Maddox Roberts John - Conan waleczny.pdf

(420 KB) Pobierz
409500744 UNPDF
JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN WALECZNY
PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VALOROUS
I
MIASTO NA RÓWNINIE
Przez wąskie, spiczaste okno, ozdobione gipsowymi reliefami, wdarł się dźwięk
bębna, wiszącego na palu z brązu nad Wielką Bramą Khorhemish. Głuche echo
podchwyciły inne, mniejsze, umocowane ponad jedenastoma pozostałymi bramami
miejskimi. Ich dźwięk obwieszczał, że nadeszła pora zamknięcia wszystkich
dębowych wierzei. Każdy, kto nie znajdzie się w obrębie murów przed zamknięciem
bram, będzie musiał spędzić noc na trawiastej równinie. Próba wejścia do miasta
po zmroku mogła dla opieszałego wędrowca zakończyć się śmiercią.
Kobieta siedząca za masywnym stołem oderwała oczy od pergaminu pokrytego
stygijskimi hieroglifami. Ostatnie, czerwone promienie zachodzącego słońca,
wpadające przez wąskie okno, połyskiwały na wężowych bransoletach otaczających
jej obnażone ramiona i na diademie ze złotą głową kobry, spoczywającym ponad
czarnymi, prostymi brwiami. Na lekki gest dłoni tej kobiety z kąta komnaty
wyszedł wysoki mężczyzna. Miał na sobie pustynny strój mieszkańca wschodniego
Shem.
— Moulayu, już czas. Idź, znajdź człowieka, o którym rozmawialiśmy, i
sprowadź go tutaj. Po drodze powiedz gospodarzowi, by przyniósł więcej lamp.
Chcę dobrze przyjrzeć się temu mężczyźnie.
Moulay skłonił się nisko, kładąc dłoń na piersi.
— Jak każesz, pani.
Zszedł szerokimi schodami na mały dziedziniec wyłożony dwubarwną mozaiką, na
środku którego znajdowała się obrzeżona murem sadzawka. Przekazał polecenie
tyczące lamp i sklepionym przejściem wydostał się na ulicę.
O tej porze była ona prawie pusta. Pasterze i poganiacze wielbłądów zapędzili
zwierzęta na noc do zagród i stajni, a drobni kupcy na targowisku zwijali kramy.
Zatrzymując się od czasu do czasu, by zapytać o drogę, Moulay doszedł do
najstarszej części miasta. Tutaj, między bardziej zniszczonymi budynkami, na
wąskich uliczkach, panował większy zgiełk. Gdy reszta miasta zasypiała, ta
dzielnica budziła się do życia. Wyzywająco umalowana kobieta w skąpym stroju
kiwnęła w jego stronę, ale on zignorował jej zachęcający uśmiech. Poza tym nikt
go nie zaczepiał. Jego postawa i spojrzenie mówiły, że jest dumnym człowiekiem
pustyni. Śniada, pobrużdżona bliznami twarz i dzikie spojrzenie skutecznie
wypędzały wszelkie podstępne pomysły z głów ulicznych rabusiów.
Gospoda, której szukał, znajdowała się w opłakanym stanie. Wielkie kawały
pobielonej gliny odpadły od ścian, odsłaniając gołe cegły i trzcinową plecionkę.
Moulay schylił się wchodząc do zadymionego wnętrza. Podszedł do niego niski,
gruby mężczyzna i wytarł dłonie o brudny fartuch.
— Witam, panie! — zawołał oberżysta, usilnie starając się przekrzyczeć hałas
powodowany przez kilku grajków. — Czego sobie życzysz; jadła? wina? noclegu?
Wszystko to dostaniesz tutaj.
Moulay pokazał srebrną monetę i powiedział kilka słów. Na twarzy mężczyzny
odmalowało się zdziwienie.
— Cymmerianin? Tak, jest tutaj. Czego chcesz od tego łajdaka?
— To moja rzecz, ciebie nie dotyczy. Po prostu zaprowadź mnie do niego. —
Moulay rozejrzał się po izbie w poszukiwaniu człowieka, którego opisała jego
pani.
— Ci Cymmerianie to charakterystyczne plemię — powiedziała mu. — Będzie
wysoki i czarnowłosy. Jego oczy zapewne będą niebieskie. Skóra jasna lub ciemna,
w zależności od tego, jak długo przebywał na słońcu. Prawie na pewno będzie
silniejszy i szybszy od innych ludzi. Jak wszyscy barbarzyńcy z północy,
Cymmerianie mają gwałtowny temperament, zatem postępuj z nim ostrożnie.
W izbie nie było mężczyzny odpowiadającego temu rysopisowi. Przy stolikach
siedzieli mieszczanie i cudzoziemcy, w większości poganiacze karawan. Kości do
gry grzechotały leniwie. Później, kiedy wino poleje się strumieniami, goście
staną się bardziej zadziorni, dojdzie do kłótni i burd, przerywanych przez straż
miejską lub rozstrzyganych w mroku okolicznych zaułków.
Karczmarz, widząc spojrzenie Moulaya, powiedział:
— Nie, tutaj go nie ma. Od misiąca zamienia moją gospodę w istne piekło.
Chodź ze mną.
Ruszyli przez salę i weszli na górę po rozklekotanych drewnianych schodach.
Poddasze przedzielone było cienkimi ściankami na wiele małych, ciemnych klitek.
Karczmarz zdjął latarnię z haka i trzymając ją w górze podszedł do ostatniego,
najmniejszego pokoju. Nie było tam drzwi, w wejściu wisiała jedynie zasłona.
Moulay zerknął do środka i skrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.
— „To” ma być ten wielki, cymmeriański wojownik? — rzucił ironicznie.
Mieszkaniec pokoju siedział pod ścianą i pochrapywał cicho. Masywne ramiona
spoczywały na szerokiej piersi, a zwieszona nisko kudłata głowa podskakiwała
lekko w takt chrapania. Jedynym ubiorem wielkoluda była postrzępiona, biała
niegdyś opaska biodrowa. Na stopach miał sandały o zdartych podeszwach. MouJay
rozejrzał się po izdebce, której jedynym wyposażeniem był wyleniały dywan.
— Powiedział, że nazywa się Conan. Przyjechał miesiąc temu i wyglądał wtedy
jak turański generał — rzekł oberżysta. — Miał zacnego konia i siodło, miecz,
zbroje, łuk, wszystko! I złoto, którym szastał bez opamiętania. Każdej nocy pił,
grał z jakimiś typami spod ciemnej gwiazdy i stawiał im wino. Kiedy skończyły
się pieniądze, zastawił broń, konia i resztę dobytku. Sam widzisz, co mu
zostało! Strzęp brudnej szmaty. Rano próbowałem go wyrzucić, ale zagroził, że
skręci mi kark. Czekam więc, aż straż miejska wyjdzie na nocny obchód i zabierze
go stąd do wszystkich diabłów.
— Zatem jest zwykłym złodziejem — powiedział Moulay — i to głupim.
Najwyraźniej ukradł rzeczy, z którymi tu przyjechał. Może wcale nie jest
wojownikiem. Trudno, mimo to muszę go zabrać ze sobą. Możesz odejść, ale zostaw
mi latarnię.
Oberżysta wzruszył ramionami i zrobił, co mu kazano.
Moulay powiesił latarnię na kołku, kucnął przy śpiącym i chciał potrząsnąć go
za ramię. Ledwo jego palce dotknęły Cymmerianina, w górę wystrzeliła masywna
ręka, natychmiast owijając się na karku Shemity. Moulay sięgnął po sztylet, lecz
natknął się na drugą wielką dłoń zaciśniętą na rękojeści. Pomyślał, że
przeciętny człowiek budzi się zwykle powoli, a jego oczy są zaspane. Te, które
wpatrywały się w niego, były jasne i niezmącone. A jednak Moulay wiedział, że
ten mężczyzna naprawdę spał.
— Czy myślisz, że tak łatwo mnie okraść, psie? — warknął Cymmerianin. Ton
jego głosu był głęboki i zgrzytał w uchu.
— Jakiż miałbym pożytek z twojej brudnej opaski lub śmierdzących sandałów? —
wycharczał Moulay. Uścisk zelżał trochę.
— No to po co mnie budzisz, psie?
— Przyszedłem, by zaprowadzić cię do mojej pani. Zapłaci ci dobrze za
wykonanie pewnego zadania.
Conan puścił Moulaya i wstał. Moulay musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w
oczy. Cymmerianin był wyższy, niż się zdawało.
— Jakiego zadania? Mogę walczyć za pieniądze, ale nie jestem zabójcą ani
szaleńcem.
Moulay, speszony tak jasnym postawieniem sprawy, wygładził fałdy swej szaty.
— Wszystkiego dowiesz się od niej. Chodź ze mną, Cymmerianin przeciągnął się.
— Nie jadłem od dwóch dni. Twoja pani będzie miała ze mnie niewielki pożytek,
jeśli padnę z głodu.
— Postawię ci kolację, barbarzyńco — warknął Moulay. — Chodź na dół i zjedz
tyle, ile zdołasz.
Conan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— To więcej, niż sobie wyobrażasz.
Moulay zapukał do komnaty swej pani. Towarzyszył mu Conan, który zgodnie z
obietnicą zjadł za trzech i stracił wiele ze swej opryskliwości.
Gdy obaj weszli do najdroższej gospody w Khorshemish, jej właściciel spojrzał
na prawdę nagiego barbarzyńcę z konsternacją graniczącą z przerażeniem. Conan
niewiele dbał o zdanie mieszczan, ale wiedział, że jego wygląd może nie sprawić
korzystnego wrażenia na przyszłej pracodawczyni.
W odpowiedzi na pukanie Moulaya, kobiecy głos zawołał:
— Wejść!
Obaj mężczyźni weszli do środka.
— Pani, to Cymmerianin, którego chciałaś widzieć. Nazywa się Conan.
Moulay odsunął się w bok. Conan stanął przed kobietą i przyjrzał się jej
uważnie. Była piękna, miała prosto przycięte czarne włosy, ciemną karnację i
wspaniałe arystokratyczne rysy. Jej oczy były wielkie i czarne, podkreślone
tuszem. Czernidło, biżuteria w kształcie wężów oraz surowa, czarna szata mówiły,
że jest Stygijką. Conan nie lubił Stygii, jej starożytnego zła i czarów.
— Jestem Hathor–Ka. Zbliż się.
Conan niechętnie posłuchał. Zaczynając od palców u stóp, kobieta skrupulatnie
obejrzała każdy cal jego ciała, zatrzymując spojrzenie na potężnych udach,
szczupłej talii, szerokiej klatce piersiowej, ramionach i mocnych nadgarstkach
człowieka nawykłego do posługiwania się mieczem.
— Obróć się.
Nie wiedząc dlaczego, Conan usłuchał i został poddany takim samym
drobiazgowym oględzinom od tyłu.
— Zdajesz się nadawać — stwierdziła na koniec. Conan odwrócił się twarzą do
kobiety. Nieruchome, jakby wykute z kamienia stygijskie rysy sprawiały, że
trudno było ocenić jej wiek. Mimo jej niewątpliwego piękna Conan pozostał
obojętny.
— Więc jesteś Cymmerianinem — stwierdziła. — A ja potrzebuję właśnie
Cymmerianina.
— Dlaczego akurat Cymmerianina? — zdumiał się Conan. — Wynajmowano mnie
wcześniej ze względu na umiejętność posługiwania się mieczem i doświadczenia w
złodziejskim rzemiośle, ale nigdy z powodu miejsca moich urodzin.
Kobieta odchyliła się lekko do tylu i popatrzyła nań tajemniczo.
— Chcę, byś podjął się misji w twoim rodzinnym kraju. Chcę, byś dostarczył
coś do pewnej jaskini w górach Cymmerii. W zamian… — wyjęła zza pasa skórzaną
sakiewkę, którą z głośnym brzękiem rzuciła na stół — …to będzie twoje. Otwórz.
Conan podniósł sakiewkę i rozwiązał rzemienie. W migotliwym świetle świec
kusząco błysnęły złote, aquilońskie monety. Serce zadrżało mu z radości, ale
zachował niewzruszony wyraz twarzy.
— Jakie są warunki? Pół teraz, a połowa po wykonaniu zadania?
— Nie, jeśli zgodzisz się zrobić to, o co proszę, złoto stanie się twoje od
razu.
— Pani, czyżbyś była aż tak łatwowierna? Skąd możesz wiedzieć, że nie zniknę
z twą własnością chwilę po wyjściu za próg gospody?
— Mam wiele wad, Cymmerianinie, ale łatwowierność do nich nie należy. Wiem,
iż wy, Cymmerianie, nie łamiecie raz danego słowa. Przysięgnij, że wykonasz moje
polecenie.
— Niech tak będzie. — Conan podrzucił mieszek i złapał go w locie. —
Przysięgam, że dostarczę do Cymmerii i zaniosę do górskiej jaskini to, co
chcesz, cokolwiek by to było.
— To za mało.
— Jak to?! — warknął rozdrażniony. — Zawsze dotrzymuję danego słowa.
— Musisz przysięgnąć na Croma — rozkazała.
Conan, myśląc jedynie o złocie, nie zastanawiając się wiele powiedział:
— Niech będzie. Klnę się na Croma, iż wykonam twoje polecenie.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy pomyślał, że dałby worek złota, by móc cofnąć
te słowa. Skąd ta kobieta mogła wiedzieć o Cromie i jaki był jej cel?
Hathor–Ka, ponownie odchylając się do tyłu, rzekła z okrutnym uśmiechem:
— Tego słowa nie możesz złamać, Cymmerianinie. W Stygii posiadamy wiedzę o
wszystkich bogach, a twój bezlitosny Crom nie zniesie, by jego imię skalano
krzywoprzysięstwem.
— To prawda — przyznał Conan.
Kobieta skinęła na Moulaya, który podszedł do misternie zdobionej skrzyni.
Wyjął zza pazuchy ciężki klucz, otworzył zamek i wydobył ze skrzyni mały,
srebrny, zapieczętowany ołowiem flakonik. Na pieczęci widniały dziwne,
niepokojące hieroglify. Hathor–Ka przyjęła naczynie z rąk sługi i podała je
Cymmerianinowi. Conan wziął niechętnie flakon i zdziwił się jego lekkością.
— Jest pusty — powiedział.
— Nie, nie jest — zapewniła go Hathor–Ka. — Twoje zadanie jest proste. Kiedy
znajdziesz jaskinię, musisz rozpalić ogień. Potem odpieczętujesz flakonik i
wysypiesz jego zawartość w płomienie. Gdy to zrobisz, trzykrotnie głośno
wykrzykniesz moje imię. Pojmujesz?
Conanowi zjeżyły się włosy na karku. To były czary, a on nie chciał mieć z
tym nic wspólnego, jednakże musiał dotrzymać danego słowa. Niech Crom przeklnie
moją głupotę, pomyślał.
— A potem? — zapytał.
— Na tym twoje zadanie się kończy. Będziesz mógł zrobić, co ci się podoba.
— Dobrze — mruknął — to wydaje się dość proste. W jakiej górze jest ta
jaskinia? W Cymmerii jest wiele szczytów i w każdym może być jaskinia.
— Nie powinieneś mieć kłopotu z jej znalezieniem — odparła spokojnie. — Chyba
znasz górę zwaną Ben Morgh?
Conan poczuł, że dusza ucieka mu w pięty.
— Ben Morgh… — wyszeptał ze strachem.
— Tak. Flakonik musi zostać odpieczętowany w jaskini, którą oświetlają
pierwsze, poranne promienie słońca w czasie jesiennego zrównania dnia z nocą —
czarownica uśmiechnęła się, widząc przerażenie malujące się na twarzy
Cymmerianina. — Co cię gryzie, Conanie? Wydawałeś się być zadowolonym z siebie
bohaterem. Przestraszyłeś się górskiej wspinaczki?
— Ty stygijska suko! — wykrzyknął Conan, ignorując sięgającego po sztylet
Moulaya. — Ben Morgh to dom Croma! Ta jaskinia jest domem boga mojego ludu!
Człowiek przyczajony na dachu, tuż nad oknem, słuchał tych słów z dużym
zainteresowaniem. Trzymał się liny, której drugi koniec przymocowany był do
komina. Kiedy rozmowa dobiegła końca, mężczyzna cofnął się, odwiązał linę i
owinął ją sobie wokół talii. Poruszał się szybko i zwinnie. Teraz, gdy wykonał
zadanie, usiadł na krawędzi dachu i zerknął na ulicę. Było już bardzo ciemno,
ale on widział w mroku jak kot. Zobaczył Cymmerianina, który wyszedł
przygnębiony z gospody i ruszył w kierunku biedniejszej dzielnicy.
Mężczyzna, skacząc z dachu na dach dotarł aż do dzielnicy złotników, do domu,
na którego dachu znajdował się ogród. Szpieg wszedł do wnętrza budynku. W
wielkiej komnacie czekał grubas, siedzący z podwiniętymi nogami i rękoma
splecionymi na potężnym brzuchu. Oczy miał zamknięte.
— Jaganath? — zapytał niepewnie przybysz. Mówił w sposób właściwy ludziom
należącym do najwyższej kasty w Vendhii. — Już wróciłem.
Siedzący mężczyzna otworzył oczy i uśmiechnął się łagodnie.
— I czego się dowiedziałeś, Gopalu?
Młodszy mężczyzna zwięźle zrelacjonował przebieg podsłuchanej rozmowy.
Uśmiech, igrający na twarzy grubasa, rozszerzył się znacznie.
— Czar przeniesienia z Tuya! Ta Stygijka rzeczywiście jest sprytna! Dzięki
temu czarowi zaoszczędzi sobie trudów długiej podróży.
— A ty nie mógłbyś użyć tego czaru, wuju? Jaganath popatrzył na swojego
młodego krewnego z pobłażliwą życzliwością.
— Nie, Gopalu, bowiem wymagałoby to zatrudnienia osoby godnej zaufania, a ja
nie ufam nikomu poza sobą — znów łagodny uśmiech pojawił się na jego twarzy. —
Nie ufam nawet tobie. — Popatrzył na leżący na stole pergamin. — Teraz
przynajmniej nie ma wątpliwości. Hathor–Ka musiała znaleźć ten sam zaginiony
tekst z „Księgi Skelos”, na który ja natknąłem się wiele lat temu. Zastanawiam
się, ile jeszcze osób znajduje się w tej chwili w drodze do tego samego miejsca?
— Wuju, czy nie sądzisz, że nadszedł czas, bym dowiedział się, jaki jest cel
tej podróży? Przebyliśmy wiele lig z Vendii do tego barbarzyńskiego kraju, a ja
nadal nic nie wiem. Z pewnością nie w imię wiedzy znosimy tak wyczerpujące
trudy.
— Nie wiedzy, ale władzy — oznajmił z naciskiem Jaganath.
— Władzy? — powtórzył Gopal z błyszczącymi oczami.
— Dokładnie. Gdy byłem bardzo młody, niewiele starszy od ciebie, pobierałem
nauki w wielu różnych krajach. Pewnego dnia w bibliotece pewnego mędrca z
Aghrapuru znalazłem książkę, tomik frywolnej poezji. Już miałem ją odłożyć,
kiedy zauważyłem, że pergamin wyściełający wewnętrzną stronę okładki odkleił
się, a na jego drugiej stronie znajdują się dziwne litery. Wyciąłem go ostrożnie
i odłożyłem książkę na miejsce. Oto on — Wskazał pergamin leżący na stole. —
Potrafisz go przeczytać?
Gopal wyciągnął szyję, ale pismo było mu zupełnie obce. Co dziwne, te
tajemnicze znaki, choć wydawały się nic nie znaczyć, emanowały jakąś osobliwą
grozą, która zmusiła młodzieńca do odwrócenia wzroku.
— Nie, wuju — odpowiedział.
— Ja również wtedy nie potrafiłem. Jednakże, tak samo jak ty teraz odczułem,
że ten rękopis kryje wielką moc. Później, po wielu latach studiów u wielkich
mistrzów, poznałem owo pismo i przypomniałem sobie o tym pergaminie. To, co
znalazłem, okazało się fragmentem zagubionego rozdziału księgi ze Skelos,
napisanym w pierwotnym języku. Tekst ujęty jest w formie niejasnych
czterowierszy, ale sens przesłania zawarty między dziesiątą a dwudziestą linią
jest łatwy do zrozumienia i ma następujące znaczenie:
Nowa gwiazda pojawi się między rogami Byka. Rankiem tegoż roku w dzień
przesilenia, po blasku lata a przed chłodem zimy, nowy mistrz zostanie
wyniesiony ponad wszystkich czarnoksiężników ziemi. Panować będzie nie mając
rywali i równych sobie. Rankiem tegoż roku, kiedy dzień i noc będą równej
długości, gdy słońce wzniesie się i oświetli swoimi promieniami jaskinię na
górze Ben Morgh w Cymmerii, czarnoksiężnik, który tam zaintonuje Wielkie
Wezwanie Mocy, zostanie panem wszystkich innych magów. Uzyska on nieograniczoną
władzę nad czarami i nie umrze, póki nie trafi go Strzała Indry.
Siedzący w milczeniu Gopal zadrżał ze strachu.
— Co oznacza „Strzała Indry”, wuju? — zapytał nieśmiało.
— Strzały Indry to gwiazdy spadające z konstelacji zwanej Rydwanem Indry raz
na tysiąc lat. Mówi się, że osiem tysięcy lat temu jedna z nich zrównała z
ziemią pałac Króla Valusii. Ostatni raz Strzała Indry spadła zaledwie przed stu
laty, zatem ten, kto we właściwy dzień dotrze do jaskini i zaintonuje Wielkie
Wezwanie, przez co najmniej dziewięćset lat będzie największym czarnoksiężnikiem
świata — z twarzy Vendhianina opadła maska pozornej łagodności, ukazując nagą
żądzę władzy.
— Ten tekst mówi „mistrz” i „pan”, wuju. Czy kobieta może zatem żywić
nadzieję na uzyskanie Mocy?
— W tym starożytnym języku nie ma odmian, jest jedno słowo na określenie
kobiety i mężczyzny — wyjaśnił Jaganath. — Hathor–Ka zalicza się do elity
adeptów mogących zaintonować Wielkie Wezwanie. Zna je nie więcej niż dziesiątka
z nas. A ilu znalazło to proroctwo? Ja wiem o dwóch. Byłbym wielce zaskoczony,
gdybym dowiedział się o dwóch innych.
— A co zrobimy z Cymmerianinem?
— Droga do jego ojczyzny jest długa, najeżona niebezpieczeństwami. Coś może
mu się przydarzyć… — Jaganath uśmiechnął się chytrze. — Prawdę mówiąc, jestem
pewien, że przytrafi mu się coś złego.
Młodzieniec ruchem głowy potwierdził, że rozumie.
— Ale załóżmy, że przeżyje. Co wtedy? — zapytał.
— Będzie podróżował lądem — wyjaśnił cierpliwie Jaganath. — Musi przebyć
Ophir, potem Nemedię lub Aquilonię i przeciąć Gunderland bądź Kresowe Królestwo.
A gdy wreszcie zdoła dotrzeć do Cymmerii, będzie jeszcze czekała go długa droga
od granicy do góry Ben Morgh.
— Ależ, wuju — odparł Gopal. — Co powstrzyma barbarzyńcę przed udaniem się na
wybrzeże i wejściem na pokład statku?
Jaganath uśmiechnął się życzliwie i spojrzał na Gopala.
— To przenikliwe spostrzeżenie, siostrzeńcze. Prawdę mówiąc, ja właśnie tak
zamierzam postąpić. Pojedziemy na wschód, dotrzemy do rzeki Tybor w Argos,
wsiądziemy na barkę płynącą do portu Messancja, a stamtąd pożeglujemy na północ.
W taki sposób wygodnie dotrzemy do Vanaheimu, gdzie wyszukamy ludzi, którzy
zaprowadzą nas do Ben Morgh. Cymmerianin nie wybierze morskiej drogi, bowiem
wtedy, aby dotrzeć do Cymmerii, musiałby przeciąć Pustkowie Piktyskie albo
Vanaheim, a Piktowie i Vanirowie są śmiertelnymi wrogami Cymmerian.
— Zatem, jeżeli wygramy ten wyścig, co wydaje się pewne, zostaniesz
największym czarnoksiężnikiem wszechczasów — Gopal był jednocześnie przerażony i
zachwycony tą wizją.
— Będę tak potężny, jak bóg — rzekł Jaganath. — A ty będziesz drugim po bogu.
Conan siedział nad szklanicą wina, ale nie czuł jego smaku, Był przygnębiony
i nie zwracał uwagi na dziką muzykę i popisy tancerzy. Siedział w tawernie dużo
świetniejszej od tej, w której ostatnio zamieszkiwał. Od wysokiego aquilońskiego
najemnika kupił połataną, ale za to czystą tunikę. Zakup lepszej odzieży odłożył
do następnego dnia, do otwarcia targowisk. Z braku kieszeni sakiewkę ze złotem
trzymał na rzemieniu na szyi. Jedną złotą monetą zapłacił karczmarzowi za trzy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin