutro, razem z Honzą.
     Pustym o tak wczesnej porze dnia chodnikiem idzie szybkim, zdecydowanym krokiem mężczyzna w długiej, czarnej pelerynie. Kto nosi takie odzienie w letni dzień? Jakiś mocno spóźniony po nocnej imprezce magik? Ależ to przecież on! Ten sam człowiek, którego widziałam kilka lat temu w sylwestrowej Pradze! Mijamy go, nie mylę się: ostry profil twarzy, wydatny nos, długie, opadające na ramiona włosy. Mężczyzna dostrzega przejeżdżający obok samochód, widzi moją twarz niemal rozpłaszczoną na szybie. W jego oczach jest ten sam mrok i niepokój, jaki zapamiętałam! Natychmiast odwraca spojrzenie. Kim jest? Przecież nie Severusem Snape’em.
     – Halo, stop! Muszę natychmiast wysiąść!
     Kierowca pospiesznie hamuje, otwieram szybko drzwi i wyskakuję na ocienioną uliczkę. Za sobą słyszę głośny protest Gerharda. Na chodniku nie ma nikogo. Niemożliwe, aby tak nagle zniknął! Podbiegam do najbliższej, otwartej bramy i słyszę cichy trzask, zanim zdążę się zagłębić się w jej mrocznym, cuchnącym kocimi sikami wnętrzu. Nie ma nikogo, nikt nie wchodzi po schodach, a brama jest ślepa. Wychodzę ponownie na ulicę, rozglądam się, ale dookoła jest pusto. W pobliżu stoi tylko kremowa Octavia i rozdrażniony Gerhard. Posłusznie wsiadam do taksówki. Chyba zwariowałam? Ganiam za kimś, kogo nie ma, kto nie istnieje. Grzecznie dziękuję kierowcy, a on, nie dziwiąc się niczemu, nie pytając, powoli rusza. Za to Gerhard mówi za dwóch, krótkimi, pełnymi pretensji, szczekliwymi zdaniami. Każde jego słowo rani mój zmysł słuchu. I pomyśleć, że jesteśmy spokrewnieni, to znaczy on ze mną, bo ja z nim na pewno nie.
     – Gerhard – mówię wreszcie. – Zamilcz. Niemcy powinni mieć zakaz odzywania się do południa. Chyba, że chcą recytować poezję, ale co za desperat czytałby wiersze, choćby Heinego, przed szóstą rano?
     Mój kuzynek święcie oburzony milknie, a czeski kierowca dyskretnie się uśmiecha. Ponad budynki i mgiełkę wzbija się słońce, oświetla kopuły, wieżyczki i dachy kościołów. Praga z różowej staje się złota.

     *

Praga, marzec 2005 roku
     Zdena dobrze gotuje. Za dobrze. Te knedliki, z potężną porcją mięsiwa i przesyconym kaloriami sosem, były zabójcze. Tak naprawdę, za bezpieczną do konsumpcji mogłam uznać tylko sałatkę. Ale zjadłam wszystko i teraz cały ten obfity posiłek leży mi kamieniem na żołądku. Jak Zdenka to robi, że od takiego menu nie tyje? Muszę pójść na spacer, aby ową nadwyżkę pokarmową zniwelować. Powoli wspinam się na Hradczańskie Wzgórze. Wiosna ledwie daje o sobie znać delikatnymi pączkami liści na gałązkach rachitycznych krzewów. Nie potrafię myśleć o czymkolwiek innym poza porannym pożegnaniem na lotnisku. Świadomość czasu rozstania i lęku, z którym przyjdzie mi się zmagać, już zaczyna być ciężka i to znacznie bardziej niż owe zalegające w żołądku knedliki. Teraz próbuję się uśmiechać, ale co będzie za pół roku? Przecież celowo nie wróciłam do hotelu, aby nie płakać wtulona w odrobinę zapachu pozostawionego przez Adama na poduszce.
     Widok na Stare Miasto, jaki można podziwiać z Hradczan, jest zawsze piękny. Pode mną morze dachów, domów krytych dachówką w kolorze ceglanej czerwieni. Już jako dziecko byłam nimi zachwycona. Wyciągam z kieszeni parę koron i wrzucam do otworu lunety zamontowanej na tarasie. W człowieku, choćby najbardziej przyzwoitym, skrywa się czasami niezdrowa skłonność do „podglądactwa”.
     Dwa lata temu była w mieście powódź. Wełtawa mocno wystąpiła z brzegów, zatapiając nie tylko czarowne domeczki na Kampie. Ale zborni Czesi już usunęli skutki wielkiej wody. Patrzę na nabrzeże i zwyczajny pospieszny ruch miasta. Pośród licznych przechodniów ten jeden ściąga moją uwagę. Idzie szybkim krokiem, a silny wiatr od rzeki rozwiewa jego czarną pelerynę. Wyostrzam parametry widzenia lunety.
     – I tu cię mam, panie Snape – szepczę z satysfakcją. – Nie jesteś wytworem mojej przepitej wyobraźni. Idziesz sobie wzdłuż rzeki, w środku dnia i niesiesz opakowany w szary papier pakunek. Przechodnie nie zwracają na ciebie uwagi, bo przecież w tej dzielnicy Pragi mieszka pełno aktorów, szarlatanów, dziwolągów... O, przystajesz, rozglądasz się czujnie, chcąc przejść przez ulicę, nieświadom, że mogę policzyć guziczki na twoim śmiesznym uniformie. Dostrzec zmarszczki w kącikach zmęczonych oczu. Wchodzisz w kolejną uliczkę i znikasz z widoku...
     Zaskoczenie? Nie, zdziwienie. Dlaczego właśnie teraz zaczynam zauważać tego mężczyznę, tak podobnego do mych wyobrażeń o drugoplanowym bohaterze cyklu książek dla dzieci? A gdyby on faktycznie istniał i musiał opuścić Wyspy Brytyjskie, to gdzie indziej powinien się udać? Przecież Praga to magiczne miasto i dawna siedziba alchemików. Zabawne, ale ten człowiek mógłby być odległym potomkiem angielskiego maga i hochsztaplera, poszukiwacza formuły kamienia filozoficznego – Edwarda Kelleya – najbardziej przeklętego alchemika Pragi. Jak podają źródła historyczne, przybył on, razem z Johnem Dee, na dwór cesarza Rudolfa II w latach osiemdziesiątych szesnastego wieku. Nosił się zawsze na czarno, nos miał jak ptasi dziób i długie, ciemne włosy, którymi przysłaniał ongiś obcięte przez kata uszy. Kelley, po burzliwym, lecz niezbyt długim życiu, umierał samotnie, wypiwszy truciznę. Czy podobny los zgotuje dla swojego bohatera autorka serii książek? Bo jeśli tak, to... Co on tu robi, wiosną dwutysięcznego piątego roku w Pradze?

     Wieczorem idziemy do teatru. Anežka, niepomna na śnieżnobiałe rajtuzki i bardzo wiosenne lakierki, przeskakuje kałuże. Zdena nie ma siły jej strofować. Dziewczynka uparcie twierdzi, że jak mówię, to strasznie szeleszczę i uczy mnie nieszeleszczących słówek. Lubię się z nią przekomarzać, bo wtedy się uśmiecha. Mała zawsze bardzo tęskni za ojcem. Dzieci mają wbudowany w serduszka barometr, wyczuwają wzrosty napięcia i niepokoju oraz depresje u najbliższych im osób.
     Narodni Divadlo Marionet – atmosfera tego małego teatrzyku jest niesamowita. Czesi są mistrzami teatru lalek. W wielu sklepikach Pragi można zobaczyć całe kolekcje marionetek, a przyjezdni są nimi zawsze zafascynowani. Kiedyś widziałam na Moście Karola lalkarza, który potrafił przedstawić komiczny show Madonny za pomocą kilku szmatek, sznurków i własnego, obnażonego kolana.
     Spektakl trwa, zgromadzone na widowni dzieci i dorośli śmieją się. Podziwiam niesamowitą sprawność manualną aktorów, którzy ożywiają artystycznie wykonane kukiełki. Nie potrafię się śmiać, spoglądamy na siebie ze Zdeną, a ona skrywa łzy. Świadomość istnienia sznurków od marionetek boli.
     W nocy nie mogę zasnąć. Aby nie myśleć o tym, co może się wydarzyć, rozważam, czy aby ów Pan S. – jak go zaczęłam nazywać tu, w Pradze – nie jest tworem mojej wyobraźni. Czy tak wizualizuję swój niepokój? Pociągam za sznurek myśli, a on niczym marionetka wyskakuje na scenę?
     Rano wracam do Polski, do domu i dzieci. Milena też bardzo ciężko znosi rozstania, ostatnio prawie nie wychodzi z domu, zbliża się matura, a ona uczy się i nadmiernie frustruje. Powinna nabrać odrobinę dystansu i oszczędzać oczy. Co prawda ostatnia operacja znacznie poprawiła widzenie w lewym oku, a dobrze dobrane szkła i oprawki przynajmniej skutecznie ukrywają wadę, ale... Zawsze pozostanie jakieś nieuleczalne „ale”. Nic też nie usunie blizny wspomnień i kryształków lustra odbijającego obrazy dni wojny.
Mój czas zamienia się w oczekiwanie i uważne śledzenie w Internecie nieistotnych informacji z pozornie odległych krain.

     *

     Praga, sierpień 2006 roku
     Czy już mówiłam, jak bardzo irytującym jest kuzyn Gerhart? Mówiłam, ale nie powiedziałam, że on ma brata – Manfreda. I teraz siedzą, razem ze mną i Alanem, w najbardziej przereklamowanej knajpie miasta, obleganej niemożebnie przez tłum turystów z całego świata, czyli w kombinacie piwnym „U Fleků”. A mogliśmy pójść do jakiejś uroczej kawiarenki. Ale nie, kuzynkowie uparli się, twierdząc, że tu bywał Szwejk. Ignoranci, toż dobry wojak popijał piwko „U Kalicha”.
     Alan jest w wieku, w którym trudno już nad nim zapanować i skłonić do rezygnacji z uszczypliwych uwag pod adresem wuja Manfreda, którego inteligencja, według naszego synusia, nigdy nie oderwała się od poziomu złoconych kafelek na podłodze toalet jego luksusowego domu pod Monachium. Co gorsza, Alan ma trochę racji. O ile Gerhard, ze swoją złośliwością, miewa czasami przebłyski refleksji, to Manfred jest przepojony niemiecką butą i pewnością, że gwarantem jego pozycji i bezpieczeństwa jest „wypasiony” mercedes, trzymanie zatrudnionych w jego firmie Turków za mordę oraz dyskretny szelest banknotów euro. Chłopiec nie potrafi tolerować obu panów, a ja muszę, bo to krewniacy i do tego bardzo mi potrzebni. A dokładniej mówiąc, moim podopiecznym, gdyż dzięki współpracy z reprezentowaną przez nich organizacją, mogę realizować dosyć kosztowne, dofinansowywane unijnie projekty. Natomiast Gerhard i Manfred, na skutek kontaktów ze mną oraz działalności charytatywnej, stają się zwyczajnie ciut lepszymi ludźmi.
     Patrzę na diabła z zygzakowatym ogonem, namalowanego na ścianie i rozważam, kiedy się ów ogon w oczach moich kuzynów wyprostuje, co jest podobno tutejszym probierzem trzeźwości. Nie wiem, w co oni wlewają to piwsko? No, Manfred to rozumiem, ma pokaźny brzuszek, ale tyczkowaty Gerhard? W końcu, po dwóch godzinach, nawet i moja cierpliwość się wyprostowała, bardziej niż czarci ogon, i ogłuchłam od nadmiaru hałasu. Wychodzę razem z Alanem.

     Jakże przyjemniej wieczorem jest pospacerować po wygrzanych letnim słońcem, urokliwych uliczkach. Małe sklepiki, wciśnięte w przyziemia kamieniczek, są otwarte. Wchodzimy do jeszcze czynnego antykwariatu. Kupić, nie kupić, pooglądać trzeba, a w takich miejscach czas przestaje istnieć, gdy się dotyka opuszkami palców pożółkłych stronic książek. Patrzę na Alana, z zapałem studiuje księgę heraldyczną, próbując się wgryźć w zawiłą, gotycką czcionkę. Wiem, czego szuka – tożsamości. Nie potrafi się pogodzić z tym, że nie ma korzeni. Jego imię pochodzi z tandetnego, telewizyjnego serialu, a dane biologicznego ojca równie dobrze mogły być przepisane z książki telefonicznej. Minie jeszcze trochę czasu, zanim zrozumie, że w każdym drzewie genealogicznym ktoś musiał być pierwszy.
     Z pomieszczenia sklepu jedne z otwartych drzwi prowadzą na zaplecze, a tam widać kolejne regały z masywnego, dębowego drewna i stół zawalony ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin