Spraque de Camp Lyon - Conan Szermierz.pdf

(339 KB) Pobierz
409500762 UNPDF
L. SPRAGUE DE CAMP
LIN CARTER
BJÖRN NYBERG
CONAN SZERMIERZ
PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC
TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE SWORDSMAN
LEGIONY ŚMIERCI
Conan, urodzony w posępnych i pochmurnych górach Cymmerii, jeszcze przed
ukończeniem piętnastego roku życia zdobył zasłużoną sławę wojownika, a opowieści
o jego wyczynach rozbrzmiewały wokół ognisk Rady. W tymże roku cymmeriańskie
plemiona przerwały odwieczne waśnie i połączyły siły, by odeprzeć aquiłońskich
najeźdźców, którzy zbudowali nadgraniczną twierdzę Venarium i zaczęli
kolonizować południowe obszary Cymmerii. Żądne krwi hordy górali spłynęły z
północnych wzgórz, wzięły szturmem twierdzę i wypędziły Aquilończyków za dawną
granicę. Conan był jednym z wyjących, opętanych bitewnym szałem wojowników.
Wówczas, pod Venarium, był ledwo wyrostkiem i choć jego budowa daleko odbiegała
od potężnej postury, jaką miał się szczycić w późniejszych latach, już mierzył
sobie sześć stóp i ważył sto osiemdziesiąt funtów. Był czujny i zwinny jak
urodzony człowiek lasu oraz twardy jak mieszkaniec gór. Po ojcu kowalu
odziedziczył siłę, która wraz ze zręcznością w posługiwaniu się nożem, toporem i
mieczem czyniła zeń strasznego przeciwnika.
Po splądrowaniu aquilońskiej twierdzy Conan wraca do swego plemienia. Gnany
młodzieńczymi tęsknotami i ciekawością świata, lecz krępowany rodową tradycją,
wplątuje się w plemienną waśń i w końcu bez żalu opuszcza rodzinną wioskę.
Przyłącza się do bandy Aesirów i bierze udział w najazdach na Vanirów i
Hyperborejczyków. Niektóre z hyperborejskich cytadel znajdują się w rękach
budzących powszechną grozę czarowników. Właśnie na jedną z tych warowni ruszają
Aesirowie.
1. KREW NA ŚNIEGU
Jeleń zatrzymał się na brzegu strumienia i podniósł łeb, wdychając mroźne
powietrze. Krople wody skapujące z jego oszronionego pyska wyglądały niczym
kryształowe paciorki. Słońce błyszczało na kasztanowej skórze i migotało w
rosochach rozgałęzionego poroża.
Cichy dźwięk, który zaniepokoił zwierzę, nie powtórzył się, więc jeleń
schylił łeb, by napić się wody szemrzącej wśród połamanego lodu.
Po drugiej stronie strumienia brzeg pokryty był gładką warstwą świeżego
śniegu. Pod ciemnymi gałęziami sosen rosły gęste, bezlistne zarośla. Z mrocznego
lasu dobiegał jedynie plusk kropel topniejącego śniegu. Między czubkami drzew
widać było szare jak ołów niebo.
Z gąszczu wyleciał rzucony z zabójczą precyzją oszczep. Długie drzewce
utkwiło za łopatką jelenia. Zwierzę podskoczyło, zachwiało się, kaszlnęło krwią
i upadło. Przez chwilę leżało na boku, kopiąc śnieg i szamocąc się w daremnej
próbie powstania. Potem ślepia jelenia zeszkliły się, głowa opadła bezwiednie, a
kopyta znieruchomiały. Krew, zmieszana z pianą, skapywała ze szczęki, plamiąc
szkarłatem dziewiczy śnieg.
Dwaj mężczyźni, którzy wyłonili się spomiędzy drzew, badawczo rozejrzeli się
po zaśnieżonej okolicy. Masywniejszy i starszy, najwyraźniej przywódca, był
olbrzymem o zwalistych barkach i długich, potężnie umięśnionych rękach. Muskuły
ogromnej klatki piersiowej i ramion pęczniały pod futrzaną opończą i bluzą z
szorstkiej wełny. Prócz tego miał na sobie szeroki pas ze złotą sprzączką oraz
kaptur z wilczego futra, który przysłaniał mu twarz. Gdy zrzucił go, by się
rozejrzeć, w słońcu zajaśniały złociste, lekko upstrzone siwizną włosy. Szerokie
policzki i toporną szczękę porastała krótka, byle jak przycięta broda tej samej
barwy. Kolor włosów, jasna karnacja, rumiane policzki oraz śmiałe, niebieskie
oczy wskazywały, że jest Aesirem.
Towarzyszący mu młodzieniec różnił się od niego pod wieloma względami. Był
zadziwiająco wysoki i krzepki jak na swój wiek Miał proste, gęste, czarne włosy
przycięte nad czołem, a skóra jego posępnego oblicza była albo naturalnie
śniada, albo głęboko opalona. Oczy, ukryte pod gęstymi czarnymi brwiami, były
błękitne jak te u towarzyszącego mu olbrzyma. Jednak podczas gdy w oczach
złotowłosego wojownika błyszczała radość z polowania, oczy młodzieńca jarzyły
się niczym ślepia dzikiego i głodnego drapieżnika. W przeciwieństwie do
starszego towarzysza, młodzieniec nie nosił brody, chociaż kwadratową szczękę
ocieniał ciemny, kilkudniowy zarost.
Brodacz nazywał się Njal i był jarlem, czyli wodzem Aesirów, a zarazem
hersztem znanej i cieszącej się złą sławą bandy grasującej na granicy między
Asgardem a Hyperboreją. Młodzieniec imieniem Conan był zbiegiem z urwistych,
pochmurnych gór Cymmerii.
Mężczyźni zeszli niżej i przebrnęli przez lodowaty strumień do miejsca, w
którym na skrwawionym śniegu leżał ich łup. Jeleń ważył prawie tyle samo co oni,
a rozgałęzione rogi sprawiały, że był zbyt nieporęczny, by zanieść go do obozu.
Dlatego też Njal schylił się i za pomocą długiego noża szybko rozciął mu brzuch,
wypatroszył, zdarł skórę i oddzielił łopatki, comber i żebra od reszty.
Młodzieniec w tym czasie bacznie obserwował okolicę.
— Wykop dół, chłopcze, i to głęboki — burknął na koniec wódz.
Młodzieniec zdjął z pleców topór o długim stylisku i zaczął rąbać zamarznięty
stok. Nim Njal skończył ćwiartować mięso, Conan wyrył dół dostatecznie duży, by
ukryć w nim zbędne resztki. Podczas gdy brodacz płukał skrwawione połcie
dziczyzny w strumieniu, młodzieniec zagrzebał łeb, jelita oraz szkarłatny śnieg
i ubił poruszoną ziemię. Potem rozwiązał futrzaną szubę i zamiótł nią śnieg,
zacierając ślady swych poczynań.
Njal zawinął mięso w świeżo zdartą skórę i związał całość sznurem, który
zabrał specjalnie w tym celu. Conan ściął młode drzewko, ogołocił je z gałęzi i
skrócił. Njal przywiązał worek na środku drąga, którego końce obaj zarzucili
sobie na ramiona. Ciągnąc za sobą płaszcz Conana, by zatrzeć odciski stóp,
wspięli się na zbocze i wrócili do lasu.
Rosnące na hyperborejskim pograniczu sosny były wysokie, grube i ciemne. W
miejscach, gdzie wiatrołomy pozwalały spojrzeć w dal, roztaczał się widok na
ciągnące się w nieskończoność pagórki porośnięte ośnieżonymi sosnami. W
mrocznych ostępach wyły wilki, a w górze unosiły się bezszelestnie wielkie,
białe sowy.
Dwaj dobrze uzbrojeni myśliwi nie bali się miejscowych stworzeń. Tylko raz z
szacunkiem ustąpili z drogi, gdy przed nimi pojawił się niedźwiedź. Jak duchy
przemykali między ponurymi drzewami. Obaj byli urodzonymi ludźmi puszczy, nie
czynili więc hałasu i pozostawiali niewiele śladów. Nawet suche krzaki nie
szeleściły, gdy torowali sobie przez nie drogę.
Obóz Aesirów był tak dobrze ukryty, że pierwszą oznaką jego istnienia okazał
się dopiero cichy pomruk głosów wokół małego ogniska. Podstarzały strażnik,
którego loki stały się już srebrne, wyszedł zza drzewa i przywitał
powracających. Jedno oko wojownika było jasne i bystre, w miejscu zaś drugiego
znajdował się pusty oczodół zakryty skórzaną łatką. Był to Gorm, skald Aesirów.
Na jego zgarbionych plecach, w worku ze skóry jelenia spała harfa.
— Są jakieś wieści od Egila? — zapytał wódz zdejmując drąg z ramienia i
gestem nakazując jednemu z obecnych, by zabrał worek z mięsem.
— Ani słowa, jarlu — rzekł ponuro jednooki. — To mi się nie podoba — poruszył
się niespokojnie, jak zwierz wyczuwający niebezpieczeństwo.
Njal wymienił spojrzenia z milczącym Conanem. Dwa dni wcześniej, w czasie
bezksiężycowej nocy z obozu wymknęła się grupa zwiadowców, którzy mieli za
zadanie dotrzeć do wielkiego zamku Haloga i zbadać jego okolicę. Zamek leżał
niedaleko za wzgórzami, które obrzeżały horyzont od południowego wschodu.
Trzydziestu doświadczonych wojowników, prowadzonych przez Egila, miało
przetrzeć drogę i zbadać fortyfikacje hyperborejskiej warowni. Conan, nie
pytany, zuchwale wypowiedział się przeciwko tym zamiarom. Stwierdził, że tak
duży podział sił pod bokiem wroga jest nierozsądny i zbyt ryzykowny. Njal w
odpowiedzi zrugał go wtedy i kazał mu trzymać język za zębami.
Posłańcy od Egila powinni byli przybyć wiele godzin temu. Brak wieści budził
obawy w sercu Njala, który żałował teraz, że nie posłuchał ostrzeżenia młodego
Cymmerianina. Porywcze zachowanie Njala i pośpiech, z jakim poprowadził swoich
ludzi przez dzicz do hyperborejskiej granicy, nie były bezpodstawne. Dwa
tygodnie wcześniej hyperborejscy łowcy niewolników z czerwonymi znakami rodu
Haloga na czarnych płaszczach uprowadzili jego jedyną córkę, Rann. Jarl, dumając
nad nieznanym losem swego dziecka i ludzi wysłanych na zwiad, zdusił ogarniające
go drżenie. Czarownicy posępnej Hyperborei słynęli daleko i szeroko ze swej
niesamowitej biegłości w sztukach tajemnych, okrutna zaś królowa Halogi
wzbudzała strach większy niż czarna śmierć. Njal walcząc z chłodem, który
lodowatymi szponami ściskał jego serce, odwrócił się do Gorma skalda.
— Dopilnuj, by szybko przyrządzono mięsiwo — rozkazał. — Nie możemy ryzykować
dymu otwartego ognia, więc niech się piecze na węglach. I niech ludzie jedzą
szybko. Ruszamy o zmroku.
2. OPRAWCY
Wojownicy z Asgardu przez całą noc, bezgłośnie niczym wataha wilków, brnęli
jeden za drugim przez ośnieżone wzgórza osnute lepką mgłą. Z początku na niebie
połyskiwały gwiazdy, ale w miarę upływu czasu zimne opary zgasiły ich lekkie,
jakby zamrożone migotanie. Kiedy w końcu wzeszedł księżyc, wilgotna mgła
przyćmiła jego blask tak, że wyglądał na niebie jak perłowa plama. Mimo iż gęsty
mrok zasnuwał tę jałową, bagnistą i słabo zaludnioną krainę, wojownicy
wykorzystywali najmniejszą nierówność terenu, każdy bezlistny krzak oraz każdą
łatę cienia, by wtopić się w otoczenie. Zamek Haloga był bowiem potężną i dobrze
strzeżoną fortecą. Njal zaś, choć zdesperowany i żądny zemsty, w głębi serca
wiedział, że jedyną nadzieję na zwycięstwo daje tylko atak z zaskoczenia.
Księżyc i mgła zniknęły, gdy dotarli do Halogi. Zamek stał na niewysokim
wzniesieniu na skraju płytkiej, nieckowatej doliny. Potężne mury z czarnego
kamienia zwieńczone były blankami, a po obu stronach jedynej, ciężkiej bramy
wznosiły się potężne przypory. W wieżach znajdowało się kilka wysoko osadzonych
okien, jednolitą zaś płaszczyznę megalitycznych murów urozmaicały jedynie wąskie
strzelnice.
Njal wiedział, że wzięcie zamczyska szturmem nie będzie łatwe. Poza tym
niepokoiło go jeszcze jedno. Gdzie byli ludzie, których wysłał na zwiady? Nawet
idący przodem bystroocy tropiciele nie znaleźli ani śladu. Niedawno spadły śnieg
skutecznie zatarł wszelkie tropy.
— Czy mamy wedrzeć się na mury, jarlu? — zapytał jeden z wojowników — banita,
który uciekł do nich z Vanaheimu.
— Nie, nadchodzi świt, niech będzie przeklęty! — warknął wódz. — Musimy
czekać do nocy albo prosić bogów, by sprawili, aby te białowłose diabły stały
się nieostrożne i podniosły kratę w bramie. Powiedz ludziom, by spali tam, gdzie
który stoi, i niech nasypią śniegu na futra, tak by nikt ich nie zobaczył.
Zawiadom Throra Żelazną Rękę, że jego ludzie pierwsi obejmą wartę.
Njal położył się, owinął futrem i zamknął oczy. Ale sen długo nie chciał
nadejść. Kiedy wreszcie nadszedł, mroczne, chichoczące okropieństwa przemieniły
go w koszmar.
Conan wcale nie spał. Targały nim niespokojne przeczucia, ponadto nadal czuł
się urażony, że Njal zlekceważył jego radę. Jako wygnaniec z rodzinnego kraju,
był obcy wśród aesirskich rozbójników i wywalczenie swego miejsca w bandzie
kosztowało go niemało wysiłku. Twardzi synowie Północy potrafili jednak docenić
jego umiejętność znoszenia niedostatku bez skarg. Z kolei liczne bijatyki
nauczyły ich szacunku dla ciężkich pięści Cymmerianina. Mimo młodego wieku Conan
walczył z zawziętością zapędzonego w kąt dzikiego kota i jedynie kilku ludzi
siłą mogło odciągnąć go od powalonego przeciwnika. Ale zapalczywemu
Cymmerianinowi to nie wystarczało. Pragnął zdobyć uznanie starszych dokonując
jakiegoś śmiałego czynu.
Conan bacznie przyjrzał się oknom twierdzy. Umieszczono je zbyt wysoko, by
można było ich dosięgnąć, a wspięcie się po murze bez drabiny wykraczało poza
ludzkie umiejętności. Młodzieniec w swoim rodzinnym kraju pokonał wiele stromych
urwisk, lecz tam przynajmniej mógł znaleźć choć minimalne oparcie dla palców rąk
i stóp. Niestety, kamienie składające się na mury zamku Haloga były dobrze
dopasowane i wygładzone niczym szkło, co uniemożliwiało wspinaczkę wszystkim
stworzeniom większym od pająka.
Jednakże wąskie strzelnice były osadzone niżej i tym samym wydawały się
łatwiej dostępne. Te najniższe znajdowały się na wysokości nieco większej od
sumy wzrostu trzech ludzi. Oczywiście dla rosłego wojownika były zbyt wąskie,
ale czy również dla młodego i wciąż jeszcze szczupłego Conana?
Kiedy nadszedł świt, w obozie brakowało jednego człowieka — młodego
cymmeriańskiego banity, Conana. Njal miał daleko ważniejsze sprawy na głowie i
stąd mało czasu na zastanawianie się nad losem ponurego młodzieńca, którego
najwyraźniej obleciał tchórz.
Gdy świt rozjaśnił puste niebo i rozproszył wilgotną mgłę, która niczym całun
spowijała ten przeklęty kraj, jarl na własne oczy zobaczył powód, dla którego
nie otrzymał żadnych wieści od ludzi wysłanych na zwiad. Wszyscy wisieli na
blankach i jeszcze żyli. Tańczyli w śmiertelnych podrygach na końcach
trzydziestu lin.
Njal wytrzeszczył oczy, a potem klął, dopóki nie zachrypł. W bezsilnej złości
zaciskał pięści, aż paznokcie poraniły stwardniałe dłonie. Chociaż czuł się
chory do głębi duszy, nie mógł oderwać oczu od strasznego widowiska.
Wiecznie młoda królowa Halogi — Vammatar Okrutna, stała na murze jasna jak
sam poranek. Miała długie, prawie białe włosy i krągłe piersi, które kusząco
napinały tkaninę ciężkiej, białej szaty. Na pełnych, czerwonych ustach królowej
igrał leniwy, rozmarzony uśmiech. Towarzyszący jej ludzie, rodowici
Hyperborejczycy, byli chudzi, długonodzy, mieli blade oczy i bezbarwne,
jedwabiste włosy. Oszaleli z gniewu i przerażenia Aesirowie patrzyli, jak ludzie
z oddziału Egila umierają powoli, wbici na haki i krojeni zakrzywionymi nożami.
Skrwawione, poszarpane strzępy ludzkie, które dwa dni wcześniej były silnymi,
rosłymi wojownikami, jęczały, wyły i szamotały się daremnie. Wojowie mieli konać
jeszcze przez wiele godzin.
Njal patrzył gryząc usta. Z każdą mijającą godziną przybywały mu lata. Nic
nie mógł zrobić! Byłoby szaleństwem rzucić na wysokie mury oddział wojowników
uzbrojonych jedynie w broń ręczną. Gdyby miał wielką, dobrze wyposażoną armię,
zdolną do wielomiesięcznego oblężenia, mógłby zaatakować bramę taranami i
pociskami z katapult. Mógłby wykopać pod murami tunele albo podtoczyć wieże
oblężnicze i z ich szczytów wedrzeć się do zamku. Mógłby też otoczyć szczelnie
warownię i czekać, aż głód zwycięży obrońców. Nie mając jednak wielkiej armii,
jarl potrzebował przynajmniej drabin długich na wysokość muru oraz łuczników i
procarzy, którzy w czasie szturmu trzymaliby obrońców w szachu. Przede wszystkim
jednak potrzebował zaskoczenia.
Zaskoczenie, na jakie liczył Njal, zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone.
Czarownicy służący Vammatar Okrutnej musieli dzięki swym nieziemskim sztukom
dostrzec zbliżających się Aesirów. Złowieszcze legendy okazały się prawdą.
Potwierdzały je szkarłatne dowody wiszące na tle czarnych kamieni. W zamku
Haloga przez cały czas wiedziano, że Aesirowie tu są i teraz nawet rozmiłowani w
pomście bogowie północnych krain nie mogli im pomóc.
Raptem z wysokich okien twierdzy buchnęły pióropusze czarnego dymu i oprawcy,
krzycząc ze zdumienia, zbiegli z murów. Ich czarne szaty łopotały w powietrzu
niczym krucze skrzydła. Ospały, koci uśmiech zniknął z miękkich ust królowej
Halogi. W sercu Njala z Asgardu zatlił się drżący płomyk nadziei.
3. CIEŃ ZEMSTY
Wspinaczka nie była ani łatwiejsza, ani trudniejsza, niż Conan się
spodziewał. Za piętnastą czy szesnastą próbą pętla liny zacisnęła się wreszcie
na łbie wykutego w kamieniu smoka.
Kiedy dotarł na poziom strzelnicy, oplótł sznur nogami i zaczął kołysać się
niczym dziecko na huśtawce. Przerzucając ciężar ciała z jednej strony na drugą,
stopniowo zwiększał wychylenie. Rozhuśtywał się coraz bardziej, aż wreszcie przy
maksymalnym wychylę w prawo dosięgnął otworu strzelniczego.
Złapał się kamieni. Trzymając linę ręką, wsunął do otworu jedną, a potem
drugą nogę. Powoli i ostrożnie przemieścił ciężar ciała, aż w końcu usiadł
pewnie na parapecie. Nadal trzymał linę, ponieważ pamiętał, że jeśli ją puści,
sznur odsunie się i zawiśnie poza jego zasięgiem, co uniemożliwi mu odwrót.
Strzelnica była zbyt wąska, by Conan mógł prześliznąć się w obecnej pozycji.
Jego szczupłe biodra zaklinowały się w otworze, którego boki były wycięte na
zewnątrz, by zapewnić obrońcom jak najszersze pole rażenia. Cymmerianin
przekręcił się więc i bokiem wsunął w szczelinę biodra i brzuch. Kiedy jednak
ramiona i klatka piersiowa dotarły do najwęższego miejsca strzelnicy, wejście
uniemożliwiła wełniana tunika zwinięta pod pachami. Conan przez chwilę miał
wrażenie, że utknął na zawsze w kamiennej pułapce. Pomyślał, że jeśli strażnicy
znajdą go zaklinowanego w strzelnicy, to wyjdzie na kompletnego głupca. Gdyby
zaś nie został odkryty, czekałaby go powolna śmierć z głodu i pragnienia, a
później jego ciało stałoby się żerem dla kruków.
W końcu otrząsnął się z przygnębiających myśli i doszedł do wniosku, że jeśli
całkowicie wypuści powietrze z płuc, to zdoła się przecisnąć. Odetchnął głęboko
kilka razy, jakby przygotowując się do nurkowania, zrobił wydech i z całej siły
wepchnął się w szczelinę. Wierzgające stopy namacały twardą powierzchnię, na
której mógł się wesprzeć. Odwrócił głowę, przepełzł na drugą stronę i straciwszy
równowagę upadł na drewnianą podłogę. Oszołomiony puścił linę, która niczym wąż
zaczęła umykać przez otwór. Złapał ją na chwilę przed tym, nim zniknęła
bezpowrotnie. Conan rozejrzał się po małej, okrągłej komorze. W mroku dojrzał
toporny stołek stojący tu dla wygody łucznika. Przysunął go bliżej otworu i
przywiązał do niego linę, tak by ciężkie drewno służyło jako kotwica. Potem z
westchnieniem przeciągnął się i rozprostował zdrętwiałe mięśnie. Stwierdził, że
na kamieniach muru musiał zostawić kilka kawałków własnej skóry.
Po drugiej stronie komory, naprzeciwko strzelnicy, czerniło się sklepione
wejście. Conan wyciągnął z pochwy długi nóż i zbliżył się doń ostrożnie. Za nim
znajdowały się, wiodące w górę, spiralne schody. W oddali, osadzona w żelaznym
uchwycie pochodnia rozpraszała nieco ciemność.
Krok po kroku, przywierając do ścian, Conan przemierzał liczne korytarze.
Dążył ku sercu twierdzy, gdzie jak sądził, trzymano jeńców. Słońce wzeszło już
dawno, ale przez wąskie strzelnice i okna sączyło się niewiele światła. Z
zewnątrz dochodziły stłumione krzyki, które powiedziały cymmeriańskiemu
młodzieńcowi, czym zajęci są czarownicy na blankach.
W korytarzu oświetlonym przez nieliczne pochodnie Conan natknął się wreszcie
na wrogów. Było to dwóch Hyperborejczyków strzegących jakiejś celi. Ich wygląd
świadczył dobitnie, że wszystkie zasłyszane opowieści są prawdziwe. Conan znał
Cymmerianów, widywał Gunderlandczyków, Aquilończyków, Aesirów i Vanirów, ale
nigdy wcześniej nie widział z bliska Hyperborejczyków. Ten widok zmroził mu krew
w żyłach.
Wyglądali niczym diabły z wiecznie ciemnego piekła. Mieli pociągłe, blade jak
pleśń twarze, bezduszne, bursztynowe oczy oraz włosy przypominające spłowiały
len. Ich chude ciała odziane były w czerń, a na piersiach widniały czerwone
herby Halogi. Conan pomyślał, że znaki te są krwawymi dowodami na to, iż
Hyperborejczycy nie mają serc, które zostały wydarte z piersi, pozostawiając po
sobie jedynie szkarłatne plamy. Przesądny młodzieniec prawie uwierzył w
starożytne legendy głoszące, że są oni trupami ożywionymi przez demony.
Jednakże Hyperborejczycy mieli serca, a zranieni krwawili. Można było ich
również zabić, co odkrył, rzucając się na nich w wąskim korytarzu. Pierwszy
strażnik pisnął i upadł porażony szybkim i silnym jak uderzenie pioruna atakiem
Conana. Krew z przebitej piersi zalała złowrogi znak.
Drugi strażnik wytrzeszczył na Cymmerianina pozbawione wyrazu oczy. Przez
chwilę stał jak wrośnięty w ziemię, po czym sięgnął po miecz. Nim dotknął
rękojeści, nóż Conana, szybki i celny niczym język żmii, ciął go po gardle.
Poniżej bladych i cienkich ust strażnika pojawił się bezlitosny, czerwony
uśmiech.
Conan zabrał broń pokonanych i wciągnął ciała do sąsiedniej, pustej celi.
Potem przez otwór w masywnych drzwiach zajrzał do małego pomieszczenia, którego
pilnowali obaj Hyperborejczycy.
Na środku celi, czekając na swe przeznaczenie, stała dumnie wyprostowana
dziewczyna o jasnej jak mleko skórze, czystych, błękitnych oczach i długich,
gładkich włosach barwy pszenicy zalanej słońcem. Chociaż wysokie piersi unosiły
się i opadały niespokojnie, w jej oczach nie było strachu.
— Kim jesteś? — zapytała.
— Conan Cymmerianin, członek bandy twego ojca — odparł spiesznie młodzieniec
w jej języku. — O ile jesteś córką Njala.
Dziewczyna hardo podniosła głowę.
— Jestem Rann Njalsdatter.
— To dobrze — mruknął Conan wsuwając w zamek klucz zabrany martwemu
strażnikowi. — Przyszedłem po ciebie.
— Sam? — Jej oczy rozszerzyły się z niedowierzania.
Conan przytaknął. Złapał dziewczynę za rękę i wyprowadził na korytarz. Tu dał
jej jeden ze zdobycznych mieczy. Potem wysunął ostrze przed siebie i ciągnąc
Rann za sobą, ostrożnie ruszył w powrotną drogę.
Skradał się bezgłośnie i czujnie niczym leśny drapieżnik. Bez przerwy omiatał
wzrokiem ściany i osadzone w nich drzwi. W migocącym blasku pochodni jego oczy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin