Perry Steve - Conan wyzwoliciel.pdf

(373 KB) Pobierz
409500757 UNPDF
STEVE PERRY
CONAN WYZWOLICIEL
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE FREE LANCE
PRZEKŁAD ROBERT PRYLIŃSKI
Dianne i Rayowi Capelli,
których uważam za lepszych
ode mnie
PROLOG
Dziesięć milionów lat przed przyjściem na świat pierwszego człowieka, najwyższy
szczyt
łańcucha górskiego, który kiedyś, w niewyobrażalnej jeszcze przyszłości, będzie
nosił nazwę
Gór Karpash, wznosił już majestatycznie swą ośnieżoną czapę. Stał on w miejscu,
które
kiedyś będzie granicą między Corinthią a Zamorą. Nie miał swego imienia,
albowiem nie
chodziły jeszcze po ziemi istoty zdolne je nadawać. Dopiero po wielu wiekach
miał być
nazwany Górą Turio.
Tego odległego, zimowego poranka niespodziewana eksplozja wstrząsnęła
najgłębszymi
korzeniami ziemi, powodując gwałtowną erupcję w górnej części wzniesienia.
Rozerwane
eksplozją skały, wyniesione w górę, stworzyły chmurę pyłów, która przesłoniła
słońce, a
potoki żarzącej się lawy spłynęły w dół zbocza, pożerając łapczywie gigantyczne
drzewa w
promieniu dwóch dni marszu od szczytu góry. Bezlitosna ręka destrukcji zmiotła z
powierzchni setki tysięcy zwierząt, chłostając bezbronną ziemię skalnym
deszczem, który nie
oszczędził niczego na swej drodze.
Aż na drugiej półkuli ziemi żywe stworzenia przystawały przerażone dźwiękiem
wypluwającej swe wnętrzności góry i nagle pociemniałym słońcem. A ryk żywiołu
mógł
równać się z krzykiem bogów.
Minął milion lat, nim krater pozostały po tej tytanicznej eksplozji zmienił się
w jezioro,
dorównujące wielkością małemu morzu.
Teraz zaś po dziesięciu milionach lat, blizny po kataklizmie niemal się zagoiły,
pod
kojącym działaniem wiatrów, deszczów i słonecznych promieni. Olbrzymi krater
wszakże
pozostał, a w nim głębokie jezioro o czystej, lodowatej toni.
Po samym zaś środku jeziora, bezimiennego i prawie nie znanego oczom i myślom
ludzkim, pływała naturalna mata, wypleciona z niezwykłych roślin, które wspinały
się nad
powierzchnię lazurowej wody. Ci, którzy czuli potrzebę nadawania im nazw, zwali
je
sargassową trzciną. Była ona tak gęsta i gruba, tak splątany tworzyła gąszcz, że
mogła
utrzymać na swej powierzchni niską budowlę, na tyle obszerną, by służyć za dom
dla tysiąca
ludzi.
Człowiek mógł cały dzień oddalać się od tego Sargassowego Pałacu, a jeszcze nie
dotarłby
do brzegów wyspy, na której pałac ów się wznosił. Często napotykałby na swej
drodze
obszary wody i musiałby iść bardzo ostrożnie, bo roślinna mata w wielu miejscach
była
naruszona przez czających się pod wodą drapieżników, którzy niczym w pułapkach,
tylko
czyhali na jeden nieostrożny krok ofiary. Dlatego też moment nieuwagi
wystarczył, by
człowiek wpadł w lodowatą, wodną otchłań i chciwe paszcze jej mieszkańców. A
nawet
gdyby wędrowcowi udało się uniknąć tych pułapek, zawsze mógł jeszcze paść ofiarą
istot
gnieżdżących się w splątanych nad wodną tonią kłączach, które przez wieki
nauczyły się już
cenić smak ludzkiego mięsa.
We wnętrzu tego wspólnego dzieła natury i ludzkich rąk, w niskim zamku z
roślinnych
pnączy, zamieszkiwała postać imieniem Abet Blasa, którą niektórzy znali też jako
Maga z
Mgieł czy Dimmę z Mgieł.
Choć dach jego siedziby miał kilka sporych otworów, wypełnionych taflami
najczystszego
kwarcu, zapewniających wewnątrz nieco słonecznego światła, to jednak tron z
drewna i kości
słoniowej, na którym zasiadał Dimma, otaczała gęsta mgła. Postać Dimmy również
zdawała
się składać z takiej mgły, jako że ludzkie oko nie mogło uchwycić wyraźnych
zarysów jego
ciała. Było ono tak samo niematerialne i ulotne, jak szarość otaczającego je
płaszcza z mgły.
Spośród tych mglistych oparów wyłoniła się istota, która na suchym lądzie
upodobniła się
do człowieka. Kiedyś przodkowie tych stworów żyli pod powierzchnią wody, ale
arkana
sztuki Maga z Mgieł dźwignęły je w górę drabiny ewolucji. Dimma nazywał je
selkie, a jego
kunszt uczynił z nich niezwykle pożyteczną służbę. Nie byli już wyłącznie
podwodnymi
stworami i na lądzie mogli z powodzeniem udawać ludzi, lecz pod powierzchnią
wody
zmieniali się w istoty, które człowiek mógł sobie wyobrazić tylko w najgorszych
koszmarach.
Selkie, który się właśnie pojawił, nosił imię Kleg. Przemówił śpiewnym tonem,
brzmiącym
raczej jak dźwięk instrumentu strunowego niż jak mowa:
— Mój Panie, przybyłem.
Falujący kształt Maga z Mgieł obrócił się ku selkie. Dimma skupił uwagę na
istocie, dla
której był prawdziwym i niekwestionowanym bogiem.
— Jak wykonałeś swą misję, Kleg?
— Panie. O sześć dni jazdy na grzbiecie tej bestii, którą stworzyłeś, znajduje
się las
Leśnego Ludu. Ustaliliśmy, że składnik, którego szukasz, tam właśnie się
znajduje.
Mag z Mgieł pochylił się gwałtownie. Jego oblicze zamigotało na krótko, jakby
lekki
podmuch wiatru na moment przepędził smugę mgły, i przez tę chwilę rysy twarzy
stały się
ostrzejsze.
Kleg poczuł nagły przypływ strachu i zimna w trzewiach…
— Czy więc przyniosłeś mi tę rzecz?
— Nie, Panie. Mieszkańcy Lasu są potężni i wrogo usposobieni. Podczas próby
wykonania
zadania zginęło czterech z twych sług. Zostało nas tylko dwóch i ucieczka była
najmądrzejszym wyjściem.
Dimma ponownie oparł się o tron. Selkie widział wyraźnie poprzez ciało swego
władcy
konstrukcję z drewna i kości słoniowej.
— W boju możesz stanąć za trzech ludzi, Kleg!
— To nic, mój Panie. Oni są silni i zwinni, i dobrze znają swój teren. Nawet my
nie
mogliśmy ich pokonać.
Abet Blasa zamilkł na moment…
— Czy jesteś pewien, że to, czego pożądam, znajduje się w lesie?
— Tak, mój Panie.
— A więc ich siła i zwinność na nic się nie zdadzą. Dostanę to, co jest mi
niezbędne.
Musisz wykonać swe zadanie. Idź i zbierz swych braci. Tuzin, setkę, tak wielu,
ilu
potrzebujesz… wszystkie stworzenia Sargasso są do twojej dyspozycji.
— Moje życie należy do ciebie — odparł Kleg, kłaniając się i wycofując z izby.
W rzeczy samej — pomyślał Dimma, patrząc na odchodzącego selkie. Twoje życie i
życie
stu tysięcy innych jest niczym w porównaniu z tym, co muszę dostać.
Uniósł się i popłynął przez olbrzymią przestrzeń izby. Wszędzie, gdzie się
przemieszczał,
gęsta mgła otaczała jego osobę, jakby kłęby oparów wypływały wprost z ciała
Maga… i tak
właśnie było.
Pięćset lat temu Dimma był młodym i głupim adeptem sztuki, pełnym arogancji i
przeświadczenia o swej nieograniczonej mocy. Pewnego dnia postanowił zmierzyć
się z
potęgą Czarnoksiężnika z Koth — pomarszczonego, bezzębnego starca, uznając, iż
jego moc
nie dorównuje wielkiej sławie. Ale tu się mylił. Może przeciwnik był bezzębny,
ale mocy ani
znajomości sztuki mu nie brakowało. W wyczerpującej bitwie starzec został
wprawdzie
pokonany, lecz zdążył jeszcze rzucić klątwę na pyszałkowatego Dimmę.
Łapiąc ostatnie hausty powietrza, umierający starzec zdołał się uśmiechnąć.
— Jesteś twardy — powiedział — nie ima się ciebie ogień ani żelazo… ale od tego
dnia…
to się zmieni… twe ciało będzie poddawać się wszystkiemu… stanie się mgłą… w
której
zawsze będziesz żył. Tak rzekłem i tak się stanie!
Potem starzec umarł, a Dimma nie przejął się jego słowami. Spodziewał się klątwy
w
takiej sytuacji. Obłożyło go klątwą w chwili swej śmierci już kilku adeptów
sztuki magicznej,
których zabił wcześniej. Jednak poradził sobie. Nie znaczyły dlań wiele. A
przecież zabił nie
byle kogo, bo kilku Magów Kręgu i Kwadratu. Pokonał też żółtych Czarnoksiężników
Turanu
i zmiażdżył niejednego ciemnoskórego pieśniarza magii z Zimbabwe. Jeden więcej
mag i
tyle.
Tak zdawało się na początku.
W miesiąc po pojedynku z Magiem z Koth, Dimma zabawiał się z kobietą. Sięgnął ku
niej
i… jego dłoń przeszła przez ciało niewiasty.
Dimma uciekł z tego miejsca i przekonał sam siebie, że padł ofiarą iluzji albo
nawet zbyt
dużej ilości wina i słabego oświetlenia… uwierzył w to wytłumaczenie. Ale z
biegiem
miesięcy klątwa starca z Koth rozkwitała z nasienia w wielki i gorzki kwiat.
Dimma stawał
się niematerialny i nie mógł jej przezwyciężyć, mimo że znał na to wiele
sposobów. Jednak
nie udawało się. I coraz bardziej stawał się istotą z mgieł, a nie z ciała i
kości. Wciąż mógł
używać swej mocy, wciąż władał swymi sługami, którzy mogli wykonywać za niego
zadania
wymagające fizycznego kontaktu, ale przyjemności ciała stały się dlań
niedostępne. Nie mógł
jeść ni pić, nie mógł zażywać przyjemności z kobietami. Nie czuł zimna ani
ciepła, nie mógł
niczego dotknąć. Stał się duchem żyjącym w białych oparach. Istotą pokrewną
bardziej mgle
niż ludziom.
Pięćset lat to jednak wiele czasu. Długie poszukiwania lekarstwa dały pewne
efekty. Ze
świętej jaskini w Stygii pochodził antyczny zwój będący jego częścią, z ruin
świątyni na
wyspie Sispath pochodził inny niezbędny składnik…
Agenci Dimmy przemierzali Czarne Królestwa Kush, Darfar, Keshan i Punt podobnie
jak
pomocne, mroźne ziemie Vanaheimu i Asgardu. Żadne miejsce na ziemi nie było zbyt
odległe, nie liczył się żaden koszt. Niektóre potrzebne składniki pochodziły
wszak z czasów
poprzedzających zatopienie Atlantydy…
Wreszcie Dimma zebrał wszystkie elementy niezbędne do zakończenia tej układanki…
wszystkie oprócz jednego. A on znajdował się niemal na jego ziemiach! Będzie go
miał za
każdą cenę. Minęło dwadzieścia lat, odkąd po raz ostatni, jedynie na mgnienie
oka, stał się
materialny. Nigdy zresztą nie wiedział, czemu zawdzięcza te krótkotrwałe
ucieczki spod
władania klątwy…
A teraz jego cierpienia miały się zakończyć, za kilka dni, może tygodni. I użyje
całej
mocy, jaką rozporządza, aby tak się stało, nawet jeśli miałoby to zdruzgotać
królestwo!
Dimma poczuł, jak zbłąkany podmuch wiatru uniósł go i przesunął. Ktoś zostawił
uchylone drzwi lub otwarte okno i zapłaci życiem za ten błąd! Wkrótce już nie
będzie musiał
cierpieć takiego poniżenia, a wtedy biada każdemu człowiekowi i każdemu
stworzeniu, które
stanie na drodze Dimmy. Biada!
I
Wąska górska ścieżynka przecinała strome skalne zbocze, a luźne głazy, leżące w
jej
poprzek, nie ułatwiały marszu. Mimo to podróżujący tamtędy młody mężczyzna
poruszał się
szybkim i sprężystym krokiem. Był bądź co bądź Cymmerianinem, a tam, skąd
pochodził,
ludzie uczyli się wspinać po górach równocześnie ze stawianiem swych pierwszych
w życiu
kroków. Młodzieniec ów, w którego błękitnych źrenicach odbijały się promienie
zachodzącego słońca, prześlizgując się następnie po szerokich barkach i czarnej
grzywie
włosów, nosił imię Conan. Jego cały strój stanowiła zarzucona na grzbiet, ledwo
wyprawiona
wilcza skóra, krótkie skórzane spodnie i sandały, których rzemienie opinały
ciasno postawne
stopy.
Chłodne górskie powietrze muskało dokuczliwymi podmuchami odsłonięte fragmenty
jego
ciała, ale zdawał się znosić to ze stoickim spokojem. Po lochach potężnego
labiryntu
podziemnych Czarnych Pieczar, w których zarówno on, jak i jego kompani umierali
już
dziesiątki razy, świeże powietrze było błogosławieństwem, niezależnie od
temperatury.
Wędrowiec zmierzał do Zamory, do Shadizar, miasta niegodziwców, gdzie planował
zamienić swoje złodziejskie umiejętności na jakieś bardziej lukratywne zajęcie.
Mówiło się,
że sprytem, silnym ramieniem i ostrym mieczem można było tam sporo zdziałać.
Jeśli dodać
do tego jego szybkość i kocią zwinność… mógł liczyć na znaczną poprawę losu i
zamierzał
skorzystać z tej okazji. Był młody, ale w swym życiu doświadczył już wiele i
nadszedł czas,
by zasmakował także bogactwa.
Podróż jednak trwała dłużej, niż sądził, a bogowie wciąż rzucali mu kłody pod
nogi. To
prawda, że czasem przyczyną zwłoki były atrakcyjne kobiety, ale przygody, jakich
doświadczał, nie stawały się przez to mniej niebezpieczne. Nekromanci,
czarnoksiężnicy i
potwory… jak każdy uczciwy człowiek nie przepadał za magią. Po ostatnich zaś
spotkaniach
z pustynną pięknością Elashi, z nieżyjącą kobietą–zombi Tuane, z wiedźmą z
jaskiń Chunthą,
zastanawiał się, czy wciąż jeszcze pożąda towarzystwa kobiet. W każdym razie
teraz był sam
i chwała za to bogom.
Ścieżka, którą szedł, nieco poniżej skręcała ostro w prawo i właśnie zza tego
zakrętu
dobiegł do jego uszu podejrzany dźwięk. Był ledwo słyszalny, nawet dla jego
wyostrzonych
zmysłów, nie mniej mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i dobył swego starożytnego
miecza,
o ostrzu w błękitnym odcieniu żelaza. Broń była ciężka i nie miała ozdób.
Rękojeść otaczała
zaledwie skóra. Jej zdobycie Conan okupił swego czasu potyczką z żywym
szkieletem
jakiegoś antycznego wojownika. Ostrze miecza było jak brzytwa i nowy właściciel
bardzo
dbał o jego stan, polerując kamieniami po każdym, najmniejszym nawet użyciu.
Uchwyciwszy miecz oburącz, w sposób podpatrzony u kapłanów–wojowników z górskiej
świątyni, Conan postąpił kilka kroków naprzód, pilnie bacząc, by nie potrącić
najdrobniejszego nawet kamyczka zaścielającego górską ścieżkę. Ten dźwięk nie
musiał
oznaczać niebezpieczeństwa, ot, mógł ukruszyć się kawałek skały, czy przemknąć
tamtędy
jakieś małe zwierzątko. Ale Conan nie pożyłby długo, przy trybie życia, jaki
wiódł, gdyby
lekceważył takie drobiazgi. Jego bogiem był Crom. A Crom dawał swym poddanym
tylko
jeden dar — siłę i rozum w momencie urodzenia — dalej musieli już radzić sobie
sami. Jeśli
któreś z dzieci Croma użyło swych pierwotnych darów w niewłaściwy sposób, szkoda
było
nawet marnować ostatni dech, by wzywać pomocy boga.
Przylegając plecami do skalnej ściany, która ograniczała ścieżkę z prawej
strony, Conan
podszedł do zakrętu. Uniósł miecz pionowo w górę, by nie zdradził przedwcześnie
jego
obecności, po czym zdecydowanym krokiem wychylił się zza skalnego załomu,
opuszczając
ostrze na wysokość ludzkiego gardła.
Tuż za zakrętem ścieżka rozszerzała się znacznie. Zobaczył, że brakowało
wyraźnie
fragmentu skały, który oderwał się stąd nadgryziony zębem czasu i warunkami
atmosferycznymi. W tej naturalnej niszy stała półnaga kobieta. Oparta plecami o
skałę,
trzymając w zaciśniętych dłoniach długą włócznię, szykowała się do rozpaczliwej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin