Piotr.Pytlakowski-Gangrena.UoM.doc

(97 KB) Pobierz
Gangrena

Gangrena

 

Zjawisko przestępczości zorganizowanej będzie istniało, bo to jedyny sposób na zarabianie szybkich i wielkich pieniędzy

Pojawiła się równo 10 lat temu, obchodzi właśnie urodziny. Przez kilka pierwszych lat była bezimienna – politycy upierali się, że w Polsce żadnej mafii nie ma. Chrztu dokonali dopiero dziennikarze. Z właściwą tej profesji skłonnością do przesady ogłosili wszem i wobec, że oto narodziła się nad Wisłą rodzima odmiana cosa nostry, camorry i triady. Brutalna, chciwa i groźna. To dziennikarze wprowadzili do społecznego obiegu nazwy: Pruszków, Wołomin, Otwock. Przez 10 lat polscy mafiosi wykonywali swój fach w poczuciu bezkarności. Rabowali, przemycali, mordowali – a wszystko w świetle jupiterów i bez skrępowania. Nawet jak trafiali za kraty, to na krótko. Ostatnie akcje policji, aresztowania bossów Pruszkowa, procesy Dziada, Oczki, Krakowiaka i wielu innych pozwalają sądzić, że czas bezkarności już się skończył. Dlaczego jednak tak długo to trwało? Dlaczego pozwolono, aby przez całą dekadę polskie mafie rosły w siłę, bogaciły się i obracały brudnymi pieniędzmi?

 

PIOTR PYTLAKOWSKI

 

Opowiemy dzisiaj o polskiej mafii na przykładzie najpotężniejszej tego typu rodzimej organizacji – gangu pod nazwą Pruszków.

Można spierać się o nazewnictwo – czy to już mafia, czy zaledwie przestępczość zorganizowana. Można dyskutować na temat statystyki – ilu tak naprawdę członków liczą przestępcze struktury. Ale jedno jest pewne: gangsterskie grupy wysoce zorganizowane zagrażają porządkowi prawnemu. Z raportu MSWiA wiadomo, że naliczono mniej więcej 400 takich grup. Wiemy, że z Pruszkowem w szczytowym okresie (lata 1994/95) współpracowało około tysiąca gotowych na wszystko tzw. żołnierzy. Armie innych gangów też były liczne. W sumie szacuje się, że przez grupy przestępcze przewinęło się przynajmniej 50 tys., a niektórzy eksperci twierdzą, że nawet 100 tys. osób, a więc prawie dwukrotnie więcej niż wynosi pojemność wszystkich polskich więzień. Stały trzon polskich gangów ma 5 tys. przestępców.

Mafie zmonopolizowały przemyt spirytusu, papierosów i narkotyków, prowadzą nielegalne rozlewnie alkoholu i wytwórnie amfetaminy. Wzorem gangsterów amerykańskich z lat 30. wymuszają haracze od kupców, restauratorów, właścicieli agencji towarzyskich, a nawet znanych biznesmenów. Napadają na TIR-y, kradną samochody osobowe, obrabowują konwoje z gotówką. Prowadzą rozległe interesy. Nie płacą jednak podatków, a mimo to nigdy mafijnych bossów nie spotkała żadna dolegliwość ze strony kontroli skarbowej.

Nie pytano ich, jakie jest źródło pochodzenia pieniędzy, za które wybudowali luksusowe wille i nabyli eleganckie samochody. Pershing, ojciec chrzestny grupy pruszkowskiej, indagowany przez dziennikarza, skąd ma tyle pieniędzy, odrzekł, że to efekt szczęśliwej ręki do hazardu. Po prostu częściej wygrywa niż przegrywa. Inspektorowi skarbowemu takie wyjaśnienie pewnie by nie wystarczyło, ale żaden inspektor Pershinga o czystość jego pieniędzy nie pytał.

O możliwościach finansowych mafii opinia publiczna dowiadywała się przy okazji porwań. Za syna osławionego Dziada, uważanego za lidera mafii wołomińskiej, porwanego przez Pruszków, zażądano 100 tys. dolarów – okup prawdopodobnie wpłacono, bowiem syn Dziada niebawem został uwolniony. Potem stawki wzrosły nawet do pół miliona dolarów. Mafia jest szczególnie szczodra, kiedy chce pozbyć się konkurencji. Za zabicie brata Dziada, Wiesława N. ps. Wariat, Pruszków oferował początkowo (w 1994 r.) 50 tys. dolarów. Podobno zastrzelono go w końcu za pięciokrotność początkowej stawki. Życie dwóch oficerów policji z Centralnego Biura Śledczego liderzy Pruszkowa wycenili ponoć na milion dolarów. Tyle mieli oferować killerom wyszkolonym przez wielokrotnego mordercę Roberta K. ps. Ciolo. Co ciekawe, kilka miesięcy temu właśnie miliona dolarów zażądali dowódcy Pruszkowa za ochronę od jednego ze znanych biznesmenów. Pieniędzy nie dostali, biznesmen obawia się jednak, że mogą ponowić propozycję.

 

Wojna o strefy

Polska mafia narodziła się w 1990 r. jednocześnie w dwóch miejscach – okolicach podwarszawskiego Pruszkowa i w środowisku Polaków przebywających w Niemczech. W Pruszkowie gang zorganizowali wychowankowie słynnego w czasach PRL bandyty Barabasza.

W Niemczech skrzyknęli się złodzieje samochodów na czele z Nikodemem S., zwanym Nikosiem. Ambicje kierowania organizacją miał co prawda niejaki Zbigniew N., ale konkurenci podłożyli w jego aucie bombę i N. zamachu nie przeżył.

Nikoś, szalenie barwna postać, w latach 70. był bramkarzem w gdyńskim Maximie. Potem wyspecjalizował się w kradzieży aut zachodnich. W 1986 r. pojawił się w Hamburgu, gdzie otworzył sklep z elektroniką, ale była to tylko przykrywka. Nadal kradł auta, ale już na skalę przemysłową. Aresztowany uciekł z niemieckiego więzienia. Wrócił do Gdańska i tam niebawem wyrósł na szefa podziemnego światka. W 1998 r. zastrzelił go killer wynajęty przez ludzi z Pruszkowa. W całym kraju trwała wówczas wojna gangów. Trup słał się gęsto. Na samym tylko Dolnym Śląsku w walkach o kontrolę nad przejściem granicznym w Zgorzelcu zanotowano 16 śmiertelnych ofiar gangsterskich porachunków.

Po zabójstwie Nikosia i jego dawnego ochroniarza Szwarcenegera oraz sukcesie w bitwie zgorzeleckiej Pruszków tryumfował. Można zaryzykować twierdzenie, że wyrósł na największą i najbardziej niebezpieczną przestępczą strukturę w Polsce. Poza Krakowem, gdzie jak dotychczas nie udało się ludziom z Pruszkowa zdobyć większych wpływów, podwarszawski gang opanował kraj. W większych miastach jego interesów pilnują (pilnowali?) rezydenci. Siatka jest szczelna i precyzyjnie skonstruowana. Być może do dzisiaj gang rósłby w siłę, gdyby nie przerost ambicji poszczególnych pruszkowskich watażków. Początkowo działali zgodnie, ale szybko zaczęli rywalizować o wpływy.

 

Czerwona kartka od Kiełbasy

 

Pierwszą ofiarą wewnętrznej konkurencji był Zbigniew K. ps. Ali. Na bossa grupy namaścił go osobiście Barabasz. Według policjantów Ali miał szczęście w nieszczęściu. Koledzy nie pozbawili go życia, a jedynie odsunęli na boczny tor. – Został wyautowany – twierdzi funkcjonariusz rozpracowujący gang pruszkowski na początku lat 90. Być może dzięki temu ma dzisiaj spokój, nie ścigają go policyjni antyterroryści i może bez obaw zajmować się interesami (do niedawna prowadził sklep z alkoholem i dwa magazyny meblowe).

Wojciech K. ps. Kiełbasa miał mniej szczęścia. W 1996 r. został zastrzelony na ulicy w Pruszkowie. Zginął z ręki kompanów, bo, jak mówi były żołnierz gangu, chciał wyrosnąć za wysoko. Kiełbasa był człowiekiem ambitnym, dbał też o własny wizerunek. W 1994 r. niżej podpisany napisał w „Życiu Warszawy” na podstawie informacji uzyskanej od kolegi Kiełbasy (redakcja uruchomiła specjalny telefon dla czytelników, którzy chcieliby podzielić się swoją wiedzą o gangsterach, co ciekawe, dzwonili głównie sami mafiosi, donosili na siebie nawzajem), że o Wojciechu K. kumple mówią pogardliwie: penis. Następnego dnia zatelefonował osobiście Kiełbasa i zaprotestował: – Jaki penis? Za tego penisa daję ci czerwoną kartkę. Wiesz co to znaczy? Już nie żyjesz! Groźby już nie zdążył zrealizować, bo ktoś inny jemu wręczył czerwoną kartkę.

Bez wątpienia za wysoko wyrósł Andrzej K. ps. Pershing. Chciał jednoosobowo decydować o Pruszkowie. Nasz rozmówca, biznesmen, który znał Pershinga, twierdzi, że ten zamierzał wejść w legalne interesy, zrezygnować z dotychczasowej działalności.

– To był inteligentny człowiek – ocenia biznesmen. Dzisiaj już wiemy, że 5 grudnia 1999 r. wyrok na Pershingu prawdopodobnie wykonał inny „inteligentny” człowiek, były biznesmen Ryszard Bogucki, poszukiwany międzynarodowym listem gończym (według naszych informacji przebywa w Meksyku). Ale zleceniodawcą w imieniu Pruszkowa miał być Mirosław Danielak ps. Malizna, człowiek z najbliższego kręgu Pershinga.

Agentura wybiera wolność

Według policji bandą pruszkowską dowodzi sześcioosobowy zarząd: Leszek D. ps. Wańka, Zygmunt R. ps. Bolo, Janusz P. ps. Parasol (cała trójka już w areszcie) i Andrzej Zieliński ps. Słowik, Mirosław Danielak ps. Malizna (brat Wańki) oraz Ryszard Szwarc ps. Kajtek (poszukiwani listem gończym). Niższe piętro w hierarchii gangu zajmują: Żaba, Pawlik i Jąkaty. Wcześniej ze struktur wypadli m.in.: Wojciech B. ps. Budzik (odsiaduje wyrok za morderstwo), Czesław B. ps. Dziki (siedzi za napady na TIR-y), Marek K. ps. Oczko (proces w Szczecinie). Jarosław S. ps. Masa, po śmierci Pershinga postanowił zmienić front – podobno współpracuje z policją, licząc na status świadka koronnego.

 

Charakterystyczne, że wszyscy wyżej wymienieni działali w gangu od początku. Dziki, Parasol i Budzik w 1990 r. wpadli w policyjną zasadzkę w motelu George, ale do więzienia wtedy nie trafili – policja źle zebrała dowody. Bolo, Kiełbasa i Parasol brali udział w nieudanej akcji w Siestrzeniu (1990 r.), kiedy Pruszków próbował zrabować pieniądze należące do rosyjskiej mafii. Pawlik, Kajtek i Dziki napadali na TIR-y. Zmieniały się konfiguracje i sprawy, a ludzie zawsze ci sami. Dlaczego więc przez lata pozostawali bezkarni?

 

Bezkarność to może niewłaściwe określenie. Większość bandytów była przecież wielokrotnie karana. Ali ma na koncie 8 wyroków skazujących. Pawlik usłyszał wyrok skazujący go na 10 lat więzienia. Dziki – karany 9 razy w sumie na 33 lata więzienia. Parasol – skazany pięciokrotnie. Ale za kratami siedzieli krótko, korzystali z warunkowych zwolnień z powodu złego stanu zdrowia, przerw w odbywaniu kary. Adwokaci mafii używali wszelkich dostępnych kruczków prawnych, aby zapewnić swoim klientom wolność. Byli skuteczni.

Nasi policyjni rozmówcy twierdzą, że trzon Pruszkowa stanowiła agentura SB i milicji. – Dzisiaj już wiemy – mówi jeden z policjantów – że na początku lat 90. niektórzy gangsterzy pruszkowscy byli specjalnie chronieni. Ich polisą bezpieczeństwa miała być obietnica składania donosów na konkurencję, a szczególnie na bandytów przybywających ze Wschodu.

Pruszków umiejętnie korzystał z uprzywilejowanego statusu. Co pewien czas podrzucano policji informacje o nielegalnych rozlewniach alkoholu (w tym czasie banda zarabiała olbrzymie pieniądze na przemycie i fałszowaniu wódki). – Ich bezkarność wynikała też z naszej słabości – przyznaje policjant. Brakowało odpowiednich narzędzi prawnych, które dzisiaj już obowiązują: instytucji świadka incognito i koronnego, przesyłki kontrolowanej, prowokacji policyjnej. Nie wolno było używać tzw. przykrywkowców (policjantów przenikających w struktury mafii).

Ale działali przykrywkowcy w drugą stronę. – Istniały nieformalne powiązania – przyznaje nasz rozmówca. – W skrócie mówimy, że eksczwórka działała na dwa fronty.

Eksczwórka to dawni pracownicy IV wydziału Służby Bezpieczeństwa (rozpracowywanie Kościoła), którzy przeszli weryfikację i pozostali w policji.

– Wcześniej pracowali na zasadzie: zakoleguj się z księdzem – opowiada policjant. – Mieli to we krwi, spoufalili się z mafią.

 

Jeden z eksczwórkowców ze Szczecina, podejrzewany o współpracę z Pruszkowem, zmarł niedawno na zawał. Podobno był w miarę czysty, nie donosił mafii, a tylko zanadto się zakumplował.

Inna forma spoufalania trwa do dzisiaj. Policjanci, szczególnie z jednostek specjalnych, chętnie po godzinach dorabiają do skromnych pensji jako bramkarze w dyskotekach i nocnych klubach. Tam spotykają gangsterów, są z nimi na bliskiej stopie, w końcu mafiosi występują w roli klientów nocnych lokali, a klient nasz pan.

Jeden z pracowników Komendy Głównej popadł ostatnio w kłopoty, bo zbytnio spoufalił się z Jarosławem S. ps. Masa. Bywał z gangsterem na wódeczkach, odwiedzał go w domu. – Wydaje się, że robił tak z głupoty – mówi policjant z KG. – Może myślał, że jest taki sprytny i wyciągnie z Masy jakieś ekstra informacje.

Sprawę bada prokuratura w Olsztynie. Śledztwo wyjaśni, kto tak naprawdę wyciągał wiadomości – policjant od Masy czy na odwrót.

Banda pcha się do rządu

W języku prawniczym polskie mafie noszą miano związków o charakterze zbrojnym (za kierowanie takim związkiem grozi 8 lat więzienia, za udział – 5 lat). Ale kryminolodzy dostrzegają pewne cechy upodabniające polskie organizacje przestępcze do struktur mafijnych. Gangsterzy nawiązują kontakty z wpływowymi politykami, biznesmenami, dziennikarzami. Korumpują prawników i lekarzy (którzy wystawiają im fałszywe zaświadczenia o złym stanie zdrowia). Próbują prać brudne pieniądze inwestując je w legalne przedsięwzięcia. Bez wątpienia nie są to już zwykłe bandy skrzykujące się w celu dokonania skoku na kasę – jak w PRL – ale tajne, przestępcze przedsiębiorstwa, mające ambicje wywierania wpływu na struktury władzy.

Trzymajmy się przykładu Pruszkowa. W 1990 r. grupa pruszkowska wpadła na szatański koncept umieszczenia swojego człowieka na wysokim stanowisku w Ministerstwie Budownictwa. Prawdopodobnie chodziło o dostęp do informacji i możliwość wywierania wpływu na decyzje.

 

Pruszków chciał zarabiać prowadząc fikcyjne budowy luksusowych osiedli mieszkaniowych (kilka tego typu przewałek udało im się dokonać). Kandydatem mafii został Wojciech P., właściciel spółki budowlanej, ale policja zamiar udaremniła. Dwa lata później ten sam Wojciech P. próbował otworzyć w Katowicach salon gry w bingo. Wśród członków spółki powołanej do prowadzenia tego przedsięwzięcia były też znane z kronik kryminalnych nazwiska pruszkowiaków: Kiełbasy, Masy i Parasola. Rzecz całą miała uwiarygodnić obecność w tym towarzystwie niejakiego Konstantego C., znanego reżysera telewizyjnego, ale – znów po interwencji policji – spółce odmówiono zgody na otworzenie salonu.

Nasz rozmówca z KGP twierdzi, że do jednego z pierwszych rządów solidarnościowych grupa próbowała przeforsować na wysokie stanowisko w resorcie finansów biznesmena Jerzego K., przyjaciela samego Pershinga. I...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin