Howatch Susan - Za lśniącą zasłoną 02 - Cudowne moce.doc

(1991 KB) Pobierz

SUSAN HOWATCH

CUDOWNE MOCE

Przełożył Paweł Lipszyc

Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1995

Skan i korekta Roman Walisiak

 

Tytuł oryginału GLAMOROUS POWERS

Copyright © 1988 Leaftree Ltd

Redaktor Andrzej Gordziejewski

Ilustracja na okładce Robert Pawlicki

Skład i łamanie FELBERG

Projekt okładki FOTOTYPE

 

For the Polish Translation Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo

For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo

Wydanie I

ISBN 83-86133-99-6

Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN.

 

 

Opis z okładki.

SUSAN HOWATCH.

CUDOWNE MOCE.

Jon Darow, człowiek obdarzony zdolnościami parapsychicznymi, powraca do świata, który kiedyś porzucił, i staje w obliczu niespodziewanych pokus. Korupcja i inne plagi tego świata zagrażają jego przyszłości i szczęściu z Anną, kobietą, którą pokochał.

 

W Cudownych mocach" Susan Howatch dokonuje śmiałego zwrotu w swojej twórczości.

„Observer".

 

Susan Howatch uważana jest za jedną z najbardziej oryginalnych i twórczych powieściopisarek współczesnych. Już wkrótce nakładem Wydawnictwa Da Capo ukażą się jej kolejne książki.

ISBN 83-86133-99-6

 

 

Część pierwsza.

WIDZENIE.

 

„Ekstaza lub widzenie zaczyna się wówczas, gdy myśl, jak nam się wydaje, przestaje wywodzić się z nas samych. Stan ten różni się od marzenia sennego, ponieważ obiekt nie śpi. Różni się też od halucynacji, ponieważ nie ma tu miejsca żadne organiczne zakłócenie. Stan ten jest, albo chce uchodzić, za okresowe natężenie, nie zaś częściową dezintegrację zdolności umysłowych. Różni się on wreszcie od natchnienia poetyckiego, ponieważ wyobraźnia nie bierze w nim udziału. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że całkowicie zdrowi ludzie doświadczają niekiedy podobnych widzeń."

W. R. Inge,

Dziekan Katedry świętego Pawła w latach 1911-1934, Mistycyzm chrześcijański.

 

Rozdział pierwszy.

 

„Nagłość mistycznego widzenia jest rzeczą w pełni normalną; w niewątpliwie autentycznym Siódmym Liście Platona czytamy o »przeskakującej iskrze«, która rozpala w nim boskie natchnienie."

W. R. Inge,

Dziekan Katedry świętego Pawła w latach 1911-1934,

Mistycyzm w religii.

 

1.

Widzenie rozpoczęło się o szóstej; otaczający mnie pokój spowiło światło, jednak nie jasne światło pogodnego letniego poranka, ale mroczne światło deszczowego majowego świtu. Siedziałem na krawędzi łóżka, kiedy złote litery na okładce Biblii bez ostrzeżenia zaczęły lśnić.

Wstałem, barwa stolika nocnego pogłębiła się, po chwili deski podłogi zaczęły pulsować światłem, a kurki znajdującej się w kącie umywalki zaskrzyły się jak srebro w słońcu. Cofając się wzdłuż krawędzi łóżka, przylgnąłem plecami do ściany, zanim zdążyła nastąpić jakakolwiek kolejna zmiana świadomości. Pewny kontakt z twardym przedmiotem zmniejsza instynktowny lęk, jaki musi zawsze towarzyszyć tak radykalnemu przekroczeniu czasu i przestrzeni.

Po początkowym lęku przychodzi jednak równie instynktowna akceptacja. Wcześniej zamknąłem oczy, by zmniejszyć przerażenie wywołane dezorientacją, teraz jednak zmusiłem się do ich otworzenia. Cela wciąż migotała, z czasem jednak migotanie przeszło w poblask, aż wreszcie scena przypominała obraz oglądany przez odwrotną stronę teleskopu; widziałem własne ciało, odległe i porzucone, przylegające

7

 

do ściany obok łóżka, jakby zostało tam przybite niewidzialnymi gwoździami. Zajrzałem do środka - widziałem jak moje ciało przekręca głowę - i w tej samej chwili ciemność, przesuwając się z prawej do lewej, zaczęła zacierać obraz teleskopowy. Ponownie zamknęły mi się oczy, by jak wcześniej odgrodzić się od lęku przed dezorientacją, a kiedy je otworzyłem, znowu znajdowałem się w normalnym świecie.

Byłem sobą, zamieszkiwałem jak zwykle swoje ciało, idąc ścieżką przez bukowy las. O tyle, o ile byłem świadom jakichkolwiek emocji, zdawałem sobie sprawę, że otaczająca mnie zieleń uspokaja, choć irytował mnie powtarzający się krzyk turkawki. W końcu jednak turkawka zamilkła, a gdy ścieżka zaczęła schodzić w dół, spojrzałem w lewo na kaplicę w zadrzewionej dolinie.

Kaplica była niewielka, ale wspaniała w swej klasycznej symetrii; przywiodła mi na myśl dzieło Inigo Jonesa. W matowym zielonym świetle lasów żółty kamień lśnił ciemnozłoto, stanowiąc przepyszny kontrast ze znajdującymi się za nim szarymi średniowiecznymi ruinami. Ruiny skrywał częściowo bluszcz, ale podszedłszy bliżej, dostrzegłem szczeliny w murach wieży.

Dotarłem do dna doliny, stanąłem twarzą do kaplicy, od której dzieliło mnie już tylko pięćdziesiąt metrów murawy i właśnie wtedy zauważyłem walizkę. Stała na skraju lasu, upstrzona naklejkami, z których największą stanowił trójkąt w barwach czerwieni, błękitu i czerni; znajdowałem się zbyt daleko, by móc przeczytać napis. Później przypomniałem sobie, że patrzyłem na walizkę bez krztyny zdziwienia czy ciekawości. Szedłem do kaplicy ani trochę nie zwalniając kroku; sądzę, że nawet wtedy wiedziałem, że walizka jest tylko obrazem odciśniętym na siatkówce mego umysłu, symbolem, którego wtedy nie miałem zamiaru interpretować.

Pospiesznie wszedłem po schodach na taras, nacisnąłem klamkę, pchnąłem prawą połowę podwójnych drzwi i zatrzymałem się, by zlustrować wnętrze.

Kaplica nie miała nawy poprzecznej. Centralne przejście prowadziło do ołtarza znajdującego się po wschodniej stronie. Stół na ołtarzu uderzał surowością; jedyną ozdobę stanowił prosty drewniany krzyż, ale również wtedy nie odczułem zdziwienia ani ciekawości. Najwyraźniej byłem przyzwyczajony do tego widoku, podobnie jak do faktu, że nawa była tylko w trzech czwartych wypełniona klęcznikami. Przemierzając pustą przestrzeń oddzielającą drzwi od tylnego klęcznika, poczułem zapach lilii stojących w wazonie pod mosiężną tablicą pamiątkową

8

 

znajdującą się po mojej prawej stronie. Posłałem im zaledwie przelotne spojrzenie, gdy jednak ponownie popatrzyłem na ołtarz, zauważyłem, że światło uległo zmianie.

Blask słońca sączył się przez okno umieszczone wysoko po lewej stronie ołtarza, a kiedy promień padł ukośnie na krzyż, stanąłem jak wryty. Jeżeli nie znajdowałem się na południe od równika, byłem świadkiem niemożliwego zjawiska, ponieważ słońce nie mogło świecić z północy. Wpatrywałem się w światło, aż zaczęły mnie piec oczy. Osuwając się na kolana zasłoniłem twarz dłońmi, a kiedy widzenie wreszcie się rozwiało, w mym umyśle zrodziła się myśl, że muszę porzucić pracę, która tak bardzo mi odpowiadała i ponownie rozpocząć życie w świecie, do którego nie chciałem wracać.

 

2.

Otworzywszy oczy stwierdziłem, że znowu znajduję się w swojej celi. Nie stałem już z plecami przyciśniętymi do ściany, ale klęczałem przy łóżku. Pot zrosił mi czoło. Drżały mi ręce. Miały też miejsce inne fizyczne objawy, których wolałbym nie opisywać. Czułem się całkiem niezdolny do podjęcia codziennych zajęć, jednak szok, jakiego doznałem był tak silny, że automatycznie wykonałem rutynowe czynności poranne, a w kilka minut później opuściłem celę.

Być może popełniłem błąd, rozpoczynając tę opowieść od relacji z widzenia. Może powinienem był raczej podać kilka podstawowych danych biograficznych, ponieważ kilkakrotna wzmianka o „celi" prawie na pewno przywiodła na myśl czytelnikom, że przebywam w jednym z więzień Jego Królewskiej Mości. Niech mi będzie wolno sprostować tę omyłkę. Od siedemnastu lat jestem członkiem anglikańskiej społeczności zakonnej znanej jako Zakon Fordytów świętego Benedykta i świętego Bernarda. Można mnie nazwać ekscentrykiem, jednostką aspołeczną, a może nawet (ze względu na opisaną wizję) zaburzoną. Nie jestem jednak przestępcą.

Po to, by tak niezwykłe doświadczenie mogło zostać umieszczone we właściwym kontekście i być należycie osądzone, muszę przedstawić krótki szkic mego dotychczasowego życia. Na samym wstępie pragnę zaznaczyć, że pod wieloma względami było ono całkiem normalne. Wychowałem się w cieszącym się szacunkiem domu, uczęszczałem do odpowiednich szkół, a niedługo po dwudziestych trzecich urodzinach zostałem wyświęcony na kapłana Kościoła anglikańskiego. Następnie

9

 

ożeniłem się z młodą kobietą, która posiadała „powab", jak mówiono w czasach mojej młodości; późniejsze pokolenie, zdemoralizowane wojną - chyba teraz należy ją nazywać pierwszą wojną - określało to jako „coś". W latach, które nastąpiły po ślubie pracowałem jako kapelan w bazie marynarki wojennej w Starmouth, później zaś zgłosiłem się na ochotnika do pracy na morzu, toteż znaczną część czasu spędzałem poza domem. Nie było mnie na miejscu, kiedy w roku 1912 umarła moja żona. Przez kolejne siedem lat służyłem w marynarce, ale nie widzę konieczności opisywania moich doświadczeń wojennych. Dość jeśli powiem, że po bitwie jutlandzkiej morze już nigdy nie było dla mnie tym, czym dawniej.

Dlatego też w roku 1919 opuściłem marynarkę, obejmując urząd kapelana w więzieniu w Starmouth. Dobrą stroną tej zmiany był fakt, że mogłem częściej widywać swoje nastoletnie dzieci, jednak złą stroną był związek z instytucją uprawnioną do wymierzania kar cielesnych oraz kary śmierci, które całkowicie kłócą się z moim wyobrażeniem o chrześcijańskim traktowaniu ludzi. Mimo udręk nadal pełniłem swój urząd najlepiej, jak potrafiłem, aż w roku 1923 wybiła godzina wyzwolenia: ponieważ oboje moich dzieci rozpoczęło dorosłe życie, mogłem osiąść w wiosce Grantchester w hrabstwie Cambridge, gdzie fordyci mieli dom, i rozpocząć życie mnicha. Opata, Jamesa Reida, znałem jeszcze z czasów studenckich na oddalonym o dwie mile uniwersytecie, i chociaż straciłem z nim kontakt wiele lat wcześniej, ani przez chwilę nie wahałem się przed zwróceniem się do niego o pomoc, kiedy wreszcie mogłem wstąpić do zakonu.

Fatalne początki mego nowego życia naszkicuję tylko pobieżnie, mówiąc jedynie, że po trzech miesiącach spędzonych w Grantchester zostałem przeniesiony do farmy fordytów w Ruydale, gdzie mnisi żyli według surowych reguł cystersów i benedyktynów. Tam rozpocząłem pomyślną karierę mnicha, która osiągnęła szczyt w roku 1937, kiedy przeniesiono mnie z powrotem do Grantchester, bym przejął po Jamesie Reidzie funkcję opata.

Ta krótka nota autobiograficzna - niezwykła bardziej ze względu na to, co pominąłem, niż to, co zechciałem ujawnić - jest wszystkim, co w chwili obecnej zamierzam powiedzieć o mojej przeszłości. Sądzę, że nie potrzeba mówić nic więcej, by pokazać, że pełnione przeze mnie obowiązki duszpasterskie zawsze wymagały silnej konstrukcji psychicznej, absolutnego zdrowia i znacznych zasobów sił duchowych. Krótko mówiąc, chociaż piszę jako mnich doświadczający widzeń, nie jestem ani histerykiem, ani schizofrenikiem. Jestem normalnym człowiekiem

10

 

o nienormalnych właściwościach, a posiadanie nienormalnych właściwości, jak zapewnił mnie opat James, kiedy byłem nękanym niepokojami młodym ordynandem, to sedno normalności.

- Strzeż się jednak tych cudownych mocy, Jonie! - ostrzegał mnie, kiedy rozmawialiśmy o moich właściwościach parapsychicznych. -Strzeż się tych mocy, które pochodzą od Boga, ale które z łatwością może skraść Diabeł!

Okazało się, że była to prorocza przestroga. W ciągu kolejnych dwudziestu lat, przed wstąpieniem do zakonu, moje życie stanowiło jedną długą walkę o osiągnięcie równowagi pomiędzy psychiką a duchem, by móc rozwinąć się właściwie jako kapłan, jednak w walce tej nie odniosłem zwycięstwa. Mój rozwój był znikomy. Zostałem kompetentnym kapłanem w tym sensie, że świat oceniał moją służbę duszpasterską jako skuteczną, jednak mój rozwój duchowy cierpiał od niewłaściwego przewodnictwa i niezdyscyplinowanej psychiki. Jak powiedział mi później ojciec Darcy, przypominałem niezwykle uzdolnione dziecko, które nauczyło się alfabetu, ale nigdy nie opanowało umiejętności czytania i pisania. Sytuacja ta zmieniła się jednak, kiedy zostałem mnichem, a zmieniła się, ponieważ po raz pierwszy spotkałem człowieka znajdującego się na takim poziomie duchowego rozwoju i obdarzonego czysto brutalną siłą osobowości, jakie były niezbędne dla mojego szkolenia.

Doszedłem do tematu ojca Darcy'ego. Ojciec Darcy łączy się z moimi widzeniami, ponieważ to on uczynił mnie takim człowiekiem, jakim dzisiaj jestem. Muszę go opisać, ale jak opisuje się błyskotliwego chrześcijańskiego potwora? Ojciec Darcy nie przypominał żadnego z mnichów, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Bez wątpienia odbiegał od wszelkich wyobrażeń, jakie mieli o mnichach święty Benedykt i święty Bernard. Zarówno żarliwie światowy, jak żarliwie duchowy (rzadkie i często dziwaczne połączenie), ten współczesny mnisi dyktator był nie tylko oddany, utalentowany i mądry, ale także brutalny, bezwzględny i oszalały na punkcie władzy.

Kiedy tylko objął urząd naczelnego opata w roku 1910, zabrał się do budzenia wszystkich czterech opactw, które drzemały smacznie przez dziesięciolecia, przejadając zasoby finansowe. Otrzepawszy z kurzu każdego z mnichów, zreorganizował system finansowy i zaczął zabiegać o względy nie tylko obu arcybiskupów, ale całej episkopalnej ławy w Izbie Lordów, by podnieść światowe znaczenie zakonu. Jako organizacja prywatna, zakon nie podlegał bezpośrednio Kościołowi anglikańskiemu, chociaż od momentu powstania w roku 1840 otrzymywał

11

 

nieco protekcjonalne błogosławieństwa kolejnych arcybiskupów Canterbury. Dzięki dyplomatycznym zabiegom ojca Darcy'ego, zarówno on, jak i jego opaci zaczęli się na powrót cieszyć szacunkiem hierarchii kościelnej. W tym samym czasie podniesiono znacznie duchowy poziom zakonu, i kiedy w roku 1923 zostałem mnichem, fordyci słynęli z przewodnictwa i rad udzielanych tym, którzy zwracali się do nich o pomoc. Przywrócenie benedyktyńskiej tradycji szkolnictwa również spotkało się z powszechną aprobatą.

Z powyższego opisu widać wyraźnie, że ojciec Darcy posiadał charyzmę przywódcy, ale w istocie odznaczał się charyzmą we wszystkich ważniejszych dziedzinach. Te dary Boga były wspierane i wzmacniane doskonale wyszkoloną, idealnie zdyscyplinowaną siłą psychiczną, którą w całości poświęcił służbie Bogu. Był wielkim kapłanem, wielkim mnichem i wielkim człowiekiem. Nie był jednak sympatyczny. Ojciec Darcy nie dbał o popularność. Podobne pragnienie uznałby za małostkowe i egoistyczne, wskazujące na zaburzoną psychikę, która wymagała duchowej kuracji. Ojciec Darcy dbał jedynie o szacunek ludzi spoza zakonu i posłuszeństwo jego członków; taki szacunek i posłuszeństwo były konieczne dla skuteczniejszej pracy dla Boga, a ojciec Darcy, jak wszyscy dyktatorzy, kładł duży nacisk na skuteczność.

Mój zwyczaj nazywania go ojcem Darcy jest nowy. Tylko ludzie spoza zakonu nazywają nas mnichami, posługując się nazwiskami poprzedzonymi tytułem „ojca", jeśli mnich jest osobą duchowną, lub „brata", jeśli świecką. Przez ostatnie trzydzieści lat mnisi zwracali się do ojca Darcy per „ojcze naczelny opacie", ale po jego śmierci w zeszłym miesiącu, aby odróżnić go od jego następcy, zaszła konieczność posłużenia się innym określeniem. W moim umyśle „ojciec Cuthbert" wywołuje jednak wizerunek starego, dobrodusznego spowiednika, który nie byłby w stanie spłoszyć gęsi. Zgodnie z regułą zakonu, według której wszyscy mnisi są równi w obliczu śmierci, podczas całej uroczystości pogrzebowej mówiono o nim jako o „Cuthbercie", jednak ilekroć padało to słowo, przez kongregację przechodziło coś na kształt dreszczu przerażenia, jak gdyby ojciec Darcy wciąż żył i wściekał się na taką poufałość.

Wszyscy opaci wzięli udział w pogrzebie. Cyryl przybył z opactwa Starwater, gdzie fordyci prowadzili prywatną szkołę; Aidan, mój były przełożony, przybył z Ruydale, a ja z Grantchester. Francis Ingram, prawa ręka ojca Darcy'ego, zorganizował pogrzeb i ugościł nas hojnie w londyńskiej siedzibie zakonu, jednak nie prowadził uroczystości.

12

 

Zadanie to przypadło Aidanowi, jako najstarszemu z pozostałych przy życiu opatów.

- Trudno uwierzyć, że stary odszedł - powiedział po pogrzebie Francis Ingram, nalewając sobie z karafki bardzo dużą szklankę porto, które w normalnych okolicznościach było przeznaczone tylko dla odwiedzających biskupów. - Miał cudowną umiejętność do utrzymywania nas wszystkich w stanie przerażenia! Bez niego będzie cholernie nudno.

Mnisi mają naturalnie wystrzegać się grubiańskiego słownictwa, czasami jednak opór przed bluźnierstwem wiąże się z tak wielkim wysiłkiem, że popadniecie w wulgarność uważa się za jedyną alternatywę dla popełnienia grzechu. Z życiem zakonnym łączy się znana prawda, że bez łagodzącego wpływu kobiet mężczyźni mają skłonność do grubiańskiej mowy i jeszcze bardziej grubiańskiego poczucia humoru. Kiedy w roku 1937 wróciłem do Grantchester jako opat, znalazłem społeczność w stanie takiego rozprzężenia, że rozmowy mnichów podczas cotygodniowej godziny wypoczynku przypominały nie klasztor, ale baraki marynarki wojennej w Starmouth.

Mój awans w roku 1937 miał charakter nieortodoksyjny nie tylko dlatego, że mnisi przestrzegający reguły benedyktyńskiej powinni całe życie spędzać w jednej społeczności, ale również dlatego, iż zazwyczaj mnisi sami wybierają spośród siebie opata. Ojciec Darcy uznał jednak, że w Grantchester oddam większe usługi zakonowi niż w Ruydale, a gdy w grę wchodziło dobro zakonu, tradycja nie stanowiła dla ojca Darcy'ego świętości.

- Serdeczne gratulacje! - powiedział Francis Ingram, kiedy przybyłem do londyńskiej siedziby zakonu, gdzie miano mnie zapoznać ze szczegółami nowego stanowiska. - Niezmiernie się cieszę! - Naturalnie obaj wiedzieliśmy, że jest wściekły, że zostałem opatem, podczas gdy on miał pozostać zwykłym przeorem, jednak obaj wiedzieliśmy również, że musimy udawać miłość braterską. Od mnichów oczekuje się obdarzania wszystkich ludzi miłością braterską, ale ponieważ większość mnichów to nie święci lecz grzesznicy, taka przykładna serdeczność przypomina z reguły Utopię, marzenie podziwiane ale nieosiągalne.

Dopiero w kwietniu 1940 roku, kiedy umarł ojciec Darcy, Francis i ja ujrzeliśmy, że nasza pracowicie demonstrowana miłość braterska jest oszustwem. Nie zamierzam szczegółowo opisywać mało budujących ostatnich godzin ojca Darcy'ego; taki opis bardziej przystoi

13

 

stronicom - najlepiej nie rozciętym stronicom - marnej powieści wiktoriańskiej. Dość jeśli powiem, że przez dwa dni wiedział, że umiera i postanowił czerpać przyjemność z tych ostatnich godzin, każąc nam siedzieć jak na szpilkach w niepewności co do osoby następcy.

Zgodnie z regułą zakonu, w normalnych warunkach onaci są wybierani, ale naczelny opat musi wskazać swego następcę. Ta całkowicie niedemokratyczna zasada wypływa z przekonania, że tylko naczelny opat jest w stanie wskazać człowieka, który najlepiej będzie kontynuował jego dzieło, a według stosownej procedury, umierający ma napisać nazwisko następcy i umieścić kartkę w kopercie, którą wolno otworzyć dopiero po jego śmierci. W ten sposób można uniknąć wszelkich wątpliwych przedśmiertnych oświadczeń słownych i zwolnić umierającego naczelnego opata od obowiązku zajmowania się sprawami światowymi w chwilach, kiedy powinien kierować myśli w inną stronę. Najwyraźniej jednak ojciec Darcy nie mógł sobie darować przyjemności oglądania naszych twarzy w momencie ogłoszenia nominacji, toteż uległ pokusie złamania procedury.

Staliśmy we czterech przy jego łóżku, trzech opatów oraz Francis Ingram.

- Oczywiście wszyscy jesteście ciekawi, w jaki sposób wybrałem następcę, więc powiem wam: zrobiłem to drogą eliminacji - powiedział stary tyran, napawając się władzą. - Jesteś dobrym człowiekiem, Aidanie, ale po tylu latach spędzonych na prowincji w hrabstwie Yorkshire nie dałbyś sobie rady w Londynie. Ty także jesteś dobrym człowiekiem, Cyrylu, nikt nie potrafiłby kierować szkołą lepiej od ciebie, ale zakon to nie szkoła, a poza tym, podobnie jak Aidan, jesteś stary, zanadto ulegasz przyzwyczajeniom.

Przerwał, by nacieszyć się milczeniem słuchaczy. Odniosłem wrażenie, że Aidan odetchnął z ulgą, naprawdę za nic nie chciałby opuszczać Ruydale. Twarz Cyryla była nieprzenikniona, jednak zdawałem sobie sprawę z jego zawodu i wiedziałem, że ojciec Darcy także ją wyczuwał. Francis tak bardzo pobladł z napięcia, że jego twarz przybrała odcień zielonkawy. To ucieszyło ojca Darcy'ego. Aidan go zawiódł, Cyryl ucieszył, a Francis wprawił w zachwyt. Pozostawałem ja. Ojciec Darcy spojrzał na mnie, ja spojrzałem na niego, a nasze umysły się zwarły. Recytując w myślach Ojcze Nasz, usiłowałem uchronić się przed jego psychicznym natarciem, kiedy jednak w połowie urwałem, uśmiechnął się. Był potwornym starcem, ale tak bardzo cieszył się życiem, że wiedząc, jak ulotna była jego radość, postanowiłem okazać serce; odwzajemniłem uśmiech.

14

 

Momentalnie wpadł we wściekłość. Miałem walczyć o nominacje z Francisem, a nie okazywać serce. Uświadomiwszy sobie jego gniew, pojąłem, że w ciężkiej chorobie fizycznej tracił kontrolę nad własną psychiką, a siły duchowe go opuszczały.

Przemówił do mnie:

- Teraz, jak sądzę, nie masz żadnych wątpliwości, że wskoczysz na moje miejsce! Dumny, arogancki Jonatan: zbyt dumny, by przyznać się do dzikiej ciekawości co do osoby następcy i zbyt arogancki, by wierzyć, że mógłbym poważnie brać pod uwagę inną kandydaturę niż jego! Ale tak właśnie było. Bardzo poważnie rozpatrywałem kandydaturę Francisa. - Westchnął, a kaprawe oczy zamigotały w ekstazie, gdy przypomniał sobie kolejny krok na drodze eliminacji. - Jak trudno było wybrać między wami dwoma! - szepnął. - Francis posiada pierwszorzędny umysł i talenty urodzonego administratora, ale Jonatan ma... cóż, wszyscy wiemy, co ma Jonatan, prawda? Jonatan ma Moce, Cudowne Moce, jak nazywał je biedny stary James, i to one uczyniły Jonatana najbardziej ekscytującym nowicjuszem, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem, niezwykle uzdolnionym, a przy tym tak niezdyscyplinowanym. Tak, Jonatanie, posiadasz te wszystkie talenty, których brak Francisowi, ale to właśnie one czynią cię bezbronnym w twojej nie kończącej się walce z własną dumą i arogancją. Francis jest może mniej uzdolniony, ale dzięki temu nie jest tak bezbronny, a poza tym... - zwrócił się teraz do Cyryla i Aidana. -Francis ma pochodzenie. Jonatan jest tylko owocem mezaliansu dyrektora szkoły z pokojówką. Podawałby tanie porto i klaret wszystkim ważnym gościom, a to nie byłoby dobrze, o nie, musimy tu pielęgnować właściwy styl, jesteśmy wielkim zakonem, największym zakonem Kościoła anglikańskiego, a naczelny opat musi żyć jak arcybiskup Canterbury w Lambeth. Tak więc, biorąc to wszystko pod uwagę - powiedział stary despota, zbliżając się do rozwiązania - oraz doprowadzając proces eliminacji do nieuniknionego końca, twierdzę, że następny naczelny opat powinien być człowiekiem, który potrafi odróżnić dobry rocznik klareta od vin ordinaire francuskich wieśniaków.

Żył jeszcze dostatecznie długo, by ujrzeć wyraz naszych twarzy. Pogodnie pogrążył się w śpiączce i podryfował ku śmierci, a w godzinę później, ku mojej wściekłości i przerażeniu, naczelnym opatem braci fordytów został nie kto inny, jak mój wróg, Francis Ingram.

Trudno sobie wyobrazić przełożonego gorzej kwalifikowanego do zajmowania się moim widzeniem.

15

 

3.

Antypatia, jaką żywiłem do Francisa, stanowiła na pewno główny powód, dla którego nie zwierzyłem mu się natychmiast po doświadczeniu wizji, choć możliwe, że czułbym równie silny opór przed zwierzeniem się Cyrylowi czy Aidanowi. Przez dwadzieścia cztery godziny po wizji znajdowałem się w szoku. Wierzyłem, że Bóg dał mi znak, że mam opuścić zakon, a wiara ta wywołała czysto emocjonalną reakcję: poczułem wzniosłą wdzięczność do Boga za to, że odsłonił przede mną swoją wolę w tak cudowny sposób. Składając dzięki w największej pokorze, na jaką mogłem się zdobyć, modliłem się, bym dostąpił łaski odpowiedzenia całym sercem na wezwanie.

W końcu jednak to emocjonalne trzęsienie ziemi ustało i zbudził się intelekt. Rozum usiłował dotrzymać kroku objawieniu, a efekt budził niepokój. Moją pierwszą jasną, trzeźwą myślą było przypuszczenie, że wizja wiązała się z klęską, jaką poniosłem ubiegając się o urząd naczelnego opata. Możliwa wydawała się następująca argumentacja: ponieważ zakon, uosabiany przez ojca Darcy'ego, odrzucił mnie, ja odrzucałem teraz zakon, a odrzucenie to, stłumione przez świadomy umysł, przejawiło się w formie psychicznego zakłócenia.

Ta niezwykle przykra ewentualność sugerowała, że popadłem być może w stan duchowego upośledzenia, a gdy tylko zacząłem się niepokoić o moje zdrowie duchowe, przypomniałem sobie, że rano miałem udać się do cotygodniowej spowiedzi.

Moim spowiednikiem był Tymoteusz, najstarszy mnich w opactwie, pobożny człowiek w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, który niewinną pogodą ducha zaskarbił sobie miłość społeczności. Po objęciu urzędu opata wybrałem Tymoteusza na spowiednika nie tylko ze względu na jego sędziwy wiek, ale również dlatego, że wiedziałem, iż nigdy nie zażąda, bym powiedział więcej, niż uznam za stosowne wyjawić. Powyższe stwierdzenie może się wydać niebezpiecznie cyniczne, ale zostałem wysłany do Grantchester, by wziąć rozprzęgniętą społeczność w karby, a ponieważ w takich okolicznościach nierozsądnym byłoby okazywać słabość komukolwiek, nawet najświętszemu ze spowiedników, uznałem, że muszę się oprzeć pokusie zrzucenia w konfesjonale ciężaru własnej izolacji.

Rozważając obowiązek zrzucenia ciężaru, któremu wyraz dała wizja, wiedziałem, że najprościej byłoby pominąć Tymoteusza, udając się do Londynu i przedstawiając problem przełożonemu. Czułem jednak opór

16

 

przed konfrontacją z Francisem. Czy mógłbym się wyspowiadać, nie wspominając o widzeniu? Możliwe, że tak. Było to najłatwiejsze rozwiązanie. Jednak najłatwiejsze rozwiązania często pochodzą od Diabła. Postanowiłem modlić się o wskazówki, ale kiedy tylko osunąłem się na kolana, przypomniałem sobie swego mentora i zrozumiałem, co powinienem zrobić. Ojciec Darcy ostrzegłby mnie przed duchową arogancją, toteż, z olbrzymim oporem, postanowiłem być przynajmniej częściowo szczery wobec spowiednika.

 

4.

...Potężne światło wpadało przez północne okno. W miarę, jak światło stawało się coraz jaśniejsze, klęknąłem, zasłaniając twarz dłońmi i w tym momencie zrozumiałem... - Przerwałem.

Tymoteusz czekał, zachwyt malował się na starej, pomarszczonej twarzy, a zamglone oczy zwilgotniały z podniecenia.

- Zrozumiałem, że widzenie się kończy - powiedziałem gwałtownie. - Otworzywszy oczy, ujrzałem, że znowu jestem w celi.

Tymoteusz sprawiał wrażenie zawiedzionego, ale wyszeptał niczym człowiek świecki po udanej wyprawie do kina:

- To było piękne, ojcze. Piękne.

Opanowałem poczucie winy wynikające z tego, że nie mogłem być wobec niego szczery i zmusiłem się, by powiedzieć:

- Wiem, że trudno wyrobić sobie opinię w tej sprawie, ale zastanawiałem się, czy mógł zachodzić pewien związek między widzeniem a śmiercią ojca naczelnego opata w zeszłym miesiącu.

Ponieważ nic nie wiedział o dramacie, jaki ojciec Darcy zainscenizował na łożu śmierci, spodziewałem się po nim całkowitego zaskoczenia, ale ku mojemu zdziwieniu Tymoteusz zareagował tak, jak gdybym przejawił błyskotliwą intuicję.

- Nie przyszło mi to do głowy, ojcze, ale owszem, to jak najbardziej sensowny domysł - wyznał. - Ojciec naczelny opat, teraz chyba musimy go nazywać ojcem Cuthbertem, traktował cię zawsze z taką dobrocią, tak żywo interesował się twoją duchową pomyślnością, że jest w pełni naturalne, że jego śmierć wywarła na ciebie silny wpływ. Teraz Bóg zesłał ci widzenie, by pomóc ci przezwyciężyć żal i wesprzeć cię na dalszej drodze duchowego rozwoju.

- Aha. - Nadal zastanawiałem się, jak mógłbym wygrzebać się z tego grzęzawiska oszustw, kiedy Tymoteusz ponownie mnie

17

 

zaskoczył przedstawiając interpretację tyleż intrygującą, co złożoną.

- Kaplica była symbolem, ojcze - oświadczył. - Przedstawia on twoje życie w zakonie, podczas gdy tajemnicza walizka pod drzewami oznacza twoje dawne życie świeckie, spakowane i porzucone. Twoja wędrówka przez kaplicę jest alegorią. Otworzyłeś drzwi, co oznacza przyjęcie cię do zakonu. Przemierzyłeś pustą przestrzeń bez klęczników, co jest obrazem twoich pierwszych, trudnych miesięcy życia zakonnego tu, w Grantchester. - Tymoteusz pamiętał mnie oczywiście jako udręczonego postulanta; jednym z najtrudniejszych aspektów mego powrotu do Grantchester był fakt, że wielu mnichów, znacznie mniej serdecznych niż Tymoteusz, krzywo patrzyło na konieczność podporządkowania się człowiekowi, którego pamiętali jako nieudacznego mnicha. - Przeszedłeś jednak przez tę pustą przestrzeń i dotarłeś do klęczników - mówił pogodnie Tymoteusz. -Oznaczają one nasze opactwo w Yorkshire, gdzie wreszcie znalazłeś zadowolenie, a lilie pod tablicą pamiątkową symbolizują zwieńczenie twego powołania. Przejście przez środek kaplicy musi oznaczać twój rozwój, który doprowadził cię do funkcji zwierzchnika nowicjuszy, a kończące wizję jasne światło to bez wątpienia ów grom z jasnego nieba, jakim była dla ciebie nominacja na stanowisko opata tu, w Grantchester. Oczywiście światło oznacza także światło Boga, uświęcające twoją wizję, błogosławiące twą dotychczasową pracę i zapewniające, że nawet bez przewodnictwa ojca Cuthberta dana ci będzie łaska pobożnego służenia Bogu w przyszłości. - Tu Tymoteusz przeżegnał się żarliwie.

Była to wiarygodna teoria. Jedyny problem leżał w moim niezbitym przekonaniu, że całkowicie mijała się z prawdą.

 

5.

Przedstawiwszy najbardziej palący problem w ten haniebnie niestosowny sposób, przeszedłem do wyznawania grzechów.

- Numer jeden: gniew - powiedziałem krótko. Moja spowiedź u Tymoteusza często przypominała listę dyktowaną przez biznesmena sekretarce. - Zbyt surowo potraktowałem Augustyna, kiedy ponownie zasnął w prezbiterium, a także Denysa, który wtargnął do spiżarni po wieczornym nabożeństwie. Powinienem być bardziej cierpliwy, bardziej wybaczający.

18

 

- Opat znajduje się w niezwykle trudnym położeniu, kiedy nie otrzymuje wsparcia od wszystkich członków społeczności - powiedział Tymoteusz. Był niesłychanie dobrym, miłym człowiekiem, nie tylko dlatego, że mi współczuł, ale również dlatego, że nie wspomniał, iż nasza społeczność miała zbyt wielu trutniów w rodzaju Augustyna i Denysa. Mój poprzednik, opat James, cierpiał na chroniczną niemożność odmówienia komukolwiek, co owocowało przyjmowaniem do zakonu ludzi, którzy nigdy nie powinni byli zostać dopuszczeni do ślubów. Większość z nich odchodziła przekonawszy się, że życie zakonne daleko odbiegało od ideału ich wymarzonej synekury, jednak silne jądro społeczności pozostawało i stawało się coraz bardziej bezużyteczne. W obecnym, zaburzonym stanie właśnie owo jądro mnie rozpraszało.

Odfajkowawszy w myślach „gniew", wyznałem grzech lenistwa.

- Moja praca kosztuje mnie obecnie wiele wysiłku. Często kusi mnie, by zostać w celi, nie po to by się modlić, ale próżnować.

- Twoje życie jest obecnie bardzo trudne - powiedział Tymoteusz z niesłabnącą łagodnością. - Musisz mieć do czynienia z młodymi ludźmi, którzy pukają do naszych drzwi w nadziei, że życie zakonne uchroni ich przed służbą wojskową, a z drugiej strony, co gorsza, masz do czynienia z obiecującymi, młodymi mnichami, którzy czują powołanie, by wrócić do świata i walczyć.

- Przyznaję, że zmartwiła mnie utrata Barabasza, ale muszę się z nią pogodzić, prawda? Jeśli mnich pragnie opuścić zakon, a jego przełożony stwierdza, że pragnienie to wypływa z prawdziwego powołania, taki przełożony nie ma prawa go zatrzymywać ani czuć później przygnębienia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin