Paweł Wroński, Bolszewik złamany.docx

(36 KB) Pobierz

Paweł Wroński

Bolszewik złamany

 

Piłsudski miał tak dokładne informacje, jakich do jego czasów nie miał żaden dowódca w żadnej wojnie. Rozmowa z doktorem Grzegorzem Nowikiem o kryptoanalitykach Piłsudskiego

 

Czy w 1920 r. nad Wisłą zdarzył się cud?

Nie lubię wyrażenia "cud nad Wisłą". To propagandowe określenie wymyślone przez przeciwników Piłsudskiego. Wmawiali, że uratowały nas nie talenty dowódców, siła i patriotyzm armii, tylko interwencja opatrzności. Ale przyznam, że i mnie czasami wojna polsko-bolszewicka wydawała się pasmem zdarzeń cudownych.

Na przykład?

Na przykład 5 marca 1920 r. polska armia przeprowadza skomplikowaną "operację mozyrską". Władysław Sikorski otrzymał rozkaz rozdzielenia dwóch rosyjskich frontów - na Białorusi i Ukrainie. Uderza stosunkowo niewielkimi siłami na bolszewickie jednostki na Polesiu. Skutecznie, bo akurat rosyjska 47. dywizja jest luzowana [zmieniana - red.] przez 57. dywizję. Dodatkowo dowodzenie nad tym rejonem było wtedy przekazywane z jednej armii do drugiej i z jednego frontu do drugiego. Czyli był to krótki moment organizacyjnego chaosu.

Geniusz wojenny.

Tak to też można tłumaczyć. Ale oto inny przykład. Wrzesień 1920 r., początek wielkiej bitwy nad Niemnem. Wydzielona polska grupa obeszła pozycje bolszewickie przez Litwę i stanęła w Puszczy Rudnickiej. Czeka cierpliwie, aż Rosjanie zaczną się wycofywać. Jak tylko pada rozkaz odwrotu po rosyjskiej stronie, nasi ruszają na ich tyły.

Pan nie wierzy w geniusz dowódców?

W ograniczonym zakresie. Na wojnie w dużej mierze decyduje przypadek. W 1920 r. możliwości lotnictwa wywiadowczego były ograniczone. Nie wiadomo było do końca, gdzie jest nieprzyjaciel i co zamierza uczynić - sztaby starały się wczuwać w sytuację przeciwnika i przewidzieć jego ruch. Wojna manewrowa przypominała wtedy pojedynek, w którym przeciwnicy mają zawiązane oczy. Tymczasem nasi bez przerwy trafiali albo uchylali się przed uderzeniem. Miałem podejrzenia, że nasi sztabowcy wiedzieli znacznie więcej, niż nam się wydawało.

Skąd takie podejrzenia?

Od dziesięciu lat jestem członkiem zespołu kierowanego przez płk. dr. Marka Tarczyńskiego. Opracowujemy i wydajemy dokumenty wojny polsko--bolszewickiej. Gdy czytaliśmy codzienne "Zestawienia sytuacji nieprzyjacielskiej" przekazywane wyższym polskim dowództwom, zastanawialiśmy się, skąd ta mnogość danych o Armii Czerwonej. To była pierwsza przesłanka.

Potem natrafiłem na dokument z końca lipca 1920 r. Jest najgorętszy moment wojny, a tu aż sześć polskich radiostacji polowych zostało przeznaczonych wyłącznie do nasłuchu.

Co w tym dziwnego?

W całej polskiej armii było wówczas jedynie 26 radiostacji polowych. Nagle aż sześć z nich zostało przeznaczonych wyłącznie do nasłuchu! To nieracjonalne! Przecież radiostacje służą przede wszystkim do utrzymywania łączności między jednostkami! Co innego, gdy przyjmiemy hipotezę, że te sześć radiostacji prowadziło nasłuch korespondencji operacyjnej 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego, która mogła od południowego wschodu uderzyć na polskie wojska grupujące się do ofensywy znad Wieprza. Jeśli te sześć radiostacji było ustawionych na nasłuch, to chyba potrafiliśmy przejęte depesze radiowe rozszyfrować. Wtedy miałem już niemal

100 proc. pewności. Brakowało tylko żelaznego dowodu.

I znalazł go Pan.

Zdarzył się kolejny cud. Pułkownik Zygmunt Kozak z Centralnego Archiwum Wojskowego powiedział mi o dokumentach polskiego wywiadu wojskowego z 1920 r., jeszcze nieopracowanych. Przywieziono je niedawno z MSW. Dzięki Bogu, nie zostały zniszczone. Były tam rozszyfrowane przez Biuro Szyfrów polskiego Oddziału II Sztabu Generalnego sowieckie depesze radiowe. Trudno o bardziej niezbity dowód tego, że polscy kryptoanalitycy złamali sowieckie klucze szyfrowe.

Ile tych dokumentów się zachowało?

Kilka tysięcy rozszyfrowanych sowieckich depesz. Sądzę, że było ich znacznie więcej, niestety nie wszystkie się zachowały.

Oczywiście historycy wojny 1920 r. wspominali o tym, że nasz wywiad przechwytywał - jak to ówcześnie nazywano - informacje i dokumenty bolszewickie, ale traktowano to jako wydarzenia incydentalne. Przy przejęciu zaś radiogramu zazwyczaj wskazywano, że były to informacje jawne, a tylko wyjątkowo szyfrowane. Tymczasem te dokumenty świadczyły po pierwsze o tym, że nasi kryptoanalitycy złamali rosyjskie szyfry. Po drugie, że rozpoznanie przeciwnika było robione metodycznie: prowadzono ewidencję nieprzyjacielskich jednostek, personaliów, składu, uzbrojenia, nastrojów itd. Informacje były porządkowane w teczkach zgodnie z podziałem na fronty, armie i dywizje. Depesze pochodzą z różnych szczebli dowodzenia - od dowództw dywizji, korpusów i armii po dowództwa frontów, ale zdarza się też korespondencja wyższego szczebla - Naczelnego Dowództwa Armii Czerwonej. To zresztą prowadzi do zabawnych porównań.

Co innego piszą dowódcy wysokiego szczebla, co innego ci, którzy są niżej?

Dokładnie. W zbiorze jest sporo odczytanych depesz bolszewickiej Flotylli Dnieprzańskiej z 1919 i 1920. Dowódcy niższego szczebla donoszą, że panuje tyfus, głód, żołnierze nie mają mundurów, buntują się. Nie chcą iść do walki, bo nie mają butów, a jest listopad. Oddziały partyzanckie złożone z chłopów atakują patrole rekwirujące żywność. Oficerowie wściekają się, że nie ma co jeść, a tymczasem każą im urządzić Tydzień Partyjny w rocznicę rewolucji. A jaki meldunek idzie do dowództwa? Że nastroje wspaniałe, gotowość bojowa wysoka, a ludność miejscowa popiera bolszewików, bo jest uciskana przez polskich panów.

Ale przecież akta polskiego wywiadu w 1939 r. wpadły w ręce Niemców i zostały zniszczone.

O nie, akta tak łatwo nie płoną. Niemcy zdobyte w 1939 r. polskie archiwum wojskowe przewieźli do Oliwy. To był dla nich niesłychanie cenny materiał, ale oczywiście zainteresowali się głównie polską siatką wywiadowczą w Niemczech i teczkami personalnymi. Całego archiwum nie zbadali. W 1945 r. akta te wpadły w ręce Armii Czerwonej. Rosjanie oczywiście też zajęli się teczkami personalnymi. Po 1957 r. uznali, że są to dokumenty niepotrzebne, i dużą część z nich zwrócili. Najpóźniej wróciły do Polski akta Oddziału II dotyczące wojny 1920 r. Rosjanie popakowali je w worki i wysłali do MSW. Zupełny przypadek. Profesor Andrzej Pepłoński, autor kilku monografii polskiego wywiadu wojskowego, we wstępie do jednej z nich z żalem stwierdził, że nie odnalazł akt polskiego Biura Szyfrów, a one były tu, w Polsce.

Te meldunki musiały być jednak znane już przed II wojną światową.

Oczywiście, ale to była tajemnica strzeżona jak źrenica oka. Podczas wojny 1919-20 niewiele osób dopuszczono do tajemnic wywiadu wojskowego, a szczególnie radiowywiadu. Po wojnie nakazano zebranie tzw. tłumaczeń szyfrogramów w jednym miejscu - w archiwum Biura Szyfrów. Generał Tadeusz Kutrzeba, ale i wielu innych autorów, opisując wojnę polsko-bolszewicką, używa sformułowania "dowiedzieliśmy się", "wywiad doniósł". Także Józef Piłsudski nigdy nie zdradził, że złamaliśmy bolszewickie klucze szyfrowe. Obowiązkiem żołnierza w takich przypadkach jest albo nic nie mówić, albo łgać. Przecież w czasie II wojny światowej premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill zdecydował się poświęcić Coventry, które zostało zbombardowane przez Niemców. A zrobił to po to, by Niemcy nie podejrzewali, że wywiad brytyjski zna tajemnice szyfrowane za pomocą Enigmy.

Wiemy, kto rozszyfrował Enigmę. Kto w takim razie złamał szyfry bolszewików?

Tu trzeba zacząć opowieść od podpułkownika austro-węgierskiej armii Józefa Rybaka.

To ten sam, który przed I wojną światową jako agent wywiadu austriackiego prowadził w Krakowie rozmowy z Józefem Piłsudskim, wówczas komendantem Związku Strzeleckiego?

Ten sam, ale wówczas był kapitanem wywiadu armii austro-węgierskiej. W 1918 był już podpułkownikiem Wojska Polskiego. Piłsudski przed 1914 dostrzegł w nim Polaka patriotę. Gdy powstała niepodległa Polska, sprowadził go z Wiednia i postawił na czele centrali polskiego wywiadu wojskowego. Przydał mu jednego ze swoich najbliższych współpracowników, publicystę, tłumacza, w przyszłości ministra Ignacego Matuszewskiego. Ta konstelacja stworzyła mieszankę wybuchową. Ppłk Rybak ściągnął do polskiego wywiadu następną cenną osobę. Był to mjr Karol Bołdeskuł. Niemcy pisali go Boldeskul - w czasie I wojny to on był szefem radiowywiadu państw centralnych na froncie wschodnim.

Bołdeskuł to jakieś dziwne nazwisko

No właśnie. Nazwisko jest rumuńskie. Urodził się opodal Kołomyi. Może z pochodzenia Rumun? Może Hucuł? A może wszystkiego po trochu? W 1918 r. po rozpadzie Austro-Węgier zadeklarował jednak narodowość polską. Wiadomo, że znał polski oraz ukraiński, niemiecki, francuski, nie znał rosyjskiego.

W ck armii radiowywiad i kryptografia stały na najwyższym poziomie.

To prawda. Na przykład genialny matematyk kpt. Victor von Marschesetti złamał w czasie I wojny większość szyfrów carskiej armii. Bołdeskuł był w tym zakresie prawą ręką płk. Maksa Rongego, szefa wywiadu austro-węgierskiego. W czasie II wojny światowej wielu oficerów wywiadu austriackiego spotkało się w Abwehrze, choć na przykład Max Ronge wylądował w Dahau, bo Hitlerowi służyć nie chciał.

Multinarodowe cesarstwo było wspaniałym środowiskiem dla kryptologów i kryptoanalityków.

Czy jest coś takiego jak środowisko dla kryptologów?

O tak. Najbardziej znany specjalista od historii kryptografii, profesor uniwersytetu w Oksfordzie David Kahan, autor książki "Łamacze kodów", twierdził, że dobrzy specjaliści pochodzą z krajów wielojęzycznych i wielokulturowych. Muszą tam być uniwersytety z matematyką na wysokim poziomie i coś jeszcze: muzyka, tam musi być komponowana muzyka. Według Kahana najlepsi w kryptografii są Włosi, Austriacy, no i właśnie Polacy. Bo matematyka to logiczne myślenie, a muzyka to kwestia wyobraźni.

A co się stało z Bołdeskułem? Został w Polsce?

Nie wiemy. W 1922 r. odszedł z Wojska Polskiego w stan spoczynku i zniknął. Ostatnia wzmianka o nim pochodzi z 1934 r. - był wówczas oficerem rezerwy. Niemcy w 1942 na podstawie materiałów zgromadzonych w Oliwie stworzyli jego dossier. Widać usiłowali go odszukać, ale nie znaleźli. Może umarł, a może skutecznie się ukrył?

Wróćmy do początków radiowywiadu.

Otóż wiosną i latem 1919 r. Bołdeskuł stworzył sieć radionasłuchu. Ściągnął swych kolegów z austriackiego Abchorhdienst. Był jednak jeden problem, brakowało kryptoanalityka - specjalisty od szyfrów, który znałby rosyjski. Wówczas zdarzył się przypadek. Nazywał się Jan Kowalewski. Pochodził z Łodzi, skończył tam gimnazjum handlowe. Przed I wojną światową studiował chemię na uniwersytecie w Liege. W czasie wojny służył początkowo w rosyjskich wojskach inżynieryjnych, następnie był szefem jednej z komend POW na Ukrainie. Walczył w II Korpusie pod Kaniowem, w dywizji gen. Żeligowskiego został szefem wywiadu. Już wówczas interesował się szyframi ukraińskimi na Podolu. W sierpniu 1919 r. trafił do biura wywiadowczego.

Skąd u chemika zainteresowanie kryptografią?

To był niebywały talent lingwistyczny i matematyczny. Znał francuski, niemiecki, rosyjski i ukraiński. Miał niewiarygodną fotograficzną pamięć. Gdy w końcu lat 20. został attaché w Związku Radzieckim, z pamięci rysował sprzęt wojskowy widziany na defiladach na placu Czerwonym. Ze wszystkimi szczególikami. Już na emigracji w Wielkiej Brytanii w latach 60., w stulecie powstania styczniowego, odszyfrował korespondencję polskiego rządu powstańczego Romualda Traugutta. Te szyfrogramy od XIX wieku leżały w archiwum i nikt ich nie mógł odczytać, bo zostały zakodowane niebywale skomplikowanym szyfrem "nie do złamania", a klucz do niego zaginął.

Kowalewski swego talentu być może nie ujawniłby, gdyby nie ślub pewnej panny. W sierpniu 1919 r. nocny dyżur w sekcji szyfrowej miał jego przyjaciel por. Stanisław Sroka, ale on miał ślub swej siostry. Kowalewski zgodził się go zastąpić. Nocą napłynęły materiały z radionasłuchu, a wśród nich jawne i zaszyfrowane depesze rosyjskie. Były to depesze szyfrowane w formie grup cyfrowych. To tak jakby ktoś przesyłał pomieszane numery z książki telefonicznej, ale bez nazwisk. Kowalewski nudził się na tym nocnym dyżurze i postanowił zabawić się w coś na kształt krzyżówki. Wziął za podstawę rosyjskie słowo "diwizija" i zaczął je przymierzać do poszczególnych fragmentów szyfrogramów.

Dlaczego akurat "diwizija"?

Bo w każdej z trzech sylab jest literka "i". W ten sposób udało mu się znaleźć samogłoskę i trzy spółgłoski. Te literki trzeba było teraz nałożyć na kratkę szyfrową przypominającą tabliczkę mnożenia. Rosyjski szyfr był raczej prosty, jego podstawowe założenia powstały w XVII i XVIII wieku. Później należało rozpisać odpowiednio dużą partię szyfrogramów na grupy i zbadać je tzw. metodą frekwencji - czyli porównać charakterystyczną dla danego języka częstotliwość występowania po-szczególnych liter.

Nad ranem Kowalewskiemu udało się złamać pierwszy klucz szyfrowy. Oczywiście pochwalił się znajomym. W sztabie gruchnęła wieść, że jest taki facet, który dla zabawy łamie rosyjskie szyfry. Tak w noc poślubną pani Sroczanki narodziła się nowożytna polska szkoła kryptoanalizy.

Kowalewski niebawem złamał klucze nie tylko bolszewików, ale "białych" wojsk rosyjskich, klucze ukraińskie, a później zainteresował się też szyframi czechosłowackimi, litewskimi i przede wszystkim niemieckimi. Z czasem wciągnął do pracy profesorów uniwersytetów Lwowskiego i Warszawskiego. Pod koniec wojny polscy szyfranci odszyfrowywali rosyjskie depesze szybciej niż Rosjanie.

Jakie znaczenie miało złamanie szyfrów?

Nasze dowództwo otrzymało do ręki niesamowitą broń. Można to porównać do sytuacji, w której toczy się rozgrywka w pokera, trwa licytacja już nie o ostatnie portki, ale o życie, a tymczasem za plecami jednego z graczy ustawiamy lustro. Lustro to radiowywiad. Gdy to wiem, zupełnie inaczej spoglądam na przebieg wojny 1920 r., na te wszystkie mniejsze i większe "cudowne" wydarzenia. Dziś znam nie tylko skutki, ale uwarunkowania, motywy polskich decyzji.

Na przykład słynna narada w Belwederze 15 września 1919 r., w której - jak twierdzą biografowie Piłsudskiego - po raz pierwszy pojawia się idea walnej rozgrywki z Rosją, postawienia na Ukrainę Petlury, późniejszej wyprawy kijowskiej.

Uczestniczyli w niej szef sztabu płk Stanisław Haller, mjr Ignacy Matuszewski (zastępca Bołdeskuła) oraz bliski współpracownik Komendanta Bogusław Miedziński, który pozostawił zapis z tego spotkania.

To jest moment, w którym Matuszewski w porywie entuzjazmu mówił, że możemy nawet iść na Moskwę? Wielu historyków pisało, że polscy politycy doznali wtedy zawrotu głowy.

O nie. Matuszewski nie był człowiekiem skłonnym do egzaltacji. Proszę zwrócić uwagę na datę - rozmowa odbywa się 15 września 1919 r. Uczestniczą w niej najważniejsze osoby w Wojsku Polskim. Tam oczywiście nie pada słowo o złamaniu szyfrów rosyjskich. Ale z dokumentów, które badałem, wynika, że pierwszą dużą partię sowieckich depesz Południowej Grupy XII Armii nasz wywiad rozszyfrował około 12 września i wówczas Kowalewski przygotował raport dla szefa Sztabu Generalnego.

Może to zbieg okoliczności?

Moim zdaniem nie. O takim wydarzeniu jak złamanie szyfrów wroga musiał być powiadomiony wódz naczelny - i dokładnie ci ludzie, którzy uczestniczyli w naradzie 15 września 1919 r. Stawiam hipotezę, że stało się to właśnie wtedy. To wówczas doszła do nich informacja - mamy lustro, wiemy, co robi przeciwnik. Piłsudski i jego rozmówcy wiedzą, że wojna z Rosją bolszewicką jest nieunikniona, zastanawiają się teraz, jak to lustro wykorzystać.

Matuszewski mówi, że jesteśmy tacy silni, że możemy iść na Moskwę, a Piłsudski?

On odpowiada: "Na Moskwę nie pójdziemy, bo cóż my w Moskwie będziemy robić? Moskale pozostaną Moskalami. Musimy uderzyć tam, gdzie ich najbardziej zaboli". Tym czułym miejscem Rosji była wówczas - i jest, jak to widać, po dziś dzień - Ukraina.

Dla Polski powstanie niezależnej Ukrainy jest sprawą życia i śmierci. Od ugody perejasławskiej rozpoczął się proces upadku Rzeczypospolitej i budowania imperialnej potęgi Rosji.

W 1923 r. na wykładzie w Wyższej Szkole Wojennej Piłsudski mówił, że kwestia niepodległej Ukrainy to dla Polski sprawa i polityczna, i strategiczna, bo po pierwsze, bez Ukrainy Rosja nie będzie mocarstwem, po drugie, Polska nie jest w stanie utrzymać szerokiego na blisko 2 tys. km frontu z Rosją. Gdy powstanie niepodległa Ukraina, część tego frontu weźmie na siebie. Pamiętamy, co mówił Jerzy Giedroyc o Ukrainie? A co ostatnio mówił prezydent Wiktor Juszczenko o tym, że nie ma wolnej Ukrainy bez wolnej Polski, tak jak nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy? To przecież to samo. Dopiero teraz jest szansa, że uda się zrealizować testament Marszałka.

Ale z Ukrainą toczyliśmy rok wcześniej krwawą wojnę o Lwów.

A Ukraińców narodowi demokraci i duża część społeczeństwa nazywają wtedy "hajdamakami". Niewielu traktuje poważnie ich aspiracje państwowe. Piłsudski jednak myśli tak: nasze najbardziej nawet krwawe starcia dotyczyły granicy - dalej na wschód czy dalej na zachód przesuniętej. Chodziło o to, do kogo będzie należał Lwów czy Kamieniec Podolski (według naszych intencji) albo Chełm, Przemyśl i Sanok (w myśl najdalej idących wielkoukraińskich planów). W konflikcie z Rosją chodziło zawsze o wiele więcej - o byt całego narodu, o sprowadzenie Polski do roli bliskiej zagranicy - strefy wpływów, "priwislinskiego kraju".

Jednym z przełomowych momentów wojny jest zima 1920 r. 28 stycznia Rosja Sowiecka nagłośniła swoje propozycje pokojowe. Oddawała Polsce terytorium od Dźwińska (Dyneburga) do Kamieńca Podolskiego. To było znacznie więcej, niż Polska uzyskała

po kończącym wojnę traktacie ryskim z 1921. Narodowa Demokracja zawzięcie domagała się przyjęcia tych propozycji. Wojna nie musiała wybuchnąć.

n Musiała. Publicystyka przeciwników politycznych Marszałka, głównie endecji, ale i socjalistów, wskazywała, że wojna była niepotrzebna, że wyczerpała państwo, że Piłsudski chciał wojny i był politycznym awanturnikiem. W Sejmie toczyła się wielka batalia. Decyzja zgodna z wolą Marszałka przeszła niewielką przewagą głosów. Piłsudski mówił, że Rosjanie szykują się do wojny, i nie blefował, ale przecież nie mógł posłom powiedzieć wszystkiego - że wie to na pewno ani tym bardziej, skąd to wie.

Rzeczywiście wiedział wszystko? Front był rozciągnięty na wieleset kilometrów.

Tu musimy posługiwać się trybem przypuszczającym. Nie wszystko się zachowało. Nie udało mi się na przykład odnaleźć kompletu depesz z frontu litewsko-białoruskiego, z najwcześniejszego okresu 1919 i początku 1920 r. Jestem jednak przekonany, że polski radionasłuch tam działał.

Skąd ta pewność?

Kilka przesłanek. Skoro polski radiowywiad prowadził nasłuch na Ukrainie i złamał pierwsze szyfry, to dlaczego nie zrobił tego na Białorusi? I tu, i tam Rosjanie stosowali te same szyfry. Szefem wywiadu frontu litewsko-białoruskiego był płk Józef Beck - późniejszy szef MSZ. On w styczniu 1920 depeszował do Naczelnego Dowództwa o "zwiększonej aktywności sowieckich stacji radiotelegraficznych", o "przejmowaniu całej masy radiodepesz treści niewątpliwie operacyjnej" i dopominał się o skierowanie do dowództwa frontu specjalistów od radiowywiadu.

Kolejna przesłanka. Komunikaty informacyjne Oddziału II Naczelnego Dowództwa z sytuacji na całym froncie, łącznie z litewsko-białoruskim, z początku 1920 r. są niesłychanie precyzyjne. Podawana jest szczegółowa obsada do szczebla pułku, rodzaje uzbrojenia, kalibry artylerii, przebieg kolejnych przegrupowań, luzowania, uzupełnienia itd.

Te informacje mogli zebrać polscy wywiadowcy lub dezerterzy.

Owszem, wiele informacji zyskiwał polski wywiad od żołnierzy - Polaków i Rosjan, którzy przeszli na drugą stronę. Ale tak zwany wywiad osobowy nie mógł obejmować równomiernie całego frontu, nie jest tak metodyczny, dokładny. Iluż musiało być szpiegów, aby polska strona wiedziała, kto dowodzi, kto jest komisarzem politycznym, jakie są stany oddziałów, jakie zapasy amunicji, jakie plany itd. Ugrupowanie - tak zwane Ordre de Bataille - rosyjskich oddziałów na froncie z tego czasu było identycznie rozrysowane na rosyjskich i polskich mapach sztabowych.

To rzeczywiście wygląda jak lustro.

Gdy badałem te dokumenty, pomyślałem sobie tak: "Gdyby Lenin i Trocki, Stalin i Budionny oraz dowódcy frontów na Białorusi i Ukrainie byli agentami polskiego wywiadu wojskowego, to nie byliby tak efektywni, bo nie mieli tak szczegółowej wiedzy". Piłsudski moim zdaniem miał tak dokładne informacje, jakich do jego czasów nie miał żaden dowódca w żadnej wojnie. Wykorzystywał je wspaniale nie tylko w działaniach wojennych, ale i przy podejmowaniu działań politycznych.

Jak?

I tu dochodzimy do zdarzenia, które przez historyków w zależności od sympatii było traktowane w kategorii mistrzowskiego posunięcia albo zbiegu okoliczności. Otóż pod ogromnym naciskiem politycznym Józef Piłsudski w marcu 1920 r. zaproponował stronie rosyjskiej, że rozmowy pokojowe z bolszewikami rozpocznie, ale jako miejsce ich prowadzenia zaproponował miasto Borysów na tak zwanej drodze Smoleńskiej. Rosjanie odpowiedzieli: a może spotkajmy się gdzie indziej? Piłsudski na to, że Borysów to świetne miejsce. Rosjanie deklarują, że gotowi są spotkać się w dowolnym mieście, ale nie w Borysowie. Piłsudski odpowiada, że Borysów jest właśnie takim dowolnym miastem.

O co chodzi?

Otóż Piłsudski już w połowie stycznia 1920 r. zaczął otrzymywać informacje, że dowództwo Armii Czerwonej przerzuca na front polski jednostki z Kaukazu, znad Donu, z Uralu i te, które do tej pory walczyły z "białą" Armią Ochotniczą gen. Antona Denikina. Po co ta koncentracja? Dla rozpoczęcia rozmów pokojowych? Postanowił zagrać. Polski wywiad ustalił, że w Borysowie koncentrowana jest ciężka artyleria. Ciężka artyleria była używana do przerwania frontu, a ukryć ją jest dość trudno. Borysów jest połączony magistralą kolejową ze Smoleńskiem i na tej magistrali pojawiły się w marcu 1920 r. dwa nowe angielskie pociągi pancerne zdobyte na Denikinie.

Piłsudski, mówiąc do bolszewików: "Panowie, porozmawiajmy o pokoju w Borysowie", mówi jak w pokerze: "Uwaga, sprawdzam". Przeciwnik odpowiedział - "pas". Wtedy uzyskał pewność, że Trocki i Lenin robią tylko zasłonę dymną, a w rzeczywistości gotują się do wojny. Dowody na to znajdują się zresztą w rosyjskich archiwach.

Jednak Rosjanie utrzymują do dziś, że chcieli pokoju.

Ale w latach 90. polski badacz Andrzej Nowak z Uniwersytetu Jagiellońskiego odnalazł w rosyjskich archiwach datowany na połowę stycznia rosyjski plan wojny z Polską. Piłsudski miał więc rację. Wiedząc o koncentracji, musiał sam podjąć uprzedzające uderzenie.

25 kwietnia ruszyła wyprawa kijowska.

Dlaczego jednak Piłsudski postawił na Petlurę? Grać na wolną Ukrainę próbowali już Habsburgowie w 1918 r. Niemcy postawili na atamana Pawła Skoropadskiego. Jedni i drudzy przegrali. Ukraina jako państwo była wtedy mirażem.

Piłsudski dobrze kalkulował. O rzeczywistej sile narodowego ruchu ukraińskiego informowali nas jego najwięksi przeciwnicy - bolszewicy i Denikin - którzy walczyli w 1919 r. na Ukrainie i w swej szyfrowanej korespondencji radiowej podkreślali, że panowali tylko w większych miastach. We wsiach rządził Petlura.

Polska armia wkroczyła do Kijowa

7 maja, a już miesiąc później musiała się z niego wycofać. Petlura był w Kijowie tyle co Piłsudski w 1914 r. w Kielcach. Nie był w stanie zorganizować owych dziesięciu dywizji, które być może zaważyłyby na froncie.

Piłsudski nie miał czasu, dlatego że pomylił się w rachubach. W kwietniu zaatakował na południu. Ruszył w kierunku Kijowa, gdy tymczasem siły sowieckie pod dowództwem Tuchaczewskiego koncentrowały się na północy, na Białorusi. To przeczy tezie o jego wszechwiedzy.

Otóż dziś wiem, że nie pomylił się. Przypomnijmy. Polsko-ukraińska ofensywa na Kijów rozpoczyna się 25 kwietnia. Ta data jest ważna, bo zaledwie dwa dni wcześniej, 23 kwietnia, Piłsudski otrzymuje meldunek radiowywiadu, że w rejonie Witebsk - Orsza - Połock nasz nasłuch zarejestrował pięć nowych radiostacji bolszewickich usytuowanych głęboko za frontem. Na razie nie pracowały, jedynie organizowały sieć. Następnego dnia Wódz Naczelny dowiedział się, że działa tam już nie pięć, ale dziesięć stacji - czyli prawdopodobnie dwa dowództwa armii i około ośmiu dywizji. To były nowe siły Tuchaczewskiego grupowane w tajemnicy do wojny z Polską. Piłsudski postanowił przeciwdziałać, mimo że operacja na Ukrainie ruszyła 25 kwietnia. Polskie jednostki miały uderzyć na armię Tuchaczewskiego - metodą kroczącej ofensywy od południa w kierunku północy. Główna polska ofensywa na Białorusi miała ruszyć 17 maja z południa na północ w kierunku Mohylewa, Orszy, a może i Połocka. Uderzyć tam miały jednostki zgrupowane na Polesiu i Białorusi oraz zwolnione z operacji kijowskiej i przerzucone koleją. Tuchaczewski musiałby wtedy walczyć odwróconym frontem i znalazłby się w trudnym położeniu. Jednak wobec tragicznej sytuacji na południu głównodowodzący Armią Czerwoną Sergiusz Kamieniew zaczął słać dramatyczne depesze do Tuchaczewskiego. Rozkaz brzmiał: uderzyć na Polaków natychmiast, aby odciążyć wojska na Ukrainie! Tuchaczewski trochę marudził, mówił, że jest niegotowy, że jednostki są niekompletne, brakuje amunicji, ale ruszył.

Atak sowiecki rozpoczął się 14 maja. Do rozpoczęcia polskiego natarcia zabrakło trzech dni. Być może te trzy dni zdecydowały o losie wolnej Ukrainy. Norman Davies napisał, że gdyby polska ofensywa ruszyła wcześniej, historia mogłaby się potoczyć inaczej.

Może wówczas nasi dowódcy za bardzo zapatrzyli się w lustro, czyli informacje radiowywiadu, a zapomnieli, że mają po prostu za mało żołnierzy?

Są takie sytuacje, że choć widzi się w lustrze karty przeciwnika, niestety okazuje się, że on bez przerwy ma karty mocniejsze. Jednak trzeba nadal grać.

Piłsudski nie docenił Rosji Sowieckiej?

Moim zdaniem zdawał sobie sprawę z jej przewagi. Wiedział jednak, że historia dawała mu unikalną szansę rozegrania karty ukraińskiej, zagwarantowania polskiej niepodległości na dziesięciolecia. Miał do wyboru podjąć ryzyko lub czekać biernie. Zaryzykował.

Wróćmy do lata 1920 r. Kijów stracony. W lipcu oba sowieckie fronty prą do przodu. Armia polska jest w odwrocie i rozsypce.

Tu bym zaprotestował. To nie była rozsypka. Żadna polska armia ani dywizja nie została okrążona i zniszczona. Sami Sowieci byli tym zdziwieni.

Ale sytuacja staje się dramatyczna. W sierpniu politycy myślą o ewakuacji rządu, premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George namawia Polaków, by przyjęli propozycje pokojowe Kamieniewa: granica na linii Curzona, czyli Bugu, likwidacja armii i przekazanie uzbrojenia Rosji. W kraju Piłsudski jest obwiniany o spowodowanie klęski.

Jest taka scena z posiedzenia Rady Obrony Państwa 19 lipca, na którym pojawia się przybyły z Poznania ks. Stanisław Adamski, wskazuje palcem na Piłsudskiego i mówi: "Tu jest zdrada". Gazety endeckie piszą, że Piłsudski ma bezpośredni telefon do Moskwy i jego celem jest zniszczenie Polski. Piłsudski wtedy był rzeczywiście załamany. Potrafił się jednak pozbierać.

Czy z militarnego punktu widzenia Polska miała szanse w sierpniu 1920 r. na zwycięstwo, gdy armia Tuchaczewskiego stała pod Warszawą?

Wszyscy realnie myślący szacowali je jako niewielkie. Ogólny potencjał wojskowy obu państw latem 1920 r. nie dawał Polsce szans: Rosja - 5 mln ludzi pod bronią, Polska - ponad 900 tys. Dysproporcja ogromna. Różnica w liczebności bezpośrednio na froncie polskim nie była duża, ale Rosja dysponowała olbrzymim zapleczem. Ponadto Armia Czerwona zwycięża, jest w ruchu, idzie naprzód. Polskie armie są w odwrocie. Na niebywałą skalę szerzy się dezercja. Tysiące polskich żołnierzy z poboru - chłopów - dezerterowało. Uciekało do domu na żniwa.

Pamiętamy legendę studentów, gimnazjalistów i harcerzy, którzy w sierpniu 1920 r. pod Radzyminem heroicznie powstrzymali atakujące bolszewickie oddziały. Oni byli włączani do jednostek z poboru, bo choć zwykle nie umieli dobrze strzelać, imponowali patriotyzmem i podtrzymywali ducha. Nawiasem mówiąc, jeżeli doświadczeni oficerowie decydują, by do boju rzucić 16-letnich wyrostków, to jest to sytuacja ostateczna.

Spójrzmy na siłę przeciwnika - dowodzi Michaił Tuchaczewski, jeden z późniejszych najwybitniejszych sowieckich teoretyków wojny. Razem z nim w szeregach Armii Czerwonej walczy około 30 tys. doświadczonych oficerów carskich, dywizjami i armiami dowodzą absolwenci Nikołajewskiej Akademii Sztabu Generalnego. Wojsko jest nieźle uzbrojone i wyposażone, bo w Rosji nadal pełną parą pracują wystawione przez Francuzów przed I wojną światową fabryki broni i amunicji. Rosjanie mieli też dużo nowoczesnego sprzętu po interwentach.

Tymczasem w Polsce tego czasu produkowano tylko bagnety i skorupy granatów, wszystko trzeba sprowadzać, a transporty broni są blokowane przez zachodnioeuropejskie ruchy komunistyczne, związki zawodowe. Strajkują dokerzy w Gdańsku, transporty blokują Niemcy i Czechosłowacja.

A nasza łączność?

Właśnie, to jeden z atutów, każda dywizja dysponuje końcówką przewodu telegraficznego. Rozmów telegraficznych nie można podsłuchać jak korespondencji radiowej, chyba że przeciwnik włączy się bezpośrednio na linię.

Jeszcze do 13 sierpnia 1920 r. wydawało się, że już przegraliśmy?

Dlatego Polska wbrew stanowisku Piłsudskiego godziła się na tak upokarzające warunki pokoju jak propozycja konferencji w Spaa, czyli przyjęcie granicy na linii Curzona. Chodziło o chwilę oddechu, o chwilowy rozejm, o zatrzymanie Armii Czerwonej. Prezydent Czech Tomasz Masaryk przestrzegał Zachód, by już nie angażował się w obronę Polski, bo sprawa jest stracona i "zniszczy to autorytet mocarstw".

Jakie znaczenie miało powstrzymanie przez polską armię Tuchaczewskiego na przedmieściach Warszawy 14 i 15 sierpnia?

Z punktu widzenia morale polskiej armii było bardzo ważne. Dało też czas Piłsudskiemu na przygotowanie kontr-ofensywy, która ruszyła znad Wieprza. Musimy pamiętać, że losy wojny ważyły się wówczas nad Wieprzem, a nie pod Radzyminem. Porażka nie zrobiła większego wrażenia na sowieckim dowództwie. Rosjanie przygotowywali kolejny atak. Warszawę od północy otaczały trzy rosyjskie armie: III, XV i IV oraz korpus konny Gaja Bżyszkiana, które miały powtórzyć manewr marszałka Iwana Pas...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin