Erickson Lynn - Bez śladu.doc

(975 KB) Pobierz

Lynn Erickson BEZ ŚLADU

Książka ta jest dedykowana Jane, agentce specjalnej FBI,

która dostarczyła mi bezcennych informacji i której tożsamość musi

pozostać tajemnicą. Winę za wszelkie możliwe błędy dotyczące procedur

FBI ponosi autorka, prosząc jednocześnie czytelników o wybaczenie.

 

Rozdział 1

Jane Russo była gotowa. Dotarcie do tego punktu zwrotnego zajęło jej siedemnaście lat i wiedziała, że pchnęła ją do tego desperacja.

Wyłączyła komórkę i pager, włożyła do kompaktu płytę z barokowymi koncertami i usiadła w wielkim skórzanym fotelu z blokiem rysunkowym na kolanach i trzema zatemperowanymi ołówkami.

Tym razem zmierzy się ze swoimi demonami: przypomni sobie tę twarz, przeleje wspomnienie na papier i wreszcie zacznie normalnie żyć.

Z dołu docierał do niej stłumiony szum ulicy. Przez niezasłonięte żalu­zje sączył się blady blask świateł miasta odbitych w śniegu. Jane miała ochotę wstać i wyjrzeć przez okno, popatrzeć na ludzi ogarniętych przed­świąteczną gorączką, wchodzących do modnych pubów albo sklepów otwartych teraz do późna. Nie uległa jednak tej pokusie. Siedziała w fo­telu, zagryzając wargę i słuchając przyspieszonego bicia własnego ser­ca.

Udało jej się narysować oprawców tylu ofiar; dlaczego więc nie potrafi­ła sportretować swojego?

To się nazywa blokada. Tak, jest zablokowana. Nie była w stanie praco­wać. To koniec jej kariery. Poniosła klęskę w pracy, w miłości, we wszyst­kim. Ale tego wieczoru - właśnie tu, w swoim mieszkaniu - musi wresz­cie pokonać strach. Musi spojrzeć demonom w twarz. Musi przestać uciekać przed tym koszmarem i chować głowę w piasek. To wygodne, ale destruk­cyjne.

Jak więc wyglądał człowiek, który ją zgwałcił, kiedy, miała zaledwie szesnaście lat, który skradł jej niewinność?

Był młody. Na pewno? Tak jej się wydawało. I chyba miał ciemne włosy i owalną twarz, niewyróżniającą się niczym szczególnym. I ciemne brwi.

Nic więcej.

Pamiętała za to niezwykle dokładnie wiele innych szczegółów: poma­rańczowy namiot, jasnoniebieski śpiwór, zieloną lampę, sportowe buty ustawione równo w nogach śpiwora. Pamiętała pogodę - było sucho i chłod­no, jak zawsze w letnie górskie noce. W pobliskim stawie kumkały żaby. Ciągle czuła zapach sosen i dymu z obozowego ogniska.

Pamiętała nawet koszulkę, którą miała na sobie, granatową, z napisem Aspen Volunteer Fire Department.

Ale twarz tego człowieka skrywał cień.

Miała ochotę wstać i przejść się po mieszkaniu, w którym starała się stworzyć bezpieczny azyl. Przytulny dom. Pełen roślin, pastelowych barw i grafik. Kryjówka. Ostatnio prawie z niej nie wychodziła. Nie przyjmo­wała żadnych nowych zleceń, nie podróżowała, tak jak kiedyś, z nikim się nie spotykała. Chowała głowę w piasek.

Wzięła głęboki oddech, usiłując się skoncentrować. Jeszcze raz głęboko odetchnęła. Ta twarz jest gdzieś w jej pamięci. Ale pamięć to delikatny mechanizm. Ulega przekłamaniom. Jest wrażliwa na stres i lęk. Wiedziała o tym dobrze, w końcu pracowała z ofiarami przemocy.

Niektórzy uważali, że jeśli wspomnienie raz ulegnie zniekształceniu, to, co się naprawdę wydarzyło, znika z pamięci na zawsze. Jane z tą opinią się nie zgadzała. Dla niej pamięć była jak szyb w jednej z tych starych kopalni srebra w Kolorado, zasypanych ziemią i gruzem. A jej zadaniem było tak długo grzebać w gruzie, aż trafi na to, czego szuka.

Wzięła ołówek. Może ten znajomy kształt pomoże jej zebrać myśli. Kie­dy rysowała twarze podejrzanych, słuchając opisów ich ofiar, często miała wrażenie, że jej ręka rysuje sama, jakby to nie ona nią kierowała. Wiedzia­ła, że to niemożliwe, ale tak to właśnie czuła.

Może teraz też tak będzie?

Spojrzała w okno, na płatki śniegu migoczące w światłach okien budyn­ku po drugiej stronie ulicy. W Denver śnieg nie padał często, białe Boże Narodzenie było raczej wyjątkiem niż regułą. Jane tęskniła za śniegiem. Wychowała się w górach Kolorado i mdłe zimy podgórza jej nie zachwy­cały. Nie, żeby miała ochotę wrócić w rodzinne strony. Nigdy tam nie wróci, jeśli nie zostanie do tego zmuszona.

Znowu chowasz głowę w piasek. Znowu uciekasz. Spójrz prawdzie w oczy. Spójrz w oczy jemu.

Dotknęła czubkiem ołówka papieru i pociągnęła lekko zakrzywioną li­nię, która miała być jego podbródkiem. Zaraz jednak doszła do wniosku, że to nie ten kształt. Starła linię i zaczęła od nowa.

Nie, to też nie to.

Może powinna zacząć od oczu. Ciemne? Jasne? A usta? Nos? Duży czy mały zadarty czy haczykowaty? Nie wiedziała, niczego nie mogła sobie przypomnieć. Niczego nie potrafiła odkopać w tym gruzie.

W porządku, spróbuj wolnych skojarzeń. Pozwól ręce rysować. Nie­ważne, co powstanie na papierze.

Zarys ciemnych brwi i czoła. Pasma ciemnych włosów. Tak, chyba... Ucho, z dziwną, lekko spłaszczoną małżowiną. Podbródek? Jeszcze kilka linii. Kość policzkowa. Poczuła, jak ogarniają ją jednocześnie strach i pod­niecenie.

Jej dłoń znieruchomiała. Usta. Jego usta. Ciągle wyraźnie słyszała jego słowa. Jego urywany oddech. Czuła na sobie ciężar jego ciała, jego siłę. Czuła go w sobie.

Zamknęła oczy i uszczypnęła się lekko w koniuszek nosa. Oddychaj, oddychaj. To wszystko zdarzyło się siedemnaście lat temu. Teraz on nie może cię już skrzywdzić. Kimkolwiek jest.

Przyjrzała się rysunkowi. Czy ta twarz wydaje się znajoma? Ten poli­czek... coś w jego linii... Przyciemniła go lekko. W namiocie było ciemno. Była ciemna letnia noc. Wycieczka w góry.

Koniec niewinności.

Usta. Pełna górna warga. Nie, cieńsza, ale bardziej wygięta. Prawie tak... Tak. Jeszcze jedna linia i... czuła się, jakby nie mogła przypomnieć sobie słowa, które miała dosłownie na końcu języka. Prawie. Pochyliła się nad rysunkiem i starła jedną linię. Zaczęła poprawiać rysunek. Przerwała, spoj­rzała w górę i spróbowała skupić się na oczach. Oczy były najważniejsze.

Przeszkodził jej jakiś dźwięk. Opuściła wzrok na rysunek. Nos.

Znowu ten dźwięk. Co to jest?

Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Ktoś pukał do drzwi.

Boże, nie. Nie teraz. Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Ten nos... o, tak... a może trochę spłaszczony w tym miejscu, o tutaj...

Znowu pukanie do drzwi. Głośne, natarczywe.

Cholera.

Podniosła się niechętnie, rzuciła blok na fotel i ruszyła w stronę drzwi. Może to Alan, pomyślała. Może zmienił zdanie i przyszedł się z nią zoba­czyć.

Ale głos, który rozległ się za drzwiami, nie należał do Alana.

- Jane, otwórz, to ja, Caroline.

Caroline Deutch. Dobry Boże, co ona tu robi o tej porze? Caroline była agentką denverskiego wydziału FBI, przyjaciółką i mentorką, kobietą, dla której Jane często pracowała. To właśnie ona zaproponowała Jane w ubieg­łym miesiącu urlop. Jak to Caroline, krótko i bez owijania w bawełnę.

- Wypaliłaś się, Jane. Potrzebujesz odpoczynku. W tym stanie nic do­brego nie zdziałasz.

Caroline tutaj, o ósmej wieczorem?

Jane otworzyła drzwi. Caroline stała w progu, na jej siwych, po męsku ostrzyżonych włosach i bezkształtnym ciemnym płaszczu lśniły płatki śnie­gu. Nie była sama.

- Caroline? - zaczęła Jane.

- Wiedziałam, że będziesz w domu - przerwała jej Caroline. - Domy­śliłam się, że wyłączyłaś komórkę i pager.

- Ja...

- Mówiłam ci, że będzie w domu - powiedziała Caroline do swojego towarzysza.

Jane wyjrzała na korytarz. Mężczyzna. Wysoki, w ciemnym płaszczu, garniturze i krawacie. Jego twarz - Jane zawsze zwracała uwagę na ludz­kie twarze - była pociągła, surowa, o wyraźnie zarysowanych brwiach i prostych ustach. Nie miała najmniejszych wątpliwości. Agent federalny. FBI, CIA, Departament Sprawiedliwości czy coś w tym rodzaju. O tak, znała wielu takich. Kolana się pod nią ugięły. To nie będzie towarzyska wizyta.

- Przepraszam, że przychodzimy znienacka - mówiła Caroline - ale to bardzo ważne. - Stała przez chwilę bez ruchu, patrząc na Jane. - Możemy wejść?

- Eee, oczywiście. - Jane cofnęła się i zamknęła za nimi drzwi.

Nagle przypomniała sobie szkic zostawiony na fotelu. Nie chciała, żeby Caroline go zobaczyła. Natychmiast zaczęłaby zadawać pytania. Była bar­dzo spostrzegawcza.

Ale nie było już czasu, zęby odwrócić rysunek. Caroline przyglądała się Jane uważnie, jakby czytała w jej myślach.

- Co? - spytała Jane

- Znowu to zrobił. - Caroline nie powiedziała nic więcej, ale Jane wie­działa, o co chodzi.

- O Boże.

- Tak. Domyślam się, że nie oglądałaś telewizji. Ten sam schemat. Dziewczynka zniknęła ze stoku. Jeździła na desce z przyjaciółkami. Na razie niewiele wiadomo.

- Kto...?

- Nazywa się Kirstin Lemke. Dwanaście lat.

- Dwanaście lat - wyszeptała Jane.

- Wiemy już, że lubi młode. Zdaje się, że coraz młodsze.

- Jesteś pewna, że to on?

- Ten sam schemat. Kurort narciarski, dziewczynka o tym samym typie urody. Długie ciemne włosy, okulary. To on.

- Och, Caroline...

- Potrzebujemy cię, Jane - powiedziała Caroline tonem jednocześnie stanowczym i pełnym współczucia.

Jane potrafiła wyciągać na światło dzienne nawet najbardziej stłumione wspomnienia ofiar i świadków. Potrafiła przelać je potem na papier, kiedy wszystkie inne środki i metody śledcze zawiodły.

Robiła portrety pamięciowe dla policji i FBI od Miami po Seattle. Do tej pory odnosiła same sukcesy. Ale w gwałcicielu, który pojawiał się na za­chodzie i polował na bardzo młode dziewczyny, spotkała swoje nemezis.

Zawsze umiała nawiązać kontakt z ludźmi, z którymi rozmawiała. Był to szczególny dar empatii. Nie zadawała pytań, nie naciskała, nie pokazy­wała przerażonym ofiarom fotografii z archiwum FBI. Po prostu z nimi rozmawiała, o szkole, przyjaciółkach, pracy albo mieście, a dopiero potem stopniowo zaczynała przechodzić do sedna, jednocześnie rysując.

Technika ta sprawdzała się, zwłaszcza w przypadku młodych dziewcząt, kiedy inne metody nie przyniosły rezultatów.

Ale w tej sprawie nic nie zdziałała. Nie potrafiła wydobyć z mroku twarzy tego szaleńca i domyślała się, dlaczego tak jest. Poszukiwano go szczegól­nie intensywnie, ponieważ jego ostatnia ofiara, dziewczynka uprowadzona w Utah, zmarła, zanim ją odnaleziono. Stawka wzrosła więc dramatycznie. Nie chodziło już o gwałt, ale o morderstwo. Pierwsze morderstwo.

Co gorsza, ten człowiek uderzył bardzo blisko jej stron rodzinnych. Na­wiedzał górskie miasteczka bardzo podobne do tego, w którym się wycho­wała. Atakował dziewczynki podobne do Jane, kiedy była w tym wieku. Tym, co ją blokowało, było własne traumatyczne przeżycie. Tym razem nie była w stanie nikomu pomóc. Caroline wiedziała, że trzeba jej odpo­czynku, więc po co tu przyszła?

- Porwał dziewczynkę z Kolorado - powiedziała Caroline.

- Miejscowość narciarska?

Caroline skinęła głową.

- Snowmass.

Snowmass, jedna z czterech gór położonych w pobliżu Aspen. Jane cof­nęła się i opadła na fotel. Urodziła się i wychowała w Aspen; jej rodzina nadal tam mieszkała. Ale ona nigdy do nich nie jeździła. Nigdy.

Podniosła wzrok na Caroline.

- Nie mogę. Nie jestem gotowa.

- Kirstin Lemke - mówiła Caroline, jakby nie dosłyszała. - Dwanaście lat. Zniknęła z parkingu u podnóża Snowmass. Dokładnie tak samo jak w przypadku zaginięcia dziewcząt w Mammoth, Snowbird i Park City. Jest dwóch świadków. Jej przyjaciółki. Na razie wydaje im się, że widzia­ły mężczyznę w czapce narciarskiej i goglach, ale nie są niczego pewne. To było dwa dni temu. Być może Kirstin zostało już niewiele czasu. Wiesz, jak się to skończyło w...

Jane podniosła rękę w geście obronnym.

- Wiem. Wiem.

- Jesteś nam potrzebna.

Jane pokręciła głową. W ciągu ostatnich pięciu lat była już w Mammoth, Snowbird i Park City. Próbowała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, lecz nie udało jej się stworzyć portretu pamięciowego gwałciciela. Bardzo się sta­rała, ale nic z tego nie wyszło. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Tak jak w przypadku człowieka, który kiedyś zgwałcił ją.

- Miałaś już miesiąc wolnego - nalegała Caroline. - Wiem, że upiera­łam się, żebyś wzięła tyle urlopu, ile potrzebujesz, ale tym razem sprawa w pewien sposób dotyczy i ciebie. To wydarzyło się w twoim rodzinnym mieście, na litość boską.

- Nie będę w stanie wam pomóc. Wiesz o tym, Caroline. To ty wysłałaś mnie na urlop.

- W porządku. Ale wyświadcz mi przysługę. Porozmawiaj z Rayem. Właśnie został przydzielony do naszego biura. Poprowadzi tę sprawę. Ju­tro jedzie do Aspen. Reszta naszych ludzi już tam jest. Parker chce, żebyś z nim pojechała.

Jane znała Parkera. Był agentem do zadań specjalnych lokalnego biura FBI. I wiedziała, że to on przysłał do niej Caroline.

- Nie mogę. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę.

Caroline nie zwróciła najmniejszej uwagi na jej słowa.

- Ray Vanover, Jane Russo. No chodź, Jane, porozmawiaj z Rayem.

Jane spojrzała na mężczyznę, który ciągle stał w milczeniu koło drzwi wejściowych. Ray Vanover. Wydawało jej się, że już słyszała to nazwisko, ale nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć, w jakich okolicznościach. Był wysoki i miał przystojną, ale obojętną twarz, zupełnie pozbawioną wyrazu. Czuła, że ma sceptyczny stosunek do jej zdolności. Często spoty­kała ludzi pokroju Raya Vanovera.

- ...Przykro mi, Ray - powiedziała - ale to naprawdę nie jest najlepszy moment. Nie będę w stanie ci pomóc.

- Rozumiem - odparł. Miał głęboki, lekko schrypnięty głos. Bardzo męski. - Masz prawo odmówić.

- Nie jestem pewna, czy rzeczywiście mnie rozumiesz...

Ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.

W twarzy tego człowieka było coś takiego... Jane była specjalistką od ludzkich twarzy. Potrafiła odczytywać emocje kryjące się za lekko unie­sionymi brwiami, wygięciem kącików ust, napięciem jakiegoś mięśnia, mimowolnym grymasem. Umiała w ten sposób dotrzeć do osobowości człowieka.

Tak, w tej twarzy coś było...

Ray zrobił krok w przód i stanął w świetle. Ciemne włosy, zapadnięte policzki, pociągła twarz. Pod szerokimi brwiami przykuwające uwagę nie­bieskie oczy. Długi, wąski nos. Stanowcze usta. Dostrzegła też miękkie zagłębienie pośrodku górnej wargi, jakby ten człowiek ulegał czasem ludz­kim uczuciom. Opuściła wzrok trochę niżej i wtedy zauważyła różową bliznę na jego szyi, wystającą trochę ponad brzeg kołnierzyka koszuli. Oparzenie? Blizna sięgała aż do lewej strony podbródka. I wyglądała na dość świeżą. Zastanowiło ją to, zaraz jednak przestała o tym myśleć. Mia­ła ważniejsze sprawy na głowie.

- Rozważysz to, Jane? Prześpij się z tym.

- Caroline, naprawdę...

- Nic nie mów. Zadzwoń do mnie jutro.

Jane westchnęła ciężko.

- Do diabła z tobą, Caroline.

Caroline uśmiechnęła się.

- Widzę, że zaczynasz mięknąć. - Odwróciła się do Vanovera. - Mówi­łam ci, że tak będzie.

- Mówiłaś - zgodził się. Jego głos, miękki i niski, brzmiał trochę jak mruczenie kota.

- Niczego nie obiecuję - zastrzegła Jane.

- W porządku - powiedziała Caroline.

- Zadzwonię jutro.

Caroline stanęła przed nią, niska, krępa, w wygniecionym płaszczu i schodzonych adidasach.

- Kirstin Lemke, dwanaście lat. Pamiętaj o tym, Jane.

Jane poczuła nagły ucisk w sercu. Przyłożyła dłonie do skroni.

- Jesteś jak czołg.

- Fakt, przesadna subtelność nie należy do moich wad.

- Myślę, że pani Russo chciałaby nas już pożegnać - odezwał się Vanover.

- Tak, tak, już idziemy. - Caroline wspięła się na palce i uścisnęła Jane. - Pamiętaj - szepnęła jej do ucha - tylko ty możesz nam pomóc zidentyfi­kować tego potwora. Kirstin cię potrzebuje.

- Nie jestem w stanie nic zrobić - powiedziała Jane ze smutkiem. - Nie mogę wam pomóc. Nie mogę pomóc Kirstin.

- Jutro - odparła Caroline.

Kiedy wyszli, Jane oparła się o drzwi. Chcieli, żeby pomogła im w tej sprawie. Kolejna uprowadzona dziewczynka. Czyjaś córka, siostra, sio­strzenica. Czyjeś ukochane dziecko. Zaginęła, co powiedziała Caroline? Dwa dni temu. Cóż, wszyscy wiedzą, że wiele zaginionych dzieci zostaje zamordowanych w ciągu pierwszych trzech godzin, więc pewnie i tak jest już za późno.

O Boże, nie może tego zrobić. Nie jest gotowa. Nie zniesie koszmaru, który przeżywa ta rodzina, ich stresu, gniewu i w końcu rozczarowania. Nie zniesie kolejnej porażki.

Nie, nie mogę tego zrobić, pomyślała, chroniąc się za tym przekonaniem jak za murem.

 

Rozdział 2

Nie była w stanie wrócić do zaczętego portretu. Podeszła do fotela i spojrzała na rysunek. Śmieszne. Tylko kilka linii, zarys twarzy, któ­ra mogła należeć do każdego. A bała się, że Caroline mogłaby to zobaczyć i zastanawiać się, dlaczego Jane postanowiła narysować właśnie tę twarz. To śmieszne. Nie, raczej żałosne.

Wyrwała kartkę z bloku, zmięła ją i wrzuciła do kubła na śmieci.

Potem zaczęła chodzić po mieszkaniu, przyciskając palce do skroni i roz­myślając. Czy powinna wrócić do pracy? Czy poradzi sobie z tą presją, z tą straszną odpowiedzialnością? A jeśli nawet jej się to uda, będzie mu­siała spróbować wydobyć twarz gwałciciela z pamięci młodych dziew­cząt, do czego od pewnego czasu nie była zdolna.

Zadzwoni jutro do Caroline i powie „nie”. Bardzo stanowczo.

Wyciągnęła z szafy skórzaną kurtkę, włożyła buty i wyszła z mieszka­nia. Decyzja została podjęta. Do diabła z Caroline i poczuciem winy, jakie usiłowała w niej wzbudzić.

Szybkim krokiem ruszyła po śniegu w stronę Larimer Square, wysoka kobieta o jasnych włosach, na których osiadały spadające z nieba białe płatki. Miała na sobie spłowiałe dżinsy i męską flanelową koszulę, wysta­jącą spod czarnej lotniczej kurtki.

Kupiła w delikatesach kanapkę - taką jak zwykle, z indykiem i żurawiną - i wróciła z papierową torebką do domu. Położyła kanapkę na talerzu, a potem odgryzła kawałek. Jej żołądek natychmiast gwałtownie się temu sprzeciwił. Odłożyła kanapkę i stała przez chwilę, przyglądając się jej ze zmarszczonymi brwiami.

Do diabła z Caroline.

Kirstin Lemke, dwanaście lat. Okolice Snowmass. Ten sam schemat, ten sam człowiek. Niezidentyfikowany podejrzany, jak się to nazywa w żargonie FBI. Dwa dni temu. W zeszłym roku Jennifer Weissman z Park City znaleziono martwą po dziesięciu dniach. Ile czasu zostało jeszcze Kirstin?

Odruchowo sięgnęła po telefon. Wystukała znajomy numer, który znała na pamięć, i na który dzwoniła codziennie, czasem po kilka razy, aż do... Ile to już czasu minęło? No tak, pięć tygodni.

- Halo? - rozległ się słuchawce znajomy głos. Ukochany głos. Ten sam, który powiedział jej, że nie jest jeszcze gotowy do stałego związku; nie tak szybko po rozwodzie. Mogą przecież zostać przyjaciółmi, dodał.

- Alan.

- Jane?

- Tak, to ja. Caroline Deutch była u mnie przed chwilą. Zaginęła kolej­na dziewczynka.

- O Boże.

- Pod Snowmass.

- Rozumiem.

- Caroline chce, żebym pojechała tam jutro z agentem, który prowadzi tę sprawę. Ja nie mogę tego zrobić, Alan.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin