Carpenter L. - Conan Gladiator.pdf

(389 KB) Pobierz
409500673 UNPDF
LEONARD CARPENTER
CONAN GLADIATOR
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE GLADIATOR
PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI
Catherinie i L. Sprague de Camp
I
NOCNE KOTY
Zajazd w Thujarze nie był tonącym w przepychu pałacem. Ściany z suszonego na
słońcu błota miały wystarczającą grubość, by wytrzymać napór srogich wiatrów
hulających po równinie Shemu, zniechęcać lamparty i tępić ostrza włóczni oraz
strzał grasantów. Gonty dachu nie dopuszczały do środka deszczu ani piasku, gdy
wokół szalały burze. Rygle u drzwi i okiennic broniły przed złodziejaszkami. W
gospodzie oferowano jagnięcy gulasz z czerstwym chlebem, cierpkie wino i
jabłecznik, ani mocniejsze, ani bardziej kwaśne niż napoje podawane w innych
wiejskich okręgach. Zajazd ów, w rzeczy samej, niewiele różnił się od setek
oberży, które Conan odwiedził w trakcie swych licznych wędrówek. Było tu dość
przytulnie, podziękował więc Cromowi za tych parę miedziaków w sakiewce, dzięki
którym mógł spędzić w Thujarze jeszcze kilka nocy. Pochylając się nad długim,
służącym za szynkwas drewnianym stołem Cymmerianin przyjrzał się bacznie obecnym
w gospodzie kobietom. Twardy orzech do zgryzienia te tutejsze dziewczyny znane z
ciętego języka i bystrego oka, jędrne i krągłe gdzie trzeba, o gęstych
miedzianych lub czarnych włosach, zmierzwionych i pozlepianych w grube strąki.
Na przykład Ellilia, kucharka, wyglądała nader ponętnie. Podobnie Sudith,
dumna córka oberżysty, dziki krokus rozkwitający na wiejskim podwórku. Niestety,
większość shemickich kobiet przejawiała zdecydowane zamiłowanie do życia
osiadłego i żywiła wrodzoną awersję do tułaczki. Poza tym nie miały za grosz
wyobraźni. Odpowiedzią na niewinną zaczepkę bywał cios zadany uzbrojoną w rożen
ręką albo chluśnięcie w twarz gorącą zupą.
Dwa wyjątki od tej reguły siedziały na ławie po obu bokach Conana, flirtując
radośnie z przystojnym Cymmerianinem. Młodsza z dziewcząt, Tarla, nie liczyła
się w tej rozgrywce. Chuda jak patyk, dopiero stawała się kobietą. Bawiła się
sytuacją, choć nie w pełni jeszcze pojmowała, o co w tym wszystkim chodziło.
Muskularna, obnażona pierś cudzoziemca, jego długie, kruczoczarne, przycięte tuż
nad brwiami włosy i jasnobłękitne oczy oznaczały dla Tarli jedynie dodającą
prestiżu, przystojną zdobycz w grze zwanej flirtem. Mimo to Conan tolerował
zuchwałe eksperymenty. Traktował swą wielbicielkę na poły jak dziecko, na poły
jak kobietę, nie próbując wszelako jej uwodzić.
Drugą kobietą była Gruthelda, dziewka stajenna. Aż nadto dobrze znała się ona
na stosunkach między przedstawicielami odmiennych płci, a jej wiedza wynikała
poniekąd z obserwacji powierzanych jej pieczy ogierów i klaczy. Miała ochrypły,
gardłowy śmiech i mocne zęby, których nie powstydziłby się dobrze odkarmiony
muł. Niestety oczy Grutheldy jakoś nie były w stanie patrzeć równocześnie w to
samo miejsce, a bełkotliwa, urozmaicona jąkaniem wymowa mogła być, jak sądził
Conan, wynikiem bliższego zetknięcia z końskim kopytem.
Towarzystwo Grutheldy dostarczało niemałych przeżyć. Ta dziewka była w stanie
zadziwić niejednego mężczyznę.
Conan podzielił się właśnie z dziewczętami porcją mocno przyprawionej
owsianki, gdy wtem zza drzwi oberży dobiegł zgiełk przekrzykujących się głosów i
piskliwe dźwięki jakiegoś instrumentu.
Daleko było do zmierzchu, więc dębowe wierzeje jeszcze nie zostały
zaryglowane. Rozwarły się teraz na oścież, by wpuścić do środka kolejnych
spragnionych i złaknionych gości. Do izby wkroczyła gęsiego hałaśliwa trójka o
wyglądzie wędrownych artystów.
— Cna gawiedzi, posłuchajcie — zaintonował pierwszy.
— Uszu pilnie nastawiajcie — wtórował mu towarzysz pod muzykę piskliwego
fletu.
Serdecznie wszystkich pozdrawiamy,
Na występ cyrku zapraszamy
Na plac targowy jutro z rana.
Rzecz się tam zdarzy niesłychana.
Ujrzycie bestie krwi złaknione,
Dziewki nadobne zapłonione,
Cuda i dziwy, czarów moc.
Wszystko się stanie, nim przyjdzie noc.
Jeśli nasz występ was zadowoli,
Sypnijcie groszem i klaszczcie do woli!
Śpiewając przybysze okrążali izbę. Na samym przodzie maszerował potężny,
muskularny mężczyzna, nieomal dorównujący Conanowi wzrostem i znacznie od niego
szerszy w klatce piersiowej. Obnażony do pasa, nosił zdobiony lśniącymi cekinami
kilt, sznurowane sandały i szeroki skórzany pas z wypolerowaną do połysku klamrą
znamionującą mistrza w zapasach. Miał czarne kręcone włosy, zmysłowe rysy i
pełne wargi. Szczeciniasty wąsik dodawał jego ustom pogardliwego wyrazu.
Olbrzym, nie zwalniając kroku, otaksował wrogim spojrzeniem przyglądającego mu
się krytycznie Cymmerianina, zjeżył się i ruszył na spotkanie nie rzuconemu,
lecz wyczuwalnemu wyzwaniu.
Conan na widok siłacza poczuł przypływ sceptycyzmu, ale i irytacji, wywołanej
buńczucznym zachowaniem obcego. W mgnieniu oka jednak skupił uwagę na drugiej z
nowo przybyłych osób. Była to kobieta w ciasno opiętym kostiumie, który
podkreślał kształty silnej, zgrabnej sylwetki. Zdawało się, że kosztowne
jedwabie zostały zszyte bezpośrednio na jej ciele. Wymogom skromności sprostać
próbowała kusa, nie sięgająca nawet połowy ud spódniczka. Lśniący przyodziewek
szczególnie podkreślał piersi pełne i krągłe, lecz skrępowane materiałem,
zapewne by nie kołysały się podczas gimnastycznych wyczynów. Kasztanowe włosy
nieokreślonej długości spięte zostały w zgrabny kok. Dłonie i ramiona kobiety
były silne i zadbane, nie ozdobione bransoletami ani pierścieniami, które
mogłyby przeszkadzać w wykonywaniu skomplikowanych ewolucji.
Widok akrobatki, tak różniącej się od miejscowych dziewczyn, ożywił w duszy
Conana dawne pragnienia. Cymmerianin znał już wcześniej dzielne wojowniczki,
nieugięte piratki i pełne gracji tancerki z wielkich miast. Właśnie te ostatnie
najbardziej odpowiadały jego gustom. Byłaby to w każdym razie przyjemna odmiana,
pomyślał. Zapominając o swoich dwóch adoratorkach, podźwignął się z ławy i
wyciągnął rękę. Pragnął zwrócić na siebie uwagę kobiety i zaoferować jej
poczęstunek lub przynajmniej zaproponować chwilę miłej rozmowy.
— Precz z łapami, ty przerośnięta beko sadła! Nie dotykaj!
Cofnąwszy dłoń, po której został boleśnie zdzielony, Conan odwrócił się i
ujrzał trzeciego członka trupy. Był to krępy, okrągłolicy karzeł, okutany w
szarą, workowatą opończę z naciągniętym mocno na czoło spiczastym kapturem.
Niziołek z niewiarygodną szybkością uderzył Conana końcem srebrnego fletu,
którego dźwięki wyznaczały marszowy rytm śpiewanej zapowiedzi występów. Minąwszy
Cymmerianina, karzeł obrzucił go czujnym, przenikliwym spojrzeniem. Conan zdał
sobie sprawę, że twarz kaleki, mimo ostrych rysów, nie jest wcale odrażająca.
— Zaczekaj, panie, tak się nie godzi. To afront — zaprotestował próbując
jednocześnie uwolnić się od Tarli i Grutheldy. — Chciałem tylko zapytać, czy ta
dama nie dotrzymałaby mi przez chwilę towarzystwa, gdyż chętnie zabawiłbym ją
rozmową i poczęstował kubkiem dobrego jabłecznika. Pragnąłem pochwalić wasz
kunszt i przepiękne kostiumy. Zwłaszcza zaś szaty pięknej pani, która…
— Zamilcz, dzikusie! — dobiegł go donośny głos. Siłacz przystanął i odwrócił
się. — Nie przyszliśmy tu dla zabawy.
— W rzeczy samej — dorzuciła urodziwa akrobatka, a jej czarne jak węgle oczy
zerknęły na Conana z zaciekawieniem. — Musimy obwieścić nasze przybycie w całej
osadzie i przygotować się do występu na jutrzejszym festynie.
— To prawda. Huk roboty przed nami — włączył się znów muskularny przywódca. —
Nie mamy czasu, by siedzieć w tej ciasnej norze i w towarzystwie jakiegoś
wiejskiego osiłka rozgrzewać się cienkim jak końskie szczyny paskudztwem, które
zowią tu jabłecznikiem.
Zmarszczył nos, powąchawszy zawartość kubka Conana, po czym stanął naprzeciw
Cymmerianina i wypiął pierś. Wyglądało na to, że arogancja przybysza jest nie
tylko pozą. Olbrzym zdradził swe prawdziwe uczucia. W jego zachowaniu wyczuwało
się osobistą urazę i pogardę.
— A co, jeśli wyrzucę cię za drzwi, ty tłusty, zuchwały obwiesiu? — rzucił
zaczepnie Cymmerianin. — Czy wtedy w tym zajeździe znajdzie się dość miejsca, by
piękna dama mogła odpocząć i przepłukać gardło w towarzystwie jednego ze swych
wielbicieli? — Mrugnął ponad lśniącym od oliwy ramieniem zapaśnika do nieufnie
zerkającej kobiety. — Jeśli zaś ty i twoi przyjaciele potraktujecie mnie z
należytym szacunkiem, kto wie, może pójdę z wami i pomogę w przygotowaniach do
jutrzejszych występów…
— Przestań mleć ozorem, bezczelny przybłędo! — warknął osiłek. Ruszył naprzód
i pchnął Conana w pierś otwartą dłonią. Cymmerianin zatoczył się w tył,
oblewając winem suknię Grutheldy. — Siadaj na ławie i milcz, cudzoziemcze, zanim
powiążę ci ręce i nogi na supły, byś nie ruszał się z miejsca, gdy cię o to nie
proszą.
— A zatem nie obejdzie się bez walki.
Conan podał kubek Grutheldzie i nie spuszczając oczu z wroga, zaczerpnął
kilka głębokich oddechów, rozłożył szeroko ręce i zakołysał się na palcach.
— Co to ma być? Knajpiana burda? Dobrze, ja, Roganthus Mocarny, przyjmuję
wyzwanie!
Cyrkowiec zastygł w postawie doświadczonego zapaśnika. Po chwili jednak
uniósł do góry prawą dłoń.
— Najpierw odepnij ten nożyk do szlachtowania świń, byś nie przebił się nim
jak rożnem, gdy wylądujesz na klepisku. — Wskazał na sztylet u pasa barbarzyńcy.
Ostrze, przeznaczone głównie do parowania ciosów, nie miało więcej niż grubość
dłoni.
— Ach, to. Jak sobie życzysz.
Odpiąwszy broń, Conan odwrócił się ku rozchichotanym, sekundującym mu
dziewczętom. Podał sztylet Tarli, która, jak uznał, byłaby mniej skora do użycia
go w chwili wyjątkowego podniecenia.
Ponownie stanął naprzeciw olbrzyma. Po chwili poczuł, jak wokół szyi
zaciskają mu się stalowe palce, ściągające go bezlitośnie ku dołowi. Zatoczył
się do przodu. Jedną ręką próbował jeszcze na oślep schwycić napastnika, lecz
osiłek jak piskorz wywinął się z jego uchwytu. Straciwszy równowagę, popchnięty
brutalnie, Conan wyrżnął głową w blat długiego stołu, przetoczył się po nim i
wylądował ciężko na klepisku.
— Rzut! Uwaga, szlachetni widzowie!
Conan jak przez mgłę słyszał donośne okrzyki karła:
— Pierwszy upadek z trzech, chyba że śmiałek sam się podda! Obstawiajcie, nie
żałujcie grosza! Ja, Bardolph, gwarantuję wam, że jeżeli wygracie, otrzymacie
swoje pieniądze co do miedziaka!
Niski mężczyzna krążył po izbie, przyjmując zakłady i zapisując wysokość
pobieranych kwot na woskowej tabliczce.
— Pamiętajcie, przyjaciele, Roganthusa nikt dotąd nie pokonał! Conan poderwał
się na nogi i ruszył gniewnie ku puszącemu się jak paw cyrkowcowi.
— Łajdaku, to nie był uczciwy chwyt! — zagrzmiał. — Tym razem mnie nie
zaskoczysz!
Jego słowom towarzyszyły gromkie okrzyki, zarówno drwiące, jak i pełne
zachęty. Goście podnieśli się z ław i zydli i zbili w krąg wokół walczących.
Wciąż dochodzili nowi, bez wątpienia przywabieni hałasem i krzykami. Zapasy były
w Thujarze nieczęstą gratką, a Conan jako cudzoziemiec nie wzbudzał sympatii
tubylców, którzy łaknęli teraz jego krwi.
— Podejdź, człowieku z Północy — odezwał się znów Roganthus — chyba że masz
już dość całowania ziemi! Jeszcze dwa upadki i odzyskasz honor. Nie lękaj się,
potraktuję cię łagodnie!
Nie skończył jeszcze drwić i naigrawać się, gdy Conan rzucił się na niego.
Zaatakował błyskawicznie, zamykając gruby kark osiłka w potężnym, morderczym
uścisku. Palce Cymmerianina ześlizgnęły się jednak po naoliwionej skórze.
Cyrkowiec schylił się i barkiem wyrżnął Conana w żołądek. Uderzenie odrzuciło
barbarzyńcę do tyłu. Potknąwszy się o coś, stracił równowagę i ponownie
wylądował na plecach.
Potrząsając głową, by pozbyć się wirujących mu przed oczami gwiazd, Conan z
wściekłością uświadomił sobie, że sprawcą jego haniebnego upadku musiał być
Bardolph, paskudny karzeł, który tymczasem odbywał kolejne okrążenie po izbie,
zbierając pieniądze i przyjmując dalsze zakłady od rozentuzjazmowanych
pojedynkiem widzów. Karzeł nie przypadkiem znalazł się za jego plecami, uznał
Cymmerianin.
— Kolejny upadek, człowieku z Północy. Coś takiego, tak szybko? — wykrzyknął
z udawanym zdziwieniem Roganthus, budząc entuzjazm wśród gawiedzi. —
Nieszczęśniku, chyba musisz się nauczyć omijać niewinnych gapiów. Nie powinieneś
się o nich potykać!
Conan odwrócił się ku niemu, nie podnosząc nawet z ziemi. Na czworakach jak
pantera skoczył naprzód. Jedną ręką oplótł grube kolano cyrkowca, po czym uniósł
je w górę i wykręcił.
Olbrzym stracił równowagę i zgiął się wpół. Conan przyjął na siebie ciężar
jego ciała. Dźwignął napastnika w powietrze. Obrócił się w miejscu i z całej
siły cisnął go na klepisko. Roganthus stęknął głucho, uderzając w twardą ziemię,
a tłum w okamgnieniu zamilkł.
— Dobra robota, Conanie! — zawołała wierna Gruthelda. — Powaliłeś go! Nie
pozwól mu się podnieść!
Kiedy jednak Conan przykląkł, by unieruchomić cyrkowca, ten zwinny jak wąż
wyślizgnął się i, opasawszy ramionami barbarzyńcę, usiłował przewrócić go na
wznak. Conan podbił mu kolano i pchnął przeciwnika na ławę, która runęła z
hukiem.
Roganthus w mig się pozbierał i zaatakował niczym raniony pyton. Walczący
tarzali się teraz po klepisku spleceni brutalnym uściskiem, roztrącając widzów i
przewracając meble. Na czworakach i na klęczkach, w pyle i błocie, każdy z nich
próbował uchwycić drugiego w sposób, który zapewniłby mu zwycięstwo. Wreszcie
Conan zdołał opleść ramieniem szyję siłacza i z całym impetem obalił go na wznak
na jedną z ław. Olbrzym wydał długi, przejmujący jęk.
Podejrzewając podstęp, Conan lekko tylko rozluźnił uścisk i spojrzał
Rogantusowi prosto w twarz. Siłacz nie użył jednak pięści ani nie próbował
strącić z siebie przeciwnika. Wywrócił tylko oczami i wybełkotał żałośnie:
— Na Seta, nie powinieneś był przeginać mnie przez tę ławę! To było nieczyste
zagranie! Chyba złamałeś mi obojczyk.
— Zatem pojedynek skończony? — zapytał Conan na tyle głośno, by mogli
dosłyszeć go wszyscy zebrani. — Przyznajesz, że jestem lepszym od ciebie
zapaśnikiem?
— Ależ skąd! — wtrącił się natychmiast flecista Bardolph. — Bynajmniej. —
Karzeł rzucił Conanowi mordercze spojrzenie. — Pojedynek zostaje przerwany z
uwagi na nieczystą grę. Zakłady tracą ważność, choć, prawdę powiedziawszy,
powinieneś zostać zdyskwalifikowany.
— Bzdura! — zaoponował Conan, dźwigając się z kolan. — Pokonałem go uczciwie.
— Jak możesz mówić takie niedorzeczności! Nie widzisz, że on wije się z bólu?
— Piękna akrobatka uklękła obok Roganthusa. Przeczesawszy palcami zmierzwione,
ubłocone włosy leżącego, pocałowała go w brudne czoło. — Biedaku, możesz wstać?
— Chyba tak. — Roganthus pozwolił, by muskularna kobieta pomogła mu się
podnieść, podczas gdy Conan gorliwie podpierał go z drugiej strony. — Aj! Chyba
mam też zwichnięte kolano! — Próbując się wyprostować, stracił równowagę i
wsparł ciężko na ramieniu swej towarzyszki. — Chyba będziesz musiała mi pomóc.
Sam nie dojdę do obozu.
— Pozwól, że ja ci pomogę — zaproponował Conan. Zerknął akrobatce prosto w
oczy. — Walka była uczciwa i nie żywię do niego urazy.
— Dobrze — mruknęła, odwzajemniając jego spojrzenie. — Jeśli chcesz spróbować
wszystko naprawić…
— Nie, nigdy! — zaprotestował gniewnie Roganthus. — Nie pozwoliłbym temu
tępemu osłu nieść nawet worka cuchnących, suchych krowich placków!
— Rozumiesz chyba, ty wielki, popędliwy osiłku, że ja cię tam nie zataszczę —
zauważył karzeł. — A skoro ten dziki barbarzyńca pokonał cię nieuczciwie i
haniebnie okaleczył, nie widzę, czemu nie mógłby ci teraz pomóc.
Mówiąc to zmuszał już gapiów, by się rozstąpili i w ten bezceremonialny
sposób torował sobie i pozostałym drogę ku drzwiom.
Conan ucałował na dobranoc znajome dziewczyny, po czym podał ramię siłaczowi,
który jeszcze się wzbraniał, mimo zwichniętego kolana. Tymczasem akrobatka
mocniej objęła Roganthusa, starając się nie urazić uszkodzonego ramienia. W
chwilę później cała grupa ruszyła wolno ku drzwiom, już bez takiej pompy, z jaką
tu przybyła, lecz ciesząc się równym zainteresowaniem ze strony mieszkańców
wioski.
Nad polami i łąkami równiny Shemu zapadał różowo — złocisty zmierzch. Niemal
wlokąc rannego siłacza, wyszli spomiędzy drzew i chat i skierowali się ku
zachodowi.
Po drodze Conan dowiedział się, że Bardolph i Roganthus byli Kothyjczykami.
Zgrabna akrobatka o kocich, typowo stygijskich rysach twarzy nazywała się
Sathilda i pochodziła z Shemu. Ich trupa składała się z kilkunastu cyrkowców
różnych nacji.
Niebawem oczom całej czwórki ukazał się obóz, rozbity tuż przy trakcie nad
brzegiem okolonego drzewami strumienia. W blasku ogniska widać było dwa jaskrawo
pomalowane cyrkowe wozy, niskie namioty i ciemne sylwetki bestii o lśniących w
mroku ślepiach. Krzątali się tu zwinni, muskularni mężczyźni w krzykliwych,
ciężkich od cekinów strojach. Obleczone w jedwabie kobiety właśnie
przygotowywały posiłek oraz posłania.
— Ooch, mój bark! — Głośnym zawodzeniem Roganthus obwieścił swoje przybycie.
— Obchodź się ze mną delikatnie, gruboskórny ośle, bo uszkodzisz mnie jeszcze
bardziej! Dajcie mi pić, i to dużo! Niechaj trunek ukoi mój ból!
Roganthus sarkał i pieklił się, gdy Conan wraz z Sathilda układali go na
poduszkach przy ognisku. Zjawili się i inni, by sprawdzić, co się stało. Jęki i
narzekania rannego nieuchronnie kierowały ich spojrzenia ku Cymmerianinowi.
Conan zastanawiał się, czy przypadkiem nie spróbują poszatkować go na kawałki
lub może ukamienować. Nie ruszył się jednak z miejsca i próbował wyglądać
najzuchwalej, jak tylko potrafił.
— Cóż, skoro okaleczyłeś naszego siłacza, musisz przejąć część jego
obowiązków — oświadczył szczupły, siwobrody mężczyzna o charakterystycznych
bossońskich rysach twarzy. Cyrkowcy zwracali się do niego z wielkim szacunkiem,
tytułując mistrzem Luddhew. Zmierzywszy Conana wzrokiem od stóp do głów,
mężczyzna machnął kościstą dłonią w kierunku otwartej skrzyni zawierającej
metalowe kołki i ciężki żelazny młotek. — Sathilda pokaże ci, co i jak masz
zrobić.
Dumnie wyprostowana akrobatka wzięła pochodnię i poprowadziła Conana na łąkę,
gdzie w trawie leżały już drewniane kłody i grube zwoje sznura.
— Te wsporniki trzeba solidnie umocować — wyjaśniła. — Jedna obluzowana lina
położy kres memu występowi. Taki wypadek może kosztować mnie nawet życie.
Pod nadzorem Sathildy Conan wbił mocno zaostrzone żelazne kołki w twardą
ziemię, obwiązał je linami i podźwignął do pionu jaskrawo pomalowane drewniane
pale. Pomiędzy nimi rozciągała się naprężona lina wraz z drabinkami sznurowymi i
trapezami. Sathilda sprawdzała każde wiązanie, od czasu do czasu zaciągając
mocniej któryś węzeł lub nakazując Cymmerianinowi wbić dodatkowo jakieś kołki.
Gdy skończył, podała mu pochodnię i, zrzuciwszy pantofle, wspięła się na
linę. Znieruchomiała na chwilę, po czym wykonała serię zapierających dech w
piersiach ewolucji na trapezach, by ostatecznie miękko, z gracją wylądować na
ziemi.
— Na razie wystarczy — rzekła do Conana z uśmiechem. — Jeżeli chcesz, możesz
zjeść teraz z nami wieczerzę.
Tymczasem do obozu zaczęły już nadciągać małe grupki miejscowej ludności.
Cyrkowcy nie marnowali więc czasu i okazji. Przy największym ognisku rozłożono
derki i przybysze jęli prezentować swe rozliczne talenty. Wróżka imieniem
Jocasta, ubrana w turban i chłopską suknię, rozkładała karty przepowiadając
przyszłość spragnionym tej wiedzy wieśniakom.
Na innym kocu trwała zażarta gra hazardowa, której towarzyszył brzęk
miedziaków i grzechot kości w kubku. Nieco dalej w kręgu zaaferowanych mężczyzn
wiła się i prężyła pulchna tancerka przy — odziana w skąpy, zdobiony cekinami
strój i muślinową woalkę. Przygrywał jej na flecie Bardolph. Kobieta, unosząc
ramiona ciężkie od bransolet, płynnie kołysała biodrami, a wreszcie z wdziękiem
przegiąwszy się ku tyłowi, jęła zębami zbierać rzucane jej monety.
Conan przystanął na chwilę, by przyjrzeć się popisom. W końcu odwrócił się i
podążył za Sathilda ku mniejszemu ognisku, rozpalonemu za wozami. Wyminąwszy
odpoczywających cyrkowców, dziewczyna pochyliła się nad kociołkiem i napełniła
dwie drewniane misy, dla siebie i Conana.
Obserwowany przez pozostałych, a najzjadliwiej przez Roganthusa, który do tej
pory zdążył już wysączyć dość wina, by popaść w stan półsennego odrętwienia,
Cymmerianin przysiadł obok swej nowej znajomej i zabrał się do jedzenia. Pragnął
rozpocząć rozmowę, czuł bowiem, że teraz Sathilda jest gotowa otwarcie
opowiedzieć mu o swoim życiu z cyrkową trupą. Oparzywszy wargi gorącym gulaszem,
czekał jednak cierpliwie. Tymczasem kobieta napełniała drewniane kubki z
zaopatrzonej w kurek beczułki.
Trunek okazał się tak mocny, że od razu uderzył mu do głowy. Conan niemal się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin