BD.doc

(422 KB) Pobierz

 BREAKING DAWN -moja wersja :P

 

By Swan ; )

 

A więc stało się. Zgodziłam się. Chyba mi odbiło. A może… Może udałoby się to jeszcze odwołać… „Uspokój się!- zganiłam się w duchu- on jest Ci przeznaczony, wiesz to.” Wiedziałam... Czułam to, chciałam z nim być przez całe życie… a może raczej.. no cóż egzystencję… Za miesiąc już nie będę żyć. No tak, jestem śmieszna. Nie boję się tego, że moje serce przestanie bić, ale boję się ślubu. Od małego mama wmawiała mi swoje poglądy o ślubie:
-Nie rób nic pochopnie.
-Najwcześniej gdy skończysz studia, w innym wypadku to czysta głupota.
Mogłabym się tym nie przejmować, niby mówiła na swoim przykładzie… Ale jednak ja i Edward to co innego. Mój narzeczony… O Boże, nawet w myślach dziwnie wypowiada mi się tą nazwę. No cóż on jest wampirem. Czegoś takiego mama nie przeżyła więc jak mogę wzorować się jej radami? Jednak miałam w sobie niewytłumaczalny lęk przed tym wydarzeniem… „Spokojnie-odezwał się głos w mojej głowie- Po tym wydarzeniu Edward będzie twój już na zawsze.” No tak… W dodatku tym irracjonalnym lękiem sprawiałam przykrość ukochanemu. Myślał, że nie chce się związać bo nie jestem pewna czy chcę z nim żyć. Większej głupoty wymyśleć nie mógł. Czasami bardzo żałuję, że jestem jedyną osobą, w której umyśle nie potrafi grzebać. Jednak wspierał mnie. Zawsze mnie wspiera… Jest za dobry dla mnie. Jednak on oczywiście tak nie myśli. Naprawdę nie wiem dlaczego on uważa się za potwora. Dla mnie jest jak cud. Najpiękniejsza rzecz na świecie, sens mojego życia… Dobrze dosyć… Pomyśl o czymś innym- nakazałam sobie. Przed oczami ukazała mi się twarz Jacoba, jednak szybko ją przegoniłam.
-To na pewno nie jest temat, o którym powinnam rozmyślać teraz, gdy zgodziłam się wyjść za Edwarda.-powiedziałam do siebie
-Jaki to temat?- Ciepły baryton wyrwał mnie z zamyślenia. Oczywiście mnie wystraszył, zresztą jak zawsze gdy pojawia się znikąd.
-Przestraszyłem Cię?- po tonie jego głosu wywnioskowałam, że jest zmartwiony
-Nie, skąd.- odpowiedziałam szybko odwracając się przodem do niego
-Marny z Ciebie kłamca. Wiesz o tym.- powiedział uśmiechając się łobuzersko
Też się uśmiechnęłam. No bo w końcu co innego miałam zrobić? Popatrzyłam mu odważnie w oczy. Były koloru płynnego złota. Zawsze rozpływam się pod tym spojrzeniem. Jest niesamowite. A w szczególności uczucia, które wyrażają te oczy. Miłość, czułość, uwielbienie. Nie chce się wierzyć, że wszystkie skierowane są w moją stronę. Zaczęłam myśleć o tym wszystkim, rozpływając się nad zaletami ukochanego. On jednak znów przerwał moje rozmyślania.
-Chyba powinnaś zadzwonić do Renee. Nie uważasz, że powinna wiedzieć, że jej córka wychodzi za mąż?
-Chyba już najwyższy czas.-powiedziałam głosem męczennicy
Tego bałam się najbardziej. Reakcji mamy. To ona jest wielką przeciwniczką ślubów. Szczególnie w tak młodym wieku. Zastanawiam się czy po tym się jeszcze do mnie odezwie. A może będzie to dla niej zbyt wielkie rozczarowanie, może postanowi w ogóle nie zjawić się na ślubie? Ta opcja mnie przeraziła.
-Przyjedzie. Będzie cieszyć się twoim szczęściem. –W takich momentach zastanawiałam się czy na pewno nie potrafi czytać mi w myślach. Przyjrzałam się mu uważnie. „Nie, chyba jednak nie”- odpowiedziałam sama sobie. Na jego twarzy malowało się zdezorientowanie i irytacja. Pewnie dlatego, że tak długo nic nie mówiłam.
-Nie możesz tego wiedzieć. Nie możesz czytać jej w myślach. Jest za daleko! Więc jak możesz być pewny??!!- wykrzyczałam.
Zaskoczyłam go. Mnie samą zdziwił ten nagły wybuch
-Po pierwsze- zaczął- wtedy, gdy byliśmy u niej na Florydzie mogłem czytać jej w myślach. Była z Ciebie dumna. Jestem pewny, że teraz też będzie. A po drugie, co byłaby z niej za matka gdyby nie cieszyła się szczęściem dziecka? No i…
-Nie znasz jej. Nie znasz jej tak jak ja. Ja wiem, że nie będzie zadowolona. Wiem to!
-Bello…-przytulił mnie- Wszystko będzie dobrze- powiedział miękkim głosem
Poczułam się całkowicie rozluźniona. Cała panika uciekła. Jego dotyk działał na mnie tak jak sztuczki Jaspera… Tak, to jest to czego chcę. Chcę być blisko niego. Chce być z nim… Do końca.
-No dobrze.- wydukałam
Nagle w mojej ręce znalazł się telefon.
-Lepiej będzie jak załatwisz to od razu.
Odetchnęłam głęboko. Oto moja chwila prawdy. Wykręciłam numer.

Co jak co ale takiej reakcji się nie spodziewałam. Renee zaczęła krzyczeć, piszczeć. Nie, wcale nie ze złości. Ona była w siódmym niebie! Dlaczego, tego chyba nigdy nie zrozumiem. Jednak ma przyjechać za tydzień- dwa tygodnie przed ślubem aby pomóc Esme i Alice. Wątpię, żeby Alice potrzebowała pomocy. Jednak musimy zachować pozory. A co do Alice, cóż… Niby jest moją najlepszą przyjaciółką, jednak ostatnimi czasy zaczynam w to wątpić. Robi wszystko czego nie chcę ja… No dobra wiem, sama powierzyłam jej organizację ślubu (i pluję sobie za to w brodę… 100 razy bardziej wolę szybki ślub Vegas aniżeli to!), ale to już przesada. 200 gości?! Skąd ona tylu wytrzasnęła! Nie znam tylu ludzi. Ani ja, ani Edward. Ona jednak stwierdziła, że to przyjaciele rodziny i muszą być na ślubie. No i po moim prawie veta do listy gości…. A do tego takie bzdury jak wystrój wnętrza, kreacje, menu. Byłabym dużo spokojniejsza, jeśli dopuściłaby mnie do czegokolwiek. Jednak gdy o tym wspominam mówi:
-Niech się już twoja piękna główka tym nie martwi.
Wredny chochlik… No i jak ja mam być spokojna skoro nawet nie wiem co się dzieje!!
No i w dodatku Edward znikał co chwilę, bo musiał pomagać. I dlaczego jego dopuścili a mnie nie?! No tak niby on i tak by o wszystkim wiedział… Ale mimo wszystko! To nie jest sprawiedliwe!
Siedziałam tak w kuchni rozmyślając nad swoim losem, gdy usłyszałam dzwonek do drzwi. Pobiegłam otworzyć szczęśliwa, że ktoś odrywa mnie od tych rozmyślań. Nie zdążyłam dobiec gdy drzwi otwarły się i z hukiem uderzyły o ścianę.
-Szybko, mamy mało czasu.- powiedział i pociągnął mnie za sobą
Natręt ciągnął mnie podjazdem w kierunku mojego auta. Uścisk był tak silny, że niemożliwym było, żebym się z niego wyswobodziła. Jednak mnie nie obchodziło jego chamskie zachowanie. Po prostu cieszyłam się, że jest. Tak długo go nie widziałam! Dopiero po jakiejś minucie, gdy siłą wcisnął mnie na siedzenie pasażera mojej starej furgonetki, do mojego mózgu dotarło, że coś jest nie tak. Spojrzałam na niego wzrokiem hmm… pełnym dezaprobaty? W głębi duszy wiedziałam jednak, że cieszę się z jego – nazwijmy rzecz po imieniu – wizyty dziwnej, acz pożądanej.
-Jacob, co ty robisz?- zapytałam spokojnym głosem, gładząc miejsce silnego uścisku przyjaciela.
Oczywiście żadnej odpowiedzi. Doszłam do wniosku, że z nim nie można po dobroci.
-Jacob!- wydarłam się na całe gardło.
Spojrzał na mnie. W końcu… Jego czarne oczy wyrażały szczęście? Złość? Sama nie mogłam bliżej tego sprecyzować.
-Co się dzieje? –dopytywałam się, nieco łagodząc swój tembr głosu.
Cóż… może w taki sposób uda mi się zmusić go do wyjaśnień.
-Zabieram Cię stąd.- Stwierdził krótko, po czym uruchomił silnik mojej staruszki. Zazgrzytała głośno i ruszyła. Uniemożliwiła nam jednak dalszą rozmowę.
Zastanawiałam się o co chodzi. Dlaczego Jacob pojawia się po miesiącu nieobecności i porywa mnie z domu… No bo w sumie można to tak nazwać.
Jechaliśmy w stronę La Push. Furgonetka rzęziła okropnie, ponieważ mój towarzysz usiłował zmusić ją do… popatrzyłam na licznik i aż sapnęłam z wrażenia - 120 km/h??!! Moje biedne autko… Po paru minutach minęliśmy ustaloną granicę „paktu” wilkołaków i wampirów. Jacob zwolnił. Gołym okiem było widać, że pojawiła się diametralna zmiana w jego zachowaniu. Uspokoił się nieco a jego mięśnie w końcu rozluźniły się. Po chwili parkowaliśmy już pod jego domem. Szybkim ruchem wyskoczyłam z auta.
-Jacob co się stało?- spytałam już lekko poirytowana. W końcu, ile można zwlekać z wyjaśnieniami? Co jak co, ale ja postanowiłam dowiedzieć się przyczyn mojego porwania -teraz, zaraz.
-Nic. Nic się nie stało. Stęskniłem się po prostu.- powiedział radośnie.
Spojrzałam na niego. Na jego twarzy widniał radosny uśmiech. Tak… To był mój Jacob. Na mojej jednak pojawiło się poirytowanie.
-Boże… To dlatego wtargnąłeś do mojego domu i wyciągnąłeś mnie z niego siłą? Nie mogłeś po prostu… zadzwonić?
Zawstydził się. Zrobił minę jak zbity pies. Cóż… w tym momencie jego twarz powalała na łopatki. Rozbawił mnie swoją skruchą i jeszcze trochę a parsknęłabym śmiechem.
-Tak… Jakoś… Nie przyszło mi to do głowy.
A jednak... Pojawił się atak śmiechu, którego nie mogłam powstrzymać. On po prostu tak na mnie działał.
Siedziałam u Blacków 2 godziny. Nawet nie zauważyłam, kiedy czas tak szybko minął. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się… Jak zawsze. Byłam szczęśliwa. Miałam cudownego narzeczonego i wspaniałego przyjaciela. Czego chcieć więcej? Może z wyjątkiem jednego małego szczegółu – do którego, jak się domyślałam – raczej nie dojdzie… A szkoda. Przyjaźń między wilkołakiem a wampirem nie jest raczej możliwa…
Szybko uciekłam myślami od tego feralnego tematu. Nawet nie zauważyłam, a nasza rozmowa zeszła na inne tory, A mianowicie… sport? Jacob pokazywał mi właśnie swój kij baseballowy, który jest podobno jedynym, który przetrwał mecz po przemianie. Od dłuższego czasu się nim bawiłam. Wolałam jednak nie używać go do celów, do których jest pierwotnie przeznaczony. To nie było bezpieczne ani dla mnie, ani dla mojego otoczenia.
Nagle zauważyłam, że Jacob siedzi niebezpiecznie blisko mnie. Widocznie tak się zagadaliśmy, że przestawał zauważyć dzielące nas centymetry. Popatrzyłam na niego. Chciałam go lekko odepchnąć ręką. On mnie jednak uprzedził. Nie… Nie ruszył się z miejsca. Złapał mnie i pocałował. Zastygłam w bezruchu nie oddając pieszczoty. Chciałam się wyrwać, ale nie dałam rady pod jego silnym uściskiem. Dawałam mu widoczne znaki, żeby przestał, ale jednak nic to nie dało. Zastanowiłam się jak się go pozbyć. Wtedy moją uwagę przykuł kij znajdujący się ciągle w moich rękach. Te rozmyślania trwały najwyżej sekundę. Uścisk Jacoba utrudniał trochę moje ruchy, jednak udało mi się zamachnąć iii… trzask. Dostał ode mnie po głowie. „Chyba nawet go zabolało – tak Swan! Jesteś świetna!” usłyszałam w swojej głowie i nie wiedzieć czemu wzbudziło to we mnie satysfakcję. A jednak nie jestem aż taka słaba… właśnie uderzyłam wilkołaka!
-Jak mogłeś?! Ostatnio coś ustaliliśmy prawda?! Myślałam, że chcesz być moim przyjacielem ale najwidoczniej nie potrafisz!!- wykrzyczałam, mocno poirytowana jego zachowaniem. Moja mina musiała wyrażać tyle samo emocji, co głos, który w tym momencie do cichych nie należał. Nie zamierzałam nic więcej mówić. Ruszyłam szybkim krokiem w kierunku drzwi porzucając po drodze kij. Nie patrzyłam nawet gdzie wylądował. Usłyszałam jedynie odgłos tłuczącego się szkła. Chyba będę musiała odkupić Bill’emu wazon…
Jednak nie tym teraz się przejmowałam. Zaczęły pojawiać się wyrzuty sumienia. „Sam ci to kiedyś podpowiadał” –uspokajał głos w mojej głowie „Na nim goi się jak na psie”- mówił. Jednak gdy przechodziłam przez drzwi odwróciłam lekko głowę, aby upewnić się, że nic mu nie jest. Stał tam ze zdezorientowaną miną pełną… skruchy. Tak, sądzę, że to była skrucha i poczucie winy. Ale ten jeden moment dezorientacji wystarczył aby moja niezdarność wzięła górę. Zbyt szybkie tempo, zbyt mało koncentracji, co w moim przypadku musiało się tak skończyć. Poleciałam ze schodów prosto na ziemię. Leciałam chwilę zanim wyczułam stały grunt pod… brzuchem? Tak, to na nim najczęściej lądowałam. W 65%. Oczywiście bez uszkodzeń i tym razem by się nie obeszło. Odarta ręka, z kolanem było gorzej bo trafiłam nim na kamień. Krew się polała. Byłam wściekła jak nigdy, a gniew dalej we mnie narastał. Czułam, że powinnam być zła na siebie, a raczej na swoja niezdarność. Jednak mój umysł nie pojmował, że to moja wina. Według niego to wszystko wina Jacoba. Tak, to on jest za to odpowiedzialny. W oczach pojawiły mi się łzy. Nie z powodu bólu – do niego byłam przyzwyczajona, siłą rzeczy - lecz wściekłości. Jake inaczej odczytał wyraz mojej twarzy…
Podbiegł do mnie i pomógł się podnieść. Zmierzył mnie wzrokiem. Chyba oceniał obrażenia a sądząc po odczuwanych bólu, było ich wiele. Ja miałam je gdzieś. Znów pojawiła się wściekłość. Moje oczy wyschnęły. Teraz ciskały z nich gromy. Nie trzeba było długo czekać, żeby to zauważył.
-Bella, przepraszam. – wydukał łamiącym się głosem.
-I myślisz, że to wystarczy?!- wykrzyczałam
-Przepraszam- powiedział cichym głosem- Ja po prostu…
-Co?
-Nie mogłem… się powstrzymać.- wyznał
Myślałam, że zaraz eksploduję z wściekłości.
-Jacob! Za 3 tygodnie wychodzę za mąż! Za Edwarda! To jego wybrałam! Doskonale zdawałeś sobie z tego sprawę! Sam postanowiłeś pozostać moim przyjacielem. Widzę jednak, że Ci to nie wystarcza.- pod koniec mój głos przybrał łzawy ton - Przykro mi, myślałam, że nam się uda.- po raz kolejny łzy pojawiły się w moich oczach
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam szybkim krokiem w kierunku furgonetki. Gdy wsiadłam do środka spojrzałam na niego. Moje słowa bardzo go zraniły. Stał tam bez ruchu a ręce mu się trzęsły. „Oho, chyba czas się zbierać” - pomyślałam i ruszyłam do domu. Przed oczami wciąż miałam jego smutną twarz. Widziałam w jego oczach ogromny ból. To jeszcze wzmogło moje wyrzuty sumienia. Ciągle obwiniałam się, że kiedyś mogłam dać mu nieumyślnie jakiś niepotrzebny znak. Dla mnie mógł on być przyjacielskim gestem – dla niego nadzieją. Coś mnie jednak oderwało od tych mącących moją głową rozmyślań. Poczułam przeszywający ból w nodze. Spojrzałam w dół. Cała nogawka od kolana w dół była umazana w czymś ciepłym, ciemnym, pachnącym rdzą i żelazem… To z pewnością nie poprawiało mi humoru. Żołądek podniósł mi się do gardła, więc szybko otworzyłam okna aby mieć dostęp do świeżego powietrza. „Spokojnie, tylko spokojnie. Dojedź do domu i tam wymyślisz co dalej”- nakazałam sobie i skupiłam się na drodze.
Gdy dojechałam do domu Edward momentalnie zjawił się przy moich drzwiczkach - widocznie Alice przewidziała mój wypadek i szybko się zjawił. - Otworzył je i pomógł wysiąść mi z auta. Poczułam się dużo lepiej w jego silnych ramionach. Momentalnie zapomniałam o bólu. Teraz liczył się tylko on.
-Boże!- jęknął- Co ci się znowu stało?
-Uderzyłam wilkołaka kijem baseballowym.- powiedziałam z… no cóż… z satysfakcją w głosie.
Mój ukochany mimowolnie się uśmiechnął.
-I co? Zabolało go?- zapytał rozbawiony.
-Sądzę, że tak. –teraz już byłam po prostu z siebie dumna.
-I to on Cię tak urządził?- popatrzył znacząco na moją zakrwawioną nogę.
Uświadomiłam sobie, że musi być mu strasznie trudno. Pewnie właśnie walczył teraz ze swoją naturą.
- Nie działa to już na mnie. – powiedział widząc moją minę.
Faktycznie, od jakiegoś czasu niesamowicie nad sobą panuje. Byłam z niego dumna!
Nawet się nie obejrzałam, a znalazłam się w kuchni. Charli’ego na szczęście nie było w domu. Teraz nie miałam najmniejszej ochoty tłumaczyć mu powodów moich obrażeń. Tym bardziej, jeśli chodziło o Jacoba. Mimo wszystko nadal uważałam go za swojego przyjaciela.
Patrzyłam się jak biała plama (bo tak dla mnie wyglądał, gdy się poruszał) przemieszcza się po kuchni. Za chwilę narzeczony pojawił się przede mną i nalewał coś na moją nogę.
-Nie… To ja… To chyba przez te nerwy. Auuuuć!!- zawyłam z bólu.
Spojrzał na mnie z troską.
-Masz dużo brudu w tej ranie. Muszę polać ją wodą utlenioną.
A więc to było to tajemnicze coś. Moja zmora… Przyrządy do jakiejkolwiek dezynfekcji ludzkiego ciała nie zaliczały się u mnie na liście rzeczy lubianych.
Edward obwiązywał moją nogę dokładnie bandażem. Gdy już wszystko było gotowe nakazał mi ściągnąć spodnie. Niestety bez żadnych podtekstów, na które liczyłam.
- Nie patrz tak na mnie. – powiedział rozbawionym głosem – Trzeba je wrzucić do prania, bo są brudne. – wymamrotał.
Po prostu chciał wrzucić je do prania… no tak.
Po chwili siedzieliśmy już objęci na moim łóżku.
-No więc czym Cię ten pies… -przerwał widząc mój wzrok. Niby byłam wściekła na Jacoba jednak nie mogłam pozwolić, żeby ktokolwiek poza mną go obrażał. –Wilkołak- poprawił się- Ci zrobił? Czym sprowokował Cię do użycia kija baseballowego?
-On… -zastanowiłam się, jeśli powiem mu prawdę może zrobić coś Jacobowi. Złamanie szczęki mu chyba nie zaszkodzi - podejrzewałam, że sama mu ją przestawiłam… Ale bałam się, że Edward zrobi coś gorszego… dużo gorszego.- Ale najpierw obiecaj mi, że nic mu nie zrobisz!
Spojrzał na mnie podejrzliwie. Widząc moje napięcie odparł:
-Obiecuję. Powiedz.
-On mnie… pocałował.
Mięśnie Edwarda napięły się. Spojrzałam na jego twarz, która zazwyczaj wyrażała anielski spokój. Teraz jednak widać było na niej gniew, a nawet wściekłość.
-Obiecałeś! Uspokój się!- nakazałam, jednak jego już nie było.

 

 

 

 

Edward:
Biegłem między drzewami, jednak omijałem je instynktownie. Poruszałem się z taką prędkością, że wszystko powinno mi się rozmazywać tak jednak nie było. Zmierzałem w jednym kierunku. Wiedziałem, że to co teraz robię nie jest dobre. „Zranisz Bellę!”- krzyczał głos w mojej głowie. Nie, nawet ten argument, który przeważnie działał, nie sprawił, że zmieniłem zdanie. „Cała rodzina będzie w niebezpieczeństwie. Nie możesz złamać paktu!”- krzyczał dalej. Ten cienki głos zaczynał mnie irytować. Dziękowałem Bogu, że kiedy przekroczę granicę paktu ona nie pójdzie za mną. Nie będzie chciała być współwinna. Co prawda od czasu naszej wspólnej bitwy z nowonarodzonymi nie przestrzegano aż tak surowo granic paktu. Dlatego mogłem bezpiecznie dotrzeć aż do mojego celu. Alice jednak wolała nie zapuszczać się na tamte tereny. Wtedy czuła się bezsilna. Wszystkie jej wizje znikały, były zmazane. Przed jakąś minutą gdy podjąłem decyzję moja przyszłość zniknęła, tak samo zresztą jak Belli i reszty rodziny. Nie obchodziło mnie to. Może byłem teraz mniej przekonany do mojego planu… Musiałem jednak ukarać tego psa. Nie miał prawa dotknąć Belli, MOJEJ Belli… Nie chciałem go zabić… Może tylko lekko poturbować… „Obiecałeś jej!!!”- Alice była zdesperowana. Tak… Obiecałem… Jestem pewien, że mi wybaczy… Wiem to. Szczególnie, że nie mam zamiaru zabijać tego kundla… Głos Alice ucichł. Chyba pobiegła ostrzec rodzinę, Tak!! W końcu spokój. Zmniejszyłem lekko tempo. Rozglądałem się dookoła. Od 70 lat nie zmieniło się tu aż tak bardzo… Już prawie dotarłem do celu. Usłyszałem pierwsze myśli osobników… No bo przecież to też nie są ludzie!
„Boże, jak mogłem być taki głupi… Swoją drogą w życiu nie pomyślałbym, że ona ma tyle siły”- ten głos należał do Jacoba
Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy tego chcę. Czy chcę narazić całą rodzinę tylko dla tego, że ten kundel jest idiotą? Na moją decyzję ostatecznie wpłynęło coś innego. Gdy zbliżyłem się do domu wilkołaka na taką odległość, aby móc ją obserwować spostrzegłem długie czarne auto. W tym momencie usłyszałem także myśli właściciela:
„Taaak… Złamane… Ciekawe kto go tak urządził. Musiał mieć sporo siły. Dlaczego Jacob nie chce się przyznać?”- główkował Carlise
Wybuchnąłem śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać. Dotarło do mnie, że moja wizyta tutaj była niepotrzebna. Obiecałem mu kiedyś, że jeśli pocałuje Bellę bez jej zgody, złamię mu szczękę. Niby tak… Jednak nie miałem tu nic do roboty. Bella uderzyła go kijem z takim impetem, że uszkodził szczękę. Nie ma co ukrywać… Byłem z niej dumny.



Bella:
-Boże, gdzie on jest?! Czemu jeszcze nie wrócił? Oby nie zrobił nic Jacobowi… Oby jemu nic się nie stało…- krzyczałam- Powiedz, że nic mu nie zrobi!- rozkazałam towarzyszce
-Bello, nie mogę Ci tego obiecać. Nie widzę jego przyszłości.- odparła spokojnie Alice
Przyciągnęła mnie do siebie i zaczęła uspokajać. Głaskała mnie po głowie i szeptała: „Wszystko będzie dobrze.” Niby pospolite, nigdy nie działające słowa… Tym razem jednak zadziałały, a może to dotyk tej zimnej skóry? Nie wiem. Najważniejsze, że podziałało. Musiałam po prostu w to uwierzyć. Nagle moja pocieszycielka znieruchomiała. Spojrzałam w jej oczy, były nieobecne. Odczekałam minutę. Nie chciałam jej przerywać. W pewnym momencie jej oczy znów rozbłysły radością. Spojrzała na mnie z tym swoim chochlikowatym uśmiechem.
-Ślub nadal aktualny.- oznajmiła
Pierwszy raz ucieszyłam się na tą wieść. Zauważyła mój entuzjazm.
-Dobrze, że w końcu zaczęłaś się cieszyć. –przerwała na chwilę- Muszę już iść. Nie chcę przeszkadzać.
-Ale…
-Wiem, że nie przeszkadzam Tobie. Edwardowi jednak tak. Chce Cię za coś wynagrodzić?- spojrzała na mnie pytająco
-Uderzyłam Jake’a kijem baseballowym.- wyznałam
Alice zachichotała i wyskoczyła przez okno. Powoli zaczynałam się przyzwyczajać, że od pewnego czasu to moje okno było głównym wejściem do domu… Parę sekund później na parapecie pojawił się mój ukochany. Już chciałam otworzyć usta aby zganić go za jego zachowanie on jednak był szybszy. Zmaterializował się obok mnie, objął i pocałował tak jak nigdy. Zamroczyło mnie. Znów zaczęłam ciężko oddychać. Przyciągnęłam go bliżej. „Jak wykorzystać sytuację to do końca” powiedziałam sobie
Po wszystkim spojrzałam na niego zdziwiona. Wciąż nie umiałam zebrać myśli gdy on był tak blisko.
-Wyręczyłaś mnie.- skwitował
-Jak to?- zapytałam, teraz już kompletnie go nie rozumiałam
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
-Nie chciałem go zabić. Za bardzo by Cię to zraniło. –tłumaczył- Chciałem go poturbować, mimo że złamało by to postanowienia paktu.- zmieszał się widząc moją minę
Byłam wściekła. Już przypomniałam sobie za co chciałam go ukarać.
-Chciałeś narazić swoją rodzinę BO JAKIŚ IDIOTA MNIE POCAŁOWAŁ??!!- wykrzyczałam
-Uspokój się, bo Charcie przyjdzie. Już zastanawia się co tu się dzieje.
-Nie zmieniaj tematu! Odbiło Ci?!!
-Nie.. I nie złamałem paktu. Jak już mówiłem wyręczyłaś mnie, więc nie musiałem.
-Tak a co ja takiego zrobiłam?- wciąż się we mnie gotowało
-Złamałaś mu szczękę. –oświadczył z łobuzerskim uśmiechem
Sapnęłam. Nie, to nie możliwe- myślałam- przecież uderzyłam go w tył głowy… A może jednak nie… W końcu byłam bardzo zdenerwowana… I to tego moje kalectwo… Tak to bardzo możliwe, że uderzyłam go gdzie indziej. Złamałam szczękę wilkołakowi- pomyślałam z dumą. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Zaraz jednak spoważniałam.
-Nigdy więcej mi tego nie rób!
-Obiecuję.- szepnął i znów przyciągnął do siebie


Edward:
No i znowu wstało słońce. Patrzyłem na Bellę śpiącą spokojnie u mego boku. Ten widok chyba nigdy mi się nie znudzi. Otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Nie wiem czym zasłużyłem sobie na tę miłość w jej oczach… Dzisiaj mieliśmy jechać do mojego domu. Alice chciała aby Bella przymierzyła suknię. Chciała być w 100% pewna, że będzie wyglądała tak jak ona chce… No cóż Bella nie będzie zachwycona.
-Wstawaj, ubieraj się i wychodzimy.- oznajmiłem
Od razu się ożywiła.
-Wychodzimy? Gdzie?
-Niespodzianka.- powiedziałem krótko. Wolałem nie załamywać jej od razu. Z ociąganiem odsunęła się ode mnie i pobiegła do łazienki się ubrać. Wróciła po chwili. Zaraz podbiegła do mnie i się przytuliła.
-Możemy iść. –oznajmiła niepewnym tonem
Wiedziałem, że znaczy to: ok., możemy skakać przez to cholerne okno ale nie puść mnie!
Szybko chwyciłem ją na ręce skoczyliśmy i biegiem skierowałem się w kierunku mojego domu. Postawiłem ją przed schodami. Gdy zobaczyła gdzie jesteśmy jęknęła cicho:
-Przymiarka?
-Skąd wiedziałaś?- zapytałem
-Tylko do tego mnie miesza.
Nie musiała wymieniać imienia. Oboje wiedzieliśmy, że chodzi o Alice. Weszliśmy do domu. Alice od razu ją porwała do swojego pokoju. Ja tymczasem usiadłem na kanapie. Nagle przy mnie pojawił się Carlise. Zastanawiał się czy mi coś powiedzieć, czy nie. Z jego myśli nie mogłem jednak odczytać o co chodziło.
-„Edwardzie,- powiedział w myślach, wiedział, że usłyszę, a najwyraźniej nie chciał, aby reszta domu wiedziała o tym czymś- Tanya przyjeżdża za 3 dni.”
Szybko pokojarzyłem fakty. 3 dni. Za 2 dni wyjeżdżałem z całą rodziną na polowanie dwudniowe, aby gdy przyjedzie Renee nie doszło do wypadku.
-Czy wie o tym, że nas nie będzie?
-Tak, mam wrażenie, że chodzi jej o Bellę. Chyba… chyba chce zbadać konkurencję. Ale dokładnie nie wiemy o co jej chodzi. Alice zobaczyła ją w wizji… koło domu Belli. Nic więcej nie umie zobaczyć więc na nią nie naciskaj.
Zacząłem intensywnie myśleć. Wiedziałem, że ja muszę jechać na polowanie. Nie mogłem jednak zostawić Belli bez ochrony… Co to, to nie…


Bella:
Minęły 2 dni odkąd Edward zaniósł mnie do swojego domu, a Alice sterroryzowała. Nie lubiłam robić za lalkę Barbie. Z rozpaczą pomyślałam o tym, że będzie jeszcze minimum jedna przymiarka. Na szczęście Alice pojechała na polowanie. Na nieszczęście Edward też. Rozumiałam, że to dla dobra mojej matki. Nie wiedziałam jednak jak wytrzymam bez niego te 2 dni. Krzątałam się po kuchni przygotowując obiad dla Charliego. Musiałam się czymś zająć. Przez ostatnie dwie doby ukochany zachowywał się dziwnie. Jakby ciągle bardzo intensywnie nad czymś myślał. Jakby się martwił. Dopiero 10 minut temu gdy się ze mną żegnał był całkowicie rozluźniony. Jedyne co mu przeszkadzało to to, że się rozstajemy. On tęsknił za mną tak samo jak ja za nim.
Skończyłam obiad, więc skierowałam się do pokoju. Zauważyłam leżącą na moim biurku karteczkę. Szybko podeszłam i zobaczyłam równe, ładne pismo mówiące:

Bello,
Pojawiły się nieoczekiwane komplikacje. Możesz być zagrożona. Ze względu na Renee musiałem wyjechać na to polowanie. Spokojnie, mnie nic nie grozi. Bałem się jednak o Ciebie. Dlatego przez te 2 dni będziesz miała ochroniarzy.
Całuję, Edward.

-Ochroniarzy?- zapytałam sama siebie
-Do usług. –odpowiedziały mi dwa melodyjne głosy
Przerażona podskoczyłam. Odwróciłam się szybko i ujrzałam dwie piękne postacie. Jedna siedziała na moim fotelu natomiast druga rozwalała swoje wielkie umięśnione cielsko na moim łóżku. Nawiasem mówiąc, powstało niezłe wgniecenie dzięki temu delikwentowi.
-Cieszysz się? –zapytał Emmett z głupkowatym uśmieszkiem.
No tak, ten to się zawsze cieszył. A mnie uwielbiał. Byłam jego ulubionym zjawiskiem. Kochał gdy się potykałam, tłukłam coś lub gdy się rumieniłam. Czyli można stwierdzić, że podoba mu się mój sposób bycia. Moją uwagę przyciągnął jednak drugi ochroniarz - Jasper. Co jak co ale jego się nie spodziewałam. On sam zawsze trzymał się ode mnie na dystans. Nie był na tyle pewny siebie, żeby się do mnie zbliżać. Edward zresztą też by go do mnie pewnie nie dopuścił - ale teraz to zrobił. Tylko dlaczego? Nie bałam się Jaspera. Nawet po tym nieszczęsnym przyjęciu urodzinowym. Wciąż uważałam, że to była moja wina. Moja i tylko moja. Teraz będę musiała się po prostu nie skaleczyć (chociaż w moim przypadku graniczy to z cudem… cóż, będę się starała…). Chyba już wiem dlaczego Edward przysłał na dodatek Emmetta. On w razie wypadku powstrzymał by Jaspera. No tak, mimo wszystko osiłek ma większą siłę woli.
Przestałam o tym myśleć. Spojrzałam w oczy blondyna. On też na mnie patrzył. Miał jasno-miodowe źrenice. Zwróciłam głowę w kierunku Emmeta. On tak samo. Acha! Czyli dlatego nie widziałam ich przez ostatnie 2 dni! Musieli pojechać na polowanie we dwójkę.
Emmet obrzucił mnie wzrokiem z udawanym oburzeniem.
-Jest w szoku. –stwierdził blondyn, po czym uśmiechnął się do mnie – czym szczerze mnie zaskoczył. Jego emocje przeszły na mnie i w mig się rozluźniłam.
Poczułam ogromną wdzięczność do blondyna. Już wiem dlaczego Edward go wysłał. Musiał uspokajać Emmeta. „Będzie śmiesznie.”- skwitowałam w myślach
-Tia… To może wyjaśnicie mi dlaczego Edward zostawił mi ochroniarzy?- spojrzałam na nich podejrzliwie.
Emmet zarechotał.
-Gdybyśmy Ci powiedzieli Edward by się wściekł.- stwierdził spokojnie Jasper.
-I będziecie tu tak siedzieć przez całe 2 dni i łazić za mną krok w krok?- zapytałam
-Niezupełnie.- Jasper się zmieszał.
-Co to znaczy niezupełnie?
-Nie możesz stąd wyjść. Teraz jestem twoim królem. Ukłoń się przed swym panem niewiasto!- powiedział Emmet po czym zarechotał ze swojego żartu.
Chwila, chwila… miałam siedzieć 2 dni w domu. Sama, z tymi dwoma… To ja już wolę, żeby mnie zjedli.
-Super.- skwitowałam głosem wypranym emocji i poszłam do łazienki. Teraz tylko prysznic mógł mnie powstrzymać przed atakiem wewnętrznej frustracji.
Tak jak się spodziewałam, gorąca kąpiel ukoiła moje nerwy. Wyszłam całkowicie uspokojona na spotkanie moim prześladowcom. Gdy weszłam do pokoju zostałam w szoku. Stali po przeciwnych stronach pomieszczenia łypiąc na siebie złym wzrokiem.
-O co Wam poszło?- spytałam spokojnym głosem
-Nie wyobrażaj sobie tego nigdy więcej ty głąbie!- ryknął Jasper całkowicie ignorując moje pytanie.
-Odezwał się ten świętoszek! No proszę, powiedz, że nigdy nie myślałeś o Rosalie, hm?
Zaraz mieli na siebie skoczyć i rozwalić mój dom. Biorąc pod uwagę ich siłę, nie musieli się nawet starać, żeby meble wirowały nad naszymi głowami. A co ja zrobiłam? A co mogłam zrobić? Zaczęłam się śmiać. Już dawno nie miałam takiego ataku śmiechu. Spojrzeli na mnie zdezorientowani. Przez łzy powiedziałam:
-Proszę Was! N-n-nie macie się już o c-co kłócić? –dukałam
Wyprostowali się i spojrzeli po sobie zawstydzeni.
-Jak dzieci.- skwitowałam.
Minęła spora chwila, zanim zdołałam powstrzymać mój atak i wrócić do rzeczywistości, przypominając sobie jednocześnie o prośbie Alice. Ta kochana zaraza chciała, żebym poinformowała Angele i Jessice o szczegółach ślubu, bo to one są moimi druhnami – zaraz po Alice rzecz jasna. Powiedziała też, że przyjdą… jutro rano??
-Dobra, a zmieniając temat. Umowa jest taka, że ja nie mogę wyjść tak? – spojrzałam na nich pytająco, a moi ochroniarze kiwnęli głowami twierdząco– Więc ja mogę gości przyjmować tak? – ponownie się zgodzili. Swoją drogą, śmiesznie to wyglądało: dwa potulne wampirki w moim domu. Zaśmiałam się z zaistniałej sytuacji co nie umknęło uwadze moich towarzyszy…
Stwierdziłam, że niczym nie zaszkodzi mi dostosowanie się do ich woli. I tak nie miałam zamiaru się nigdzie wybierać.
Zapadła krępująca cisza, więc postanowiłam znaleźć sobie zajęcie. Całkiem niezłym pomysłem byłoby posprzątanie domu, gdy Charliego nie ma. Dzisiaj była piękna pogoda, więc pojechał na ryby. Nie zwlekając wzięłam się do roboty…
Po doprowadzeniu do porządku kuchni oraz salonu skierowałam się do góry. Zauważyłam, że Emmet siedzi z miną wyrażającą głęboką nudę.
-Naprawdę to ja muszę Wam znajdować zajęcie?- spytałam z niedowierzaniem.
Obaj spojrzeli na mnie z nadzieją.
-A masz jakiś pomysł?- zapytali równocześnie z iskierkami w oczach.
W mojej głowie uknuł się plan.
-Założę się, że nie zdołacie w ciągu… 10 minut umyć dokładnie, podkreślam dokładnie całej łazienki.- Hmm… chytry plan. Mnie nie chciało się już sprzątać łazienki, a widząc ich znudzonych… Cóż, można powiedzieć, że zrobiłam dobry uczynek.
Spojrzeli na mnie, potem po sobie, potem znowu na mnie i… rozpłynęli się w powietrzu. Zaczęłam czytać książkę. Po 5 minutach znów zmaterializowali się przede mną. Niechętnie podniosłam oczy znad książki. Ich miny wyrażały samozadowolenie. Westchnęłam.
-Chyba nawet nie muszę sprawdzać. Ludzkie oko nie zobaczy więcej niż wampirze prawda?
Uśmiechnęłam się zrezygnowana. Dlaczego tak szybko?
-Co powiecie na jakąś grę?
W ich oczach pojawił się błysk.
-Jaką?- zapytał Emmet
-No nie wiem… Karty?
-Zgoda. –powiedzieli szybko
Oddałam im moją talię kart święcie przekonana, że zajmie im to co najmniej godzinę. Po 10 minutach jednak znów przyjmowali pozycje obronne, gotowi zaatakować. Tym razem zarzucali sobie oszustwo. Wkroczyłam dzielnie między nich. Można powiedzieć, że jestem szczęściarą. Przecież nie każdy ma szanse stać między dwoma rozwścieczonymi drapieżnikami, prawda?
-Wykończycie mnie! Naprawdę nie umiecie ze sobą wytrzymać bez kłótni nawet 10 minut?
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin