Więzień Azkabanu, Elleen.pdf

(111 KB) Pobierz
718648803 UNPDF
Elleen
"Więzień Azkabanu"
„Każdy z nas jest Odysem,
Co wraca do swej Itaki”.*
Wokół panowała niemal idealna cisza. Wiatr kołysał delikatnie liśćmi drzew, a blask
księżyca zdawał się oświetlać okolicę lepiej niż słońce. Pełnia — pomyślał Syriusz i
uśmiechnął się słabo. Gdzie dziś wyjesz, Lunatyku? Siedział na brzegu, raz po raz mącąc
ciemną toń patykiem. Do mokrego, podziurawionego ubrania poprzyczepiał się piasek,
posklejane od brudu włosy opadały strąkami na ramiona. W pewnej chwili Syriusz wyjął
patyk z wody i rzucił go z wściekłością w zarośla. Wstał, otrzepał brudną ręką ubranie i
ruszył przed siebie na chwiejnych nogach. Nie codziennie przemierzał Morze Północne
wpław. Z krzaków wybiegło kilka szczurów, piszcząc głośno. Rozpierzchły się po plaży i
tylko jeden wyhamował obok Syriusza, rozglądając się niepewnie za towarzyszami.
Ciszę przerwał chrzęst łamanej gałęzi.
Azkaban był najbardziej zniechęcającym miejscem na świecie. Ciemne, wilgotne
cele, obecność dementorów i rozdzierające krzyki szaleńców sprawiały, że włos jeżył się na
samą myśl o tym więzieniu.
Cela Syriusza była jedną z najpilniej strzeżonych — zdrajca i masowy morderca
otrzymał to, na co zasługiwał. Mały, zupełnie ciemny pokój — jedynie cztery ściany i
brudna, zimna podłoga. Na początku budził się w nocy z krzykiem — widział Jamesa i Lily
w zgliszczach ich domu, widział małego Harry’ego kwilącego cicho w ramionach Hagrida,
widział Petera uciekającego w popłochu… Skamlał, wił się, wrzeszczał, dostarczając tym
samym strawy dementorom. Im bardziej był przerażony, tym bardziej oni zdawali się
zadowoleni. Tłoczyli się koło celi, sycąc głód uczuć jego cierpieniem. Nie widział nic poza
pozbawionymi wyrazu twarzami przyjaciół. Nawiedzały go w snach, prześladowały, gdy nie
spał. Nie mógł jeść, pić, oddychać. Chciał umrzeć. Z każdym dniem wycie stawało się
cichsze, a tłum dementorów topniał…
Gdzieś w umyśle Syriusza zaczęła formować się myśl, dzięki której udało mu się
zachować choć odrobinę nadziei. Jestem niewinny. Chwycił się jej rozpaczliwie i
egzystował. Nie, nie żył — w ten sposób nie można żyć. Egzystował. Siadywał w kącie celi i
powtarzał do znudzenia: Jestem niewinny. Jestem niewinny. W końcu przestał rozróżniać
słowa tej mantry, zgubił gdzieś ich znaczenie. W Azkabanie nie było dni i nocy. Były za to
koszmary i urojenia. Były duchy przeszłości spacerujące po zacienionym suficie i głosy
odbijające się echem od kamiennych ścian.
Mijały dni, miesiące, lata… Czy ktoś je w ogóle liczył? Ból. Cierpienie. Samotność.
Przerażenie.
Wieczność.
Jestem niewinny.
Czasem przychodził ON. Siadał naprzeciwko Syriusza z nieodgadnionym wyrazem
twarzy i patrzył. Patrzył tak długo, aż Syriusz zaczynał wyć z rozpaczy. Nie poruszał się.
Czasem tylko szeptał cicho:
— Dlaczego, Syriuszu?
Chciał go złapać i krzyknąć: Nie odchodź! Ale zawsze, kiedy sięgał przed siebie, jego
ręka natrafiała na pustkę. A potem znów go widział, znów słyszał ten szept, znów jęczał w
gorączce:
— Jestem niewinny, Remusie. Niewinny.
W końcu i Lunatyk przestał go nawiedzać. Syriusz przestał myśleć o czymkolwiek.
Chciał żyć, nie wiedząc dokładnie, dlaczego. Chciał umrzeć, ale i w tym nie potrafił
dopatrzyć się sensu. Zawieszony między życiem a śmiercią przez dwanaście lat swojego
życia — zobojętniał.
Syriusz rozniecił ognisko na plaży, czując się jak dwunastolatek wymykający się pod
osłoną nocy na włóczęgi po zamku. Miał nadzieję, że w okolicy tak nieskalanej postępem
cywilizacyjnym nie spotka żadnego zbłąkanego czarodzieja lub, co gorsza, dementora.
Musieli już przecież zorganizować pościg. Pieczony ptak nieokreślonego gatunku — ani to
brzmiało, ani wyglądało zachęcająco, ale głód nie pozwalał Syriuszowi na wybrzydzanie.
Zaklął siarczyście, kiedy zaczęło kropić. Ściągnął niedopieczony posiłek z ognia i zaczął go
podejrzliwie obwąchiwać.
Sam był jak ogień — gwałtowny i niebezpieczny, podsycany wiatrem. Wiatrem,
który ucichł dwanaście lat wcześniej, ale wciąż poruszał delikatnie zasłoną, nie pozwalając
o sobie zapomnieć. Był ogniem, którego pospolita, kapryśna, zdradziecka woda nie potrafiła
ugasić, zupełnie niezgodnie z prawami natury. I choćby miał, niczym smok z jakiejś
słowiańskiej legendy, wypić tę wodę w pojedynkę, nie zamierzał się wahać. I niech mu
ziemia lekką będzie. Ziemia, ten azyl i ostoja, ta siła, której każdy Irlandczyk oddaje
należny hołd, a którą tylko głupcy zamieniają na wodę. Bo woda, jeśli się ją próbuje wziąć
do ręki, przecieka między palcami, a człowiek umiera z pragnienia. Wraca do ziemi.
Tacy byli — cztery żywioły.
Chłód Azkabanu był nie do wytrzymania. Zewsząd otaczały go zakapturzone postacie
wysysające każdą ciężko wywalczoną szczęśliwą myśl, zanim jeszcze zdążyła zacząć
rozgrzewać. Jego życie dzieliło się na przed i po. Mógłby przysiąc, że po trwało wieki. Było
mu już wszystko jedno, co je, kogo widzi, co słyszy. Prawie nie miewał już snów, nie
nawiedzały go żadne duchy przeszłości. Raz czy dwa budził się przerażony, ociekający
potem, zdyszany jak po długim biegu. Wtedy wiedział, że znów tam byli — w jego snach —
Lily, James, Remus, Harry... I Peter.
Zdrajca!
Jestem niewinny.
Więźniowie nie opuszczali swoich celi. Nie tam, gdzie przebywał. To była część
więzienia, w której trzymano najzagorzalszych zwolenników Voldemorta. Tych, którzy
popełnili straszliwe zbrodnie. Tych, którzy zabijali bez litości. Tych, którymi Syriusz
pogardzał najbardziej, prawie tak bardzo jak zdrajcami.
Rzadko pojawiał się ktokolwiek nowy. Krótko po wtrąceniu do Azkabanu zdawało mu
się, że widział Bellatrix i jej męża prowadzonych przez dementorów. Potem długo słyszał
krzyki kuzynki, nie mniej rozpaczliwe niż jego własne. Tak, to musiała być ona. Bella.
Chluba jego rodziny. Psychopatyczna wielbicielka Voldemorta i godna żona swojego męża.
Śmierciożerczyni. Brzydził się nią tak samo jak brzydził się Regulusem i Narcyzą, jak
brzydził się rodzicami.
Mniej więcej rok po jego uwięzieniu skończyły się masowe wtrącenia do lochów.
Znajome krzyki stawały się coraz cichsze. Niektóre — po kilku dniach, miesiącach, latach
— milkły całkowicie.
Syriusz zastanawiał się, dlaczego z każdym dniem Azkaban działał na niego słabiej,
pozostawiając tylko uczucie pustki, znudzenia i żalu. Wszystko wydawało się tak złowieszczo
znajome — krzyki, chłód, obłąkańcze śmiechy, smutek, strach. Nie potrafił odnaleźć w sobie
nawet odrobiny szczęścia. Entuzjazm, jaki ostatkiem sił próbował z siebie wykrzesać, gasł
za każdym razem, gdy słyszał gwiżdżący odgłos wydobywający się spod kapturów
dementorów.
Kiedyś to nadrobię, Harry.
Wielki, czarny pies wychynął zza śmietnika i złapał w zęby leżącą na ziemi gazetę.
Już miał się wycofać, kiedy dostrzegł w ogródku pobliskiej restauracji parę kłócącą się
zażarcie nad stygnącym posiłkiem — z różdżki kobiety strzelały czerwone iskry. Wypluł
gazetę i poczłapał w stronę stolików. Rozejrzał się uważnie, porwał z talerza stek i dokonał
widowiskowego odwrotu, żegnany przekleństwami klienta restauracji oraz perlistym
śmiechem jego partnerki.
Kiedy znalazł się z powrotem w swojej kryjówce, przybrał ludzką postać i
niecierpliwie rozłożył gazetę. Z pierwszej strony mrugała do niego jego własna twarz, której
przyglądał się przez chwilę z niedowierzaniem. Wątpił, czy ktokolwiek potrafiłby
rozpoznać w nim tego przystojnego, uśmiechniętego mężczyznę, którym był kilkanaście lat
wcześniej. On sam nie potrafił. Oprócz ciągnącego się przez kilka stron artykułu o złym,
niebezpiecznym Blacku i postępie (a właściwie jego braku) w pościgu, nie natrafił na nic,
co mogłoby go zainteresować. Odrzucił ze złością gazetę w kąt i położył się na zimnym
kamieniu. Odkąd uciekł z więzienia, nie mógł spać. Stale był zmęczony i nie potrafił się
skupić. Przekręcił się na bok, bo od bezustannego wpatrywania się w sklepienie jaskini
robiło mu się niedobrze, i dla odmiany zaczął przeklinać w myślach Azkaban, Petera,
dementorów, Petera, Proroka , Petera…
Kiedy poczuł, że lada chwila znowu wybuchnie, zaczął szybko myśleć o Harrym,
mając nadzieję, że wściekłość minie. Rany po poprzednim okładaniu pięściami skalnej
ściany jeszcze się nie zagoiły. Wyobraził sobie zielonookiego Jamesa zerkającego znad
książki do eliksirów na swoją miotłę i uśmiechnął się do siebie. Idealna mieszanka Rogacza
i jego uroczej żony. Harry — jego chrześniak.
W celi było zimno, jak zwykle. Syriusz wcisnął się w kąt, rozpaczliwie próbując
zatrzymać choć trochę ciepła. Dementorzy byli tego dnia wyjątkowo aktywni, jakby
niespokojni. I chociaż przestali już na niego działać z taką mocą jak na początku, to ich
ożywienie wciąż nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Podciągnął kolana pod brodę
i zaczął przypatrywać się pająkom budującym sieć między żelaznymi prętami. Ciekawe, czy
dementorzy mieli na nie wpływ?
Domyślał się, że właśnie nadeszła pora kolejnej wizyty Ministra Magii. Niezbyt
dobrze znał Knota, ale słyszał o nim mnóstwo niepochlebnych opinii, zanim jeszcze trafił do
Azkabanu. Zastanawiał się, dlaczego, u licha, ktoś taki jak Knot został wybrany, i tłumaczył
to sobie faktem, że po klęsce Voldemorta w Dolinie Godryka społeczeństwo czarodziejów
nie potrzebowało nikogo wyjątkowo potężnego na to stanowisko. Gdyby potrafił się
uśmiechać, zrobiłby to na myśl o tym, że z pewnością tę posadę zaoferowano najpierw
Dumbledore'owi. Znów. A on zapewne grzecznie, acz kategorycznie odmówił. Knot był
nieporównywalnie głupszy i słaby. Nie nadawał się na ministra, przynajmniej według
Syriusza. Z dwojga złego Black wolał jednak tego idiotę niż Croucha, któremu zawdzięczał
towarzystwo dementorów przez jedną trzecią swojego życia.
Nie mylił się. To był Korneliusz Knot we własnej osobie. Syriusz doskonale rozumiał
wyraz obrzydzenia na jego twarzy — obecność dementorów na każdego działała tak samo.
Minister rozpoczął swój tradycyjny obchód, sprawiając wrażenie, jakby desperacko chciał
załatwić to jak najszybciej. Skulił się w sobie i wyglądał na jeszcze mniejszego, niż był w
rzeczywistości. Miął w rękach swój cytrynowozielony melonik, chrząkając za każdym razem,
gdy chciał wymienić jakąś uwagę ze swoim zastępcą — wysokim, chudym mężczyzną
zaciskającym dłonie na teczce z aktami.
— Black Syriusz, rok wtrącenia: 1981.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin